Czytaj dalej

Szybowicz: Atlantyda wciąż pod wodą

Każda dumna peerelowska kobieta w książce Oryszyn to albo zapijaczona, wulgarna kurwa, albo głupia fanatyczka, albo rozrośnięta samica, albo narcystyczna okrutnica.

Ocalenie Atlantydy Zyty Oryszyn, tegorocznej laureatki Gryfii (i Nagrody Literackiej Gdynia), jest w gruncie rzeczy dość podobne do nagrodzonych w zeszłym roku Włoskich szpilek Magdaleny Tulli. Obie książki przedstawiają PRL jako odciętą od normalnego świata krainę niedoboru, upokorzenia i strachu. Ufundowaną na polimorficznej przemocy czasów wojny, okupacji i wojny domowej. Życie w niej jest beznadziejne i polega na ukrywaniu się przed prześladowcami albo przyłączaniu się do prześladowania innych. Toczy się pod niebem szarym (Tulli) i sfilcowanym (Oryszyn). Wszyscy chcą z tej wyspy specyficznych praw uciec, bo nie sposób jej na dłuższą metę znieść. Orientację w labiryncie przeszkód i zagrożeń uniemożliwiają rozliczne językowe aberracje – w PRL-u pleni się parakomunikacja, która nie służy porozumieniu, a polega na wypieraniu traconych bądź zatajanych nazw przez niebezpieczne, maskujące i kompensacyjne przezwy.

Autorki wybrały też zbliżoną formę – zbiór opowiadań, które nie rozwijają się linearnie, ale tworzą luźną, mgławicową powieść. W obu przypadkach narracja prowadzona jest z kunsztownie kreowanej  perspektywy historycznej, nieolimpijskiej, naiwnej. Najczęściej jest to perspektywa dziecka, prostaczka, uczestnika wrzuconego w wydarzenia, których sensu nie może znać.

A jednak dziwnym trafem – przy całej literackich subtelności – bohaterowie Tulli i Oryszyn mają o PRL-u opinię mniej więcej zgodną z topornymi wyobrażeniami Piotra Kraśki.

Nie rozumiem, jak to się dzieje, że inteligentna i utalentowana pisarka, jaką bez wątpienia jest Oryszyn, chodzi sobie po współczesnej Polsce, kupuje naszpikowane substytutami pączki, a potem wraca do domu, siada i pisze, że w PRL-u pączki były pączkami tylko z nazwy. Zamiast nich jedzono „nędzne placuszki, nie na drożdżach i w ogóle, czasem pętał się w nich kawałek jabłka, a babunia kazała go smakować jak konfiturę z róży”. Na koniec zagryza perfumowanym pączkiem, którego niedojedzona resztka do jutra ujawni swoją nieorganiczną naturę, i spokojnie idzie spać.

Jaki interes kieruje Zytą Oryszyn? Jak zwykle chodzi o aprioryczne uprawomocnienie współczesności, godnej pochwały przez sam fakt, że nie jest PRL-em. Nie czyni to jednak akcesu takich pisarek jak Tulli i Oryszyn do dominującej ideologii bardziej zrozumiałym. Obie bowiem sprawiają wrażenie, delikatnie mówiąc, refleksyjnych i nieskłonnych do rozrachunków ryczałtowych. Wielka, zaiste, jest siła kontekstu.

Poza wyraźnymi podobieństwami obie pisarki zasadniczo się różnią. Tulli we Włoskich szpilkach pisze o złym, ciążącym holokaustowo-peerelowskim dziedzictwie, które najlepiej byłoby wymazać z pamięci. Chce ocalić z PRL-u tylko jedną zgnębioną dziewczynkę, swoje alter ego. Nawet matka dziewczynki, mimo że hołduje antypeerelowskiemu mitowi przedwojennego raju, nie podlega abolicji, bo wykorzystuje (kojarzoną z PRL-em) metodę zimnego wychowu dzieci. Oryszyn natomiast już w tytule umieszcza imperatyw przechowania w pamięci i swoistego zbawienia tego okresu. Daje przy tym wyraz dziwnej, bo antykomunistycznej nostalgii za komunizmem.

Postpeerelowskie sentymenty często wynikają z oddzielenia sfery politycznej od prywatnej i pochwały tej drugiej. Oryszyn pokazuje daleko posuniętą ingerencję polityki w prywatność i z czułą ironią przedstawia indywidualne, niedoskonałe strategie przetrwania.

To one i ich pokonani autorzy zasługują na ocalenie. Przed czym? Przed żywiołem zapomnienia, który wydaje się cechą charakterystyczną peerelowskiej Atlantydy. W drugiej połowie lat 50. wydarzenia z 1946 roku są już nieczytelne, obracają się w legendę. Babcia i wnuk, którzy zaraz po wojnie próbowali przedrzeć się za żelazną kurtynę, zostali wzięci za niemieckich szpiegów. Najprawdopodobniej zginęli w Łambinowicach, ale dekadę później powszechnie powtarza się wersję o ich szczęśliwej ucieczce do Ameryki. Między innymi ich ma na myśli chłopak, który na początku lat 60. wiąże pewne nadzieje z Historią filozofii Tatarkiewicza. Upokarzany i głodzony w domu dziecka, gdzie trafił po aresztowaniu ojca, jest przekonany, że ta lektura, zwłaszcza fragmenty o solipsyzmie, rozwieje otaczający go jak mgła lęk. Odczuwa jednak solidarność „z tymi wszystkimi, którzy umarli spowici w tę mgłę, w cierpienie i lęk, w ból i krzywdę”, bo nigdy Tatarkiewicza nie przeczytali. Dlatego zrzeka się spodziewanego przywileju bezpieczeństwa i jasności, patetycznym gestem kładąc książkę na śmietniku i deklarując pamięć o losie zmarłych.

Wśród wielu zdezorientowanych i pokrzywdzonych przez PRL na pierwszy plan wybijają się bohaterowie najdłuższego opowiadania tomu, Cudzej skóry, przesiedleni na „poniemiecki” Dolny Śląsk i ukrywający swoją prawdziwą, inteligencko-mieszczańsko-niepodległościową tożsamość. Są podwójnie nie u siebie, w tytułowej cudzej skórze – po pierwsze (niechętnie) mieszkają w domu, z którego wyrzucono niemiecką kobietę, a po drugie udają rodzinę chłopską – i jako tacy stanowią pars pro toto wywłaszczenia, przemieszczenia i degradacji, uznawanych za cechy konstytutywne epoki. Idealnie pasują do współczesnych wyobrażeń o kondycji mieszkańca PRL-u.

Znamienne, że Oryszyn przedstawia czasy masowego awansu i wstępującego mimetyzmu społecznego z perspektywy bohaterów zmuszonych do manewru o wektorze przeciwnym, czyli do naśladowania języka, świadomości, ubioru, stylu życia, słowem kultury warstwy niższej. Na pokaz grają swoją przybraną tożsamość jak przerysowaną rolę. Ciekawe, że równie nienaturalną i przesadną, co poprzednia: „[Babcia] nie mogła już mówić jak niegdyś, […] o quel malheur, ale: ło Jezusiczku najmilszy, a to ci mam zgryzotę”. Tylko czasem w domowym zaciszu „tatuńcio”, akowski oficer, powie coś o konieczności przetrwania do lepszych czasów, kiedy wrócą Nasi i normalny porządek rzeczy, a „babunia”, wyedukowana mieszczka, napomknie o Bachu i wystąpi w „cywilizowanej” sukni z koronki.

Ciągła translacja z „pańskiego” na „chłopski” to jedno z najważniejszych źródeł komizmu Cudzej skóry. Na pokątną aborcję sąsiadki babcia spontanicznie reaguje wysokim tonem: „potępiam tego rodzaju praktyki”, ale szybko się reflektuje i dokonuje maskującego autoprzekładu: „dyć życie dzieciów jest święte”. PRL sprawił, że obie role w wykonaniu babci stały się śmieszne i rozczulające. Podobnie jak pielęgnowany przez bohaterów mit międzywojnia. Związany z nim świecki obrządek Oryszyn przedstawia jako zabawę w życie przed wojną, umowne przeniesienie w bajkowe czasy, w których się wykwintnie jadało i zastanawiało nad sensem istnienia. Kiedy babcia wspomina utracony świat, kuchnia zaczyna przypominać obraz Malczewskiego – wirują po niej „jakieś wskrzeszone przez nią istoty, oficerowie – wielcy patrioci, karety, w nich damy – wielkie patriotki, dziadowie bitni i oddani ojczyźnie, konie, zajazdy, dworki, piłsudczycy, falujące łany zbóż, jeden wielki chaos”.

Ten melancholijny eskapizm jest naiwny, ale i rozpaczliwie heroiczny. Jak wiele innych cech dowodzi szlachetności rodziny rzekomych chłopów. Fałszywi plebejusze są oczywiście lepsi od prawdziwych. W odróżnieniu od nich nie chcą się nachapać, nie biorą udziału w szabrowaniu niemieckiego mienia i wyścigu do stanowisk, nie są antysemitami, nie ulegają antyniemieckiemu i antyukraińskiemu szowinizmowi. To wszystko przywary plebsu. Paradoksalnie również klasowa pogarda cechuje tych, którzy przed chwilą odrobinę awansowali i w związku z tym potrzebują umocnienia swojej pozycji przez odniesienie do kogoś, kogo uważają za gorszego, np. do „kurwadziadów zza Buga”. Plebejską pogardę uzupełnia zaś plebejska korność. Bunt górników potulnie godzących się na pracę w niebezpiecznych warunkach wywołuje dopiero „tatuńcio”, który zatrudnia się w kopalni, żeby udoskonalić klasowy kamuflaż.

Nostalgia Oryszyn staje się w tym kontekście bardziej zrozumiała – dotyczy po prostu szlachetności formacji inteligencko-mieszczańsko-niepodległościowej, nawet, a może zwłaszcza, wrzuconej w plebejskie warunki i zmuszonej do wtopienia się w plebejskie otoczenie.

Powojenna rekonfiguracja nie narusza esencji. Szlachetność to nie jest kwestia języka, kostiumu, roli, dekoracji, uwarunkowań. Kostium, stosowny lub nie, może być śmieszny. Nie da się zamaskować szlachetności, będąc inteligentem, i naśladować jej, będąc plebejuszem. Oryszyn tęskni do czasów, które według niej tego dowiodły.

Spójrzmy na inne dowody. W Ocaleniu Atlantydy mamy kilka postaci kobiecych, które łączy PRL-owskie piętno. Panna Władzia, wysztafirowana i emanująca erotyzmem sąsiadka, która pije wódkę i „przyjmuje” radzieckich i polskich wojskowych, zostaje ogolona jak kolaborantki podczas okupacji. U Joanny Bator byłaby może pewną siebie kobietą lubiącą seks i przywileje, u Oryszyn jest zapijaczoną, agresywną kurwą.

Bakleda Felicja, uzbrojona w karabin strażniczka PGR-owskiej chlewni, to przodowniczka w pracy i rodzeniu. Dumę z osiągniętego statusu mimo zmęczenia manifestuje sprężystym krokiem, ale ma czerwony nos, a kiedy nikt nie widzi, chrząka i spluwa. Chętnie wystrzelałaby kapitalistki, które malują paznokcie. Domaga się, by używano słowa „obywatelka” zamiast „pani” i „obserwatorka bydła” zamiast „pastuch”. Absurdalną nowomową posługuje się w imieniu Ligi Kobiet, „organizacji zrzeszającej kobiety pracujące i niepracujące miast i wsi głównie po to, żeby te kobiety aktywnie uczestniczyły w życiu społeczno-politycznym kraju oraz w życiu kulturalnym”. Bakleda Felicja to była robotnica folwarczna, dla której jedynym sposobem politycznej ekspresji jest in statu nascendi spetryfikowany, zawsze nieudolny język peerelowskiego równouprawnienia. To już nawet nie fasada, to karykatura emancypacji, i to wcielona w postać, która mogłaby być pozytywnym przykładem błyskawicznego nowoczesnego upodmiotowienia.

Podobnie jest z panną Halą, rzeczoną „obserwatorką bydła” w PGR-ze, babą na schwał, która próbuje uwodzić młodocianego inteligenckiego bohatera. Napiera na niego mocarnym ciałem i pomstuje, kiedy przerażony ucieka. Wkrótce wraca do domu skulona i blada, a chłopiec słyszy, że się „spsuła”. Jego babcia, pytana przez sąsiadkę o radę, oburza się, że ona nigdy „takiego zabiegu” nie miała i nie ma żadnego doświadczenia w tych sprawach. Wątek zamyka obraz Hali leżącej w łóżku, słabej i krwawiącej w cuchnący siennik. Czyżby zasłużona kara za plebejski erotyzm? Na pewno kolejny śmieszno-straszny epizod z malowanych dziejów powojennej pseudoemancypacji.

Jest jeszcze kierowniczka domu dziecka, okrutnica władająca grupą wygłodzonych chłopców z ogolonymi głowami, którzy bezustannie walczą o jedzenie i miejsce w hierarchii. Są absolutnymi pariasami, trochę jak więźniowie obozu koncentracyjnego. Podglądają kierowniczkę w jej pokoju, gdzie się objada, pije wódkę i tańczy w majtkach przed lustrem, podśpiewując płynący z adapteru szlagier „Serduszko puka w rytmie cza-cza, miłości szuka w rytmie cza-cza”. Jest samotna i zadowolona, taniec przed lustrem to oczywista fabularyzacja autoerotyzmu, który ma związek ze sprawowaną władzą i płynącymi z niej profitami (nylony, szynka i cytryny, adapter, komfort własnego pokoju). Izolacja, choć konieczna, nie może być jednak ścisła. Kierowniczka, by zostać kierowniczką, potrzebuje pożądliwych spojrzeń wychowanków, nad którymi ma biowładzę.

Innym koniecznym elementem jest odrażający palacz – bestia, która nie może tknąć pięknej kierowniczki, ale kala ją na odległość swoją żądzą. W kotłowni inscenizuje spektakl degradującego naśladowania niedosiężnej władczyni. Chłopcy przebierają się w damskie majtki, szminkują i w zastępstwie kierowniczki tańczą dla palacza, podsycając jego fantazje. Podsuniętą przez dorosłego mężczyznę metodę karnawałowego poniżenia suwerenki wykorzystują zresztą przy każdej okazji. Jako grupa zlagrowanych małoletnich drag queens błaznują i pochłaniają wykradzione jej resztki uczty i szminkę, niejako pozbawiając kierowniczkę władzy i biorąc ją w paraseksualne posiadanie.

Podsumujmy – instytucja totalna i zjadanie bogini, pokrętny mimetyzm i pragnienie wielokątne, o jakich nie śniło się Girardowi – a całe to symboliczne zamieszanie wokół jednej wyemancypowanej kobiety.

Czegoż to się nie robi, żeby zaprzeczyć powojennemu równouprawnieniu. Każda dumna peerelowska kobieta w książce Oryszyn to albo zapijaczona, wulgarna kurwa (Władzia), albo głupia fanatyczka (Felicja), albo rozrośnięta samica (Hala), albo narcystyczna okrutnica (kierowniczka domu dziecka).

Czy to nie podejrzane? Wszak uporczywa negacja nierzadko bywa dowodem na istnienie negowanego przedmiotu.

Proponuję tak właśnie czytać Ocalenie Atlantydy i inne książki podtrzymujący czarną legendę PRL-u, a być może mityczna wyspa wyłoni się z odmętów stereotypu, da się poznać i wykorzystać.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij