Czytaj dalej

Susan Faludi: Powroty i rozstania

Susan Faludi

Fragment książki „W ciemni”.

Pewnego popołudnia pracowałam w swoim domowym gabinecie w Portland w stanie Oregon, segregując notatki do poprzedniego projektu pisarskiego, książki o męskości. Na ścianie naprzeciwko mnie wisiała oprawiona czarno-biała fotografia, którą niedawno kupiłam, przedstawiająca byłego żołnierza nazwiskiem Malcolm Hartwell. Stanowiła ona część wystawy Co to znaczy być mężczyzną. Jej uczestnicy mieli za zadanie zilustrować odpowiedzi na to pytanie i napisać towarzyszącą im wypowiedź. Hartwell, krzepki mężczyzna w traperach i spodniach dresowych, siedzi rozparty na masce swojego samochodu Dodge Aspen; ręka w rękawiczce spoczywa ma masywnym biodrze, nogi są skrzyżowane w kostkach. Podpis jego autorstwa, dołączony do zdjęcia z zachowaniem uroczych błędów, brzmi: „Mężczyźni nie mają kontaktu z kobiecościo”. Robię sobie przerwę w porządkowaniu notatek, by sprawdzić pocztę, i znajduję nową wiadomość:

Do: Susan C. Faludi
Data: 7/7/2004
Temat: Zmiany

E-mail pochodzi od mojego ojca.

„Droga Susan”, brzmi jego początek, „mam dla Ciebie ciekawą nowinę. Zdecydowałem, że mam już dość wcielania się w rolę agresywnego macho, którym nigdy tak naprawdę nie byłam”.

Obwieszczenie to nie stanowiło dla mnie niespodzianki; nie byłam jedyną osobą, z którą mój ojciec podzielił się nowiną o swoim odrodzeniu. Inna osoba z mojej rodziny, która nie widziała go od lat, odebrała niedawno telefon, w którym rozgadał się na temat pobytu w szpitalu i wyjazdu do Tajlandii. Rozmowę tę poprzedził kompletnie niespodziewany e-mail, do którego dodany był załącznik, zdjęcie mojego ojca w rozwidleniu drzewa, ubranego w koszulkę z krótkim rękawem wyglądającą raczej jak bluzka, z delikatną falbanką pod szyją. Zdjęcie podpisane było: „Stefánie”. Zostawiona przez ojca wiadomość telefoniczna była zwięzła: „Stefánie jest teraz rzeczywista”.

E-mail do mnie był równie lakoniczny. Jedno się nie zmieniło: mój ojciec-fotograf dalej wolał obraz od słowa pisanego. Do wiadomości dołączona była seria zdjęć.

Ojciec lubił mawiać: „wcielam się w samą siebie” [rozmowa z Susan Faludi]

Na pierwszym z nich ojciec stoi na szpitalnym korytarzu, w półprzezroczystej bluzce bez rękawów i w czerwonej spódnicy, obok (jak ujmuje to podpis) „innych dziewczyn po operacji”, dwóch pacjentek, które również przechodzą przez to, co nazywa ona „Przemianą”. Tajska pielęgniarka w fartuchu podtrzymuje mojego ojca za łokieć. Podpis głosi: „Po operacji wyglądam na zmęczoną”. Inne zdjęcia zostały zrobione przed operacją. Na jednym z nich ojciec siedzi w zagajniku, w rudej peruce z grzywką i tej samej jasnoniebieskiej bluzce z falbanką wokół szyi. Podpis brzmi: „Stefánie w wiedeńskim ogrodzie”. To ogród należący do willi cesarzowej Austro-Węgier. Mój ojciec zawsze był wielbicielem środkowoeuropejskich rodzin królewskich, w szczególności cesarzowej Elżbiety – lub „Sissi” – żony cesarza Franciszka Józefa, znanej również jako „anioł stróż Węgier”. Na trzecim zdjęciu mój ojciec nosi perukę platynowy blond, długą do ramion, z wywinięciem typowym dla lat 50., białą bluzkę z falbankami, kolejną czerwoną spódnicę we wzór w białe lilie, i sandałki na wysokich obcasach, odsłaniające pomalowane paznokcie. Na ostatnim, podpisanym „Na wycieczce w Australii”, stoi przed kamperem w butach do wspinaczki, dżinsowej spódnicy i w peruce z fryzurą na pazia, na szyi ma apaszkę w groszki. Poza: ręka na wysuniętym biodrze, nogi w rajstopach skrzyżowane w kostkach. Patrzę na fotografię z mojej ściany: „Mężczyźni nie mają kontaktu z kobiecościo”.

E-mail jest podpisany: „Serdeczności od twojego rodzica, Stefánie”. To pierwsza od lat wiadomość, jaką otrzymuję od mojego „rodzica”.

Mój ojciec i ja od dwudziestu pięciu lat niemal się do siebie nie odzywaliśmy. Jako dziecko nienawidziłam go, a później się go bałam; kiedy byłam nastolatką, opuścił naszą rodzinę – czy raczej został przez moją matkę i policję zmuszony do jej opuszczenia, po okresie narastającej przemocy z jego strony. Mimo długotrwałego braku kontaktu sądziłam, że znam jego charakter na tyle, by móc dostrzec jakieś sygnały tak poważnej skłonności. Myliłam się.

Gdy byłam dzieckiem i mieszkaliśmy razem w domu w stylu „kolonialnym” w podmiejskim osiedlu Yorktown Heights, o godzinę jazdy na północ od Manhattanu, mój ojciec zawsze skwapliwie korzystał z męskich przywilejów. Wydawało się, że bardzo mu zależy na egzekwowaniu – konsekwentnie, bezwzględnie, a w ciągu ostatniego roku naszego życia rodzinnego również krwawo – swojego statusu domowego despoty. Jedliśmy to, co on chciał jeść, jeździliśmy tam, gdzie on chciał pojechać, nosiliśmy to, co on chciał, żebyśmy nosili. Wszystkie mniej lub bardziej poważne decyzje dotyczące życia domowego musiały najpierw spotkać się z jego aprobatą. Pewnego wieczoru, kiedy moja matka zaproponowała, że podejmie pracę na część etatu w lokalnej gazecie, wyraził swoje fallokratyczne poglądy ze szczególną jasnością: zrzucił naczynia ze stołu na podłogę. „Nie!”, krzyknął, waląc pięściami w stół. „Żadnej pracy!” Od kiedy pamiętam, rządził nami jak apodyktyczny patriarcha, władczy i autokratyczny, choć pozostawał enigmą, tajemniczy dla wszystkich, którzy go otaczali.

Pamiętam go również jako zapalonego sportowca, pomimo szczupłej budowy ciała: chodził po górach, wspinał się, żeglował, jeździł konno, pokonywał długie dystanse na rowerze. Do każdej z tych aktywności miał odpowiedni kostium: alpensztok, bawarskie spodenki, kominiarkę do wspinaczki, uprząż wysokogórską, czapkę żeglarską, ochraniacze do jazdy konnej. Towarzyszyłam mu w wielu z tych przedsięwzięć, coraz bardziej niechętnie w miarę, jak zbliżałam się do wieku dojrzewania – drugi oficer towarzyszący kapitanowi na żaglówce firmy Klepper, którą zbudował z gotowego zestawu, partner zabezpieczający w trakcie weekendowych wspinaczek na klifach Shawangunk, drugi rowerzysta w czasie górskich wycieczek rowerowych, pomoc w rozbijaniu namiotu podczas biwaków w górach Adirondack.

Wszystko to wymagało wielu godzin przygotowań, podróży, przebywania razem na postojach. Ale prawie nic nie pamiętam z tych wyjazdów. O czym rozmawialiśmy podczas długich zimowych wieczorów, kiedy namiot został rozbity, drewno na opał zebrane, puszki otwarte za pomocą szwajcarskiego scyzoryka, który mój ojciec zawsze nosił w kieszeni? Czy wyparłam z pamięci wszystkie tête-à-tête ojca i córki, czy po prostu nigdy nie miały one miejsca? Rok po roku, od jeziora Mohonk po jezioro Lugano, od Appalachów po Zermatt żeglowaliśmy i dźwigaliśmy plecaki, zjeżdżaliśmy po linach i pedałowaliśmy, ale nie mogę powiedzieć, by kiedykolwiek był wobec mnie otwarty. Wydawał się nieustannie zakonspirowany, ukryty za wybudowanym przez siebie murem, obserwując przez umieszczone w nim lustro weneckie. Nie była to, przynajmniej dla nastolatki spragnionej prywatności, uwaga życzliwa. Czasami sprawiał wrażenie szpiega usiłującego wtopić się w nasz krąg rodzinny, robiącego wszystko, by uniknąć zdemaskowania. Mimo swojej agresywnej dominacji pozostawał w jakiś sposób niewidzialny. „Jest tak, jakby nigdy go tu nie było”, powiedziała do mnie matka w dniu, który nastąpił po nocy, kiedy opuścił nasz dom na dobre, po dwudziestu latach ich małżeństwa.

Kiedy miałam czternaście lat, dwa lata po rozstaniu rodziców, wstąpiłam do szkolnej drużyny sportowej. W 1973 roku pomysł, by dziewczyny uprawiały sport, wciąż wydawał się nieco śmieszny, a trener, będący przede wszystkim trenerem chłopięcej drużyny sportowej, na ogół ignorował istnienie swoich podopiecznych płci żeńskiej. Opracowałam własny plan treningów i wstawałam przed świtem, by pognać chodnikiem w kierunku Parku Stanowego Mohansic – wypielęgnowanego obszaru rekreacyjnego, będącego wcześniej terenem stanowego zakładu dla obłąkanych – gdzie w samotności obiegałam całe to malownicze miejsce. Zdążyłam już rozwinąć preferencję dla sportów uprawianych w pojedynkę.

Pewnego wczesnego sierpniowego poranka wiązałam tenisówki w przedpokoju, kiedy wyczułam subtelną zmianę atmosferyczną, jak spadek ciśnienia barometrycznego towarzyszący nadejściu frontu chłodnego albo szmery poprzedzające atak migreny, sygnalizujące mojemu nieszczęśliwemu nastoletniemu ja nadejście ojca. Odwróciłam się niechętnie, by dostrzec jego bladą, chudą postać wyłaniającą się z mroku na zakręcie schodów. Miał na sobie szorty do biegania i tenisówki.

Zatrzymał się na ostatnim stopniu i ocenił sytuację z charakterystycznym dla niego dystansem, jakby przyglądał się jej przez dziurkę od klucza. Po chwili powiedział „ja też będę biegać”; mocny węgierski akcent rozciągał pierwszą sylabę: „bieeegać”. To był rozkaz, nie propozycja. Nie miałam ochoty na towarzystwo. Przez głowę przewinął mi się urywek wierszyka usłyszanego nie wiadomo gdzie.

Yesterday, upon the stair,
I met a man who wasn’t there
He wasn’t there again today
I wish, I wish he’d go away…

(Wczoraj na schodach/ Spotkałam człowieka, którego tam nie było/ Dziś znowu go tam nie było/ Tak bardzo chciałabym, żeby sobie poszedł…)

Przeszłam przez drzwi, z ojcem depczącym mi po piętach. Powietrze było ciężkie od wilgoci. Asfalt upstrzyły bąble smoły. Trącałam jeden z nich czubkiem tenisówki, kiedy ojciec zastanawiał się, patrząc najpierw na stary kamper, potem na jasnozielony używany kabriolet marki Fiat, który niedawno kupił „dla twojej matki”. Moja matka nie umiała prowadzić. „Nooo dooobrze”, powiedział po chwili. „Jedziemy fiatem”.

Pięciominutową drogę przebyliśmy w ciszy. Wjechał na parking Centrum Badawczego IBM, przecznicę od naszego celu. Dobrze widoczne znaki informowały, że parking jest tylko dla pracowników. Mój ojciec nie zwracał na nie uwagi. Czerpał swoistą dumę z takich drobnych przekrętów, które nazywał „kooombinowaniem bez konsekwencji”; upodobanie do nich kazało mu zamieniać metki z cenami na towarach w lokalnym centrum handlowym. Kupił w ten sposób, oszczędzając dwadzieścia pięć dolarów, kuchenkę kempingową.

„Zamknęłaś drzwi?”, zapytał, kiedy przechodziliśmy przez parking, a gdy powiedziałam, że tak, spojrzał na mnie z powątpiewaniem, i zawrócił, by to sprawdzić. Rewersem drobnych wykroczeń mojego ojca była obsesja na punkcie bezpieczeństwa.

Pojechaliśmy pozbawioną drzew drogą ku szosie 202, arterii komunikacyjnej biegnącej wzdłuż północnej krawędzi parku. Przemknęliśmy między pędzącymi samochodami na jej drugą stronę i przeskoczyliśmy przez metalową poprzeczkę do rowu na poboczu. Mój ojciec zatrzymał się. „To się stało tutaj”, powiedział. Często mówił w ten sposób, bez żadnego wstępu, jakby znajdował się w środku rozmowy – rozmowy z samym sobą. Wiedziałam, czym było „to”: kilka miesięcy wcześniej, po północy, grupa nastolatków wracających z imprezy staranowała znak stop na Strang Boulevard i zderzyła się z drugim samochodem. Oba pojazdy przeleciały nad poprzeczką i wylądowały na dachach. Nikt nie przeżył. Jeden z pasażerów został pozbawiony głowy. Mój ojciec był obecny nie przy samym wypadku, ale tuż po nim. Tej nocy miał dyżur w pogotowiu ratunkowym Yorktown Heights. Jego zapał, by działać jako wolontariusz w lokalnej służbie ratownictwa medycznego, nie wydawał się zgodny z jego charakterem – przynajmniej charakterem, który znałam. Unikał zaangażowania w sprawy społeczności i ogólnie spotkań towarzyskich. Kiedy moi rodzice mieli gości, ojciec albo siedział milczący w fotelu, albo chował się za rzutnikiem przeźroczy, przebijając się przez kolejne tace slajdów Kodachrome przedstawiających nasze wycieczki, podając nazwę każdego górskiego szczytu widocznego na każdym slajdzie, wspominając każdy zakręt na szlaku, dopóki nasi goście, chorzy z nudy, nie uciekali w noc.

Faludi: Haracz pracujących kobiet

czytaj także

Działalność w pogotowiu określał jako „swoją pracę polegającą na raaatowaniu ludzi”. Tego też nie rozumiałam. W naszym miasteczku nic się nie działo, pod numer 911 dzwoniono, by zgłaszać typowe dla przedmieść nagłe wypadki: kota, który utknął na drzewie, gospodynię domową mającą atak paniki, czasem pożar wywołany zapaleniem się kuchenki. Kraksa w Mohansic State Park stanowiła wyjątek, choć tym razem akurat nie było kogo ratować. Kiedy mój ojciec dotarł na miejsce, policja zakrywała ciała. Kierowca karetki złapał go za ramię – „Steve, nie patrz”, miał powiedzieć, „nie chciałbyś pamiętać czegoś takiego”. Kierowca nie miał pojęcia o tym, że katastrofa już zdążyła się zagnieździć w pamięci mojego ojca, a także o tym, jak bardzo ojciec starał się ją z niej wymazać.

Pozostawiając za sobą miejsce wypadku, zaczęliśmy biec wyasfaltowaną drogą w stronę obszaru piknikowego, obok rzędów pustych miejsc parkingowych. Droga zaczynała się przy nudnym, płaskim terenie z boiskami do baseballa i koszykówki, potem zakręcała wokół ogromnego publicznego basenu (gdzie latem pracowałam przy stoisku z przekąskami) i jeziora Mohansic, a kończyła przy długim wzgórzu. Przy jeziorze skręciliśmy w wąską dróżkę. Biegliśmy bez słowa, jedno za drugim.

Na ostatnim wzniesieniu dróżka przekształciła się w szerszy chodnik i zaczęliśmy biec obok siebie. Kilka minut później mój ojciec przyspieszył. Ja zrobiłam to samo. Zaczął biec jeszcze szybciej. Ja tak samo. Znowu mnie wyprzedził, potem ja wyprzedziłam jego. Oboje z trudem łapaliśmy oddech. Spojrzałam na niego, ale nie odwzajemnił spojrzenia. Jego skóra była czerwona, lśniąca od potu. Patrzył przed siebie, skoncentrowany na niewidzialnej mecie. Ten zażarty, niemy wyścig trwał przez całą drogę na szczyt wzgórza. Kiedy droga zaczęła biec płasko, z trudem utrzymywałam tempo. Robiło mi się niedobrze, obraz przed oczami zaczął się zamazywać. Ojciec wysforował się naprzód we wściekłym zrywie. Próbowałam dotrzymać mu kroku. Były przecież wczesne lata 70., piosenka I Am Woman (Hear Me Roar) rozbrzmiewała jako wyobrażona ścieżka dźwiękowa moich porannych biegów. Ale ani moje płomienne zaangażowanie w feminizm, ani moja młodość, ani moje treningi nie mogły się równać z jego determinacją.

 

Ta chwila ukazała mi coś na temat ojca, ale co to było? Czy widziałam tu nagą agresję, czy jej odgrywanie? Współzawodniczył z własną córką czy też z kimś, czymś, innym? Tamtego ranka nie zadawałam sobie owych pytań. Próbowałam tylko nie zwymiotować. Pamiętam jednak pewną myśl, kłopotliwą dla mojego rozkwitającego feminizmu, która przewinęła mi się przez umysł w trakcie ostatnich minut biegu: łatwiej jest być kobietą. Sprawiła, że moje nogi zwolniły. Plecy ojca zaczęły się oddalać w perspektywie drogi.

Przez te wszystkie lata ojciec był wzorem weekendowego konstruktora z magazynu „Popular Mechanics”, zawsze pracującym nad swoim najnowszym rzemieślniczym projektem: szafką na stereo i telewizor, systemem półek na całą ścianę, budą i zagrodą dla psa (Jáni, naszej wyżlicy węgierskiej), krótkofalówką, placem zabaw z drabinkami, „japońskim” stawem ze złotymi rybkami i fontanną. Po obiedzie wycofywał się ze wspólnej przestrzeni – nasz podmiejski dom miał otwarty plan piętra, zaprojektowany, by nie zapewniać zbyt wiele prywatności – i schodził do warsztatu w piwnicy. Odrabiałam lekcje w pokoju znajdującym się bezpośrednio nad nią, wyczuwając przez deski podłogi wibracje piły ręcznej przecinającej drewno. Od czasu do czasu zapraszał mnie do pomocy przy swoich projektach. Razem złożyliśmy edukacyjny model anatomiczny, popularny w owych czasach: „Widzialną Kobietę”. Do jej przezroczystego plastikowego ciała dołączone były ruchome części, kompletny szkielet, „wszystkie organy ciała” oraz plastykowa podstawka. Przez większość mojego dzieciństwa stała u mnie w pokoju – na toaletce, również zbudowanej przez ojca, z metalową ramą i blatem ze sklejki, do którego przymocował zszywkami falbaniastą tkaninę w różyczki.

W swoim królestwie w piwnicy ojciec projektował dekoracje, w których miało się rozgrywać życie naszej rodziny. Zrobił stolik pod maszynę do szycia z opuszczanym blatem dla mojej matki (nie lubiła szyć). Zrobił kolejkę z torami i krajobrazem, która zajmowała większość pokoju (skandynawski pejzaż był dopracowany w każdym szczególe, z drewnianymi domkami, sklepami, kościołami, gospodami i wieśniaczkami niosącymi do domu zakupy oraz rozwieszającymi pranie na cieniutkich sznurkach); w domu stał też w pełni wyposażony model stacji benzynowej Mobil (z ręcznie wymalowanym logo z pegazem, podnośnikiem do naprawy samochodów, otwieranymi drzwiami garażu, malutkim automatem z coca-colą). Dwójka jego dzieci bawiła się tym bardzo ostrożnie; zniszczony element stawał się pretekstem do długiej tyrady. Najbardziej ekstrawaganckim tworem ojca był teatrzyk marionetek – trójdzielna konstrukcja z czerwoną kurtyną, którą można było podnosić i opuszczać za pomocą bloczków i sznurków, dwoma szyldami, na których można było ogłaszać najnowszy repertuar, i znajdującym się za sceną mostkiem, za którym niewidzialny lalkarz mógł pociągać za sznurki. Ta zabawka była dla mnie. Ojciec i ja namalowaliśmy tła na dużych kawałkach płótna. On wybrał poszczególne scenerie: mroczny las, chata na polanie otoczona walącym się murem, ciemne wnętrze pokoju. Wybrał też obsadę (drewniane marionetki firmy Pelham ze sklepu FAO Schwarz): Myśliwego, Wilka, Babcię, Czerwonego Kapturka. Wystawiałam teatrzyki dla mojego brata i, sprzedając bilety, dla dzieci z sąsiedztwa. Nie pamiętam, czy ojciec kiedykolwiek obejrzał któreś z tych przedstawień.

Zrób sobie prezent

„Odwiedza pani rodzinę?”, zapytał mój współpasażer. Siedzieliśmy w samolocie lecącym nad Alpami. Był rumianym emerytem ze środkowego zachodu, wybierającym się z żoną w rejs po Dunaju. Kiedy potwierdziłam, czekały mnie nieuniknione dalsze dociekania. Zastanawiając się, jak odpowiedzieć, patrzyłam na zawieszony pod sufitem ekran, na którym system rozrywki pokładowej linii lotniczych Malév wyświetlał krótkometrażowe filmy animowane podczas drugiego, krótkiego lotu z Frankfurtu do Budapesztu. Królik Bugs paradował po ekranie w bikini i szpilkach, dezorientując oszołomionego Elmera Fudda.

„Kogoś z rodziny”, odparłam. Rodzaj gramatyczny trzeba będzie określić później, pomyślałam.

We wrześniu 2004 roku wsiadłam na pokład samolotu lecącego do Węgier. Była to moja pierwsza wizyta od czasu, gdy ojciec przeniósł się tam przed piętnastoma laty. Po upadku systemu komunistycznego w 1989 roku Steven Faludi dokonał repatriacji i wrócił do kraju swojego urodzenia, porzucając życie, które od lat 50. budował dla siebie w Stanach Zjednoczonych.

„To miło”, powiedział po chwili emeryt z 16B, „znać kogoś w kraju”.

Znać? Osoba, z którą miałam się spotkać, była widmem z odległej przeszłości. Nie wiedziałam prawie nic na temat życia, jakie mój ojciec wiódł po rozwodzie w 1977 roku, kiedy przeprowadził się do mieszkania na Manhattanie, będącego jednocześnie jego atelier fotograficznym. W ciągu następnych dwudziestu pięciu lat widywałam go tylko od czasu do czasu, raz na uroczystości z okazji ukończenia studiów, raz na rodzinnym weselu i raz, kiedy przejeżdżał przez Zachodnie Wybrzeże, gdzie wtedy mieszkałam. Spotkania te były krótkie; w ciągu każdego z nich ojciec ukrywał się za wizjerem, kamerą przymocowaną do jego oka. Jako niespełniony filmowiec, który spędził większość życia zawodowego w ciemniach fotograficznych, dążył do stworzenia „albumu rodzinnego” poświęconego rodzinie, która już nie istniała. Kiedy mój mąż poprosił ojca, by odłożył kamerę na czas obiadu, ten wybuchnął, by potem pogrążyć się w pełnej napięcia ciszy. Wydawało mi się, że zawsze był właśnie taki: nieodgadniony i niestabilny, czarna skrzynka i detonator, na przemian odległy i natrętny.

Czy jego psychiczne burze mogły stanowić protest przeciwko źle obsadzonej egzystencji, życiu przeżywanemu w niezgodności z własną istotą, z rdzeniem jej tożsamości? „To może być przełom”, zasugerował jeden z moich przyjaciół na kilka tygodni przed podróżą. „Wreszcie poznasz prawdziwego Stevena”. Nie wiem, co miałoby to oznaczać: nigdy do końca nie rozumiałam, co znaczy mieć „tożsamość”, prawdziwą lub nie.

Na ekranie pojawiła się teraz wariacja Looney Tunes na temat Czerwonego Kapturka. Wilk przebrany za Dobrą Wróżkę, w różowej tiulowej spódniczce, pantofelkach bez palców i z szyfonowymi skrzydłami. Zawieszony na drucie zaczepionym o wierzchołek drzewa, machał skrzydłami i udawał, że unosi się w powietrzu, próbując zwabić Czerwonego Kapturka na gałąź. Gałąź zaczyna jednak pękać, a potem cały wierzchołek drzewa się łamie i wilk w przebraniu spada na ziemię jako żałosna kupka szyfonu. Oglądałam to z trudnym do nazwania niepokojem. Czy obawiałam się tego, jak bardzo mój ojciec mógł się zmienić? Czy tego, że nie zmienił się wcale, że sukienka wciąż będzie skrywać tylko jego?

„– Ach, babciu, jakie masz wielkie ręce!
– Żebym mogła cię lepiej objąć!
– Ach, babciu, jaką masz okropnie wielką paszczę!
– Żebym mogła cię lepiej pożreć!
Ledwo tylko wilk to powiedział, wyskoczył jednym susem z łóżka i pożarł biednego Czerwonego Kapturka…” (Wilhelm i Jakub Grimm, Baśnie dla dzieci i dla domu)

Samolot linii Malév wylądował punktualnie w Międzynarodowym Porcie Lotniczym Ferihegy w Budapeszcie. Marnując czas przy taśmie bagażowej i wsłuchując się w nieprzenikniony język (ojciec nigdy nie mówił w domu po węgiersku, więc nigdy się tego języka nie nauczyłam), zastanawiałam się, czy ostatni okres życia mojego ojca był powrotem, czy też rozstaniem. Powrócił, po więcej niż czterdziestu latach, do miejsca swojego urodzenia – po to tylko, by przejść nieodwracalną operację, która unieważniła podstawowy fakt związany z tymi narodzinami. W pierwszym przypadku byłby posłuszny wezwaniu starej tożsamości, której, choć bardzo się starał, nie zdołał za sobą pozostawić. W drugim – stworzyła dla siebie nową tożsamość, wybraną lub odkrytą.

Przetoczyłam walizkę przez wyjście z napisem „Nic do oclenia”, ku hali przylotów, gdzie czekała moja „krewna” – choć rodzaj łączącego nas pokrewieństwa był, dla mnie i prawdopodobnie dla niej, niejasny.

***

Fragment książki Susan Faludi W ciemni (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2017)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij