Czytaj dalej

Oświęcim? Jak można tam żyć?

Pisząc horror, chciałem wymyślić coś, co jest straszne, ale prawdziwe, i pomyślałem: „Czego ja szukam, przecież pochodzę z jednego z najstraszniejszych miejsc na ziemi” – mówi Krzysztof Zajas, autor powieści „Oszpicyn”.

„Oszpicyn – tak Żydzi nazywali Oświęcim. Do Oszpicyna w połowie lat 90. przyjeżdża młody dziennikarz i zaczyna pracować w miejscowej gazecie. Od razu natyka się na kilka niewygodnych tematów – nawiedzone dzieci, plaga szczurów, poszukiwanie skarbów, które pozostały po dawnych żydowskich mieszkańcach. Ale jak to, przyjeżdża do Oszpicyna, którego już nie ma? Chyba najlepszym konceptem tej powieści, która jest kryminałem, thrillerem i horrorem zarazem, jest stworzenie miejsca akcji, w którym Oszpicyn i Oświęcim przenikają się nawzajem i jeśli chce się prowadzić dziennikarskie śledztwo, trzeba skorzystać z pomocy duchów”. Tak o „Oszpicynie”, najnowszej powieści Krzysztofa Zajasa, pisała Kinga Dunin. Z autorem rozmawia Olga Wróbel.

***
Olga Wróbel: Oszpicyn otwiera dedykacja: „Mojej nieżyjącej Mamie, Helenie Zajas z domu Czernek, oraz Henrykowi Schönkerowi – dwojgu oświęcimianom, którzy nigdy się nie spotkali, a powinni byli. Ta powieść jest w jakimś sensie ich niemożliwą rozmową”. Kim jest Henryk Schönker?

Krzysztof Zajas: To potomek jednej z najważniejszych żydowskich rodzin w Oświęcimiu, przedwojennym, a także powojennym. Historia Schönkerów jest bardzo ciekawa, bo oni przeżyli – ojciec, matka i dwójka dzieci. Po wojnie wrócili do Oświęcimia, jako jedni z bardzo nielicznych zostali w mieście przez kilka lat. Dopiero reżim komunistyczny zmusił ich do wyjazdu do Izraela na początku lat 50. Mój dziadek, ojciec mojej mamy, oraz ojciec Henryka Schönkera, Leon, przed wojną dobrze się znali, po wojnie również mieli kontakt. Rodzina Schönkerów była dla mnie mityczna, bo choć znikła w pewnym momencie z Oświęcimia, funkcjonowała w opowieściach mamy.

Kilka lat temu dzięki pomocy fundacji Karta nawiązałem kontakt z Henrykiem Schönkerem. Okazało się, że nazwisko Czernek – nazwisko rodowe mojej matki i mojego dziadzia – również pojawiało się w ich domu, Leon Schönker opowiadał o dziadku Czerneku jako o dobrym znajomym. Stąd pomyślałem, że spotkanie mojej mamy i Henryka Schönkera, którzy nigdy się nie poznali, mogłoby być bardzo ciekawą opowieścią dwojga oświęcimian, którzy urodzili się i wychowali w tym samym miejscu. Nasze spotkanie, moje i Henryka, było dla mnie bardzo wzruszające, mit nagle zmaterializował się w postaci starszego pana, który ściskał mnie, mówiąc: „Ależ pan zatoczył koło w tym poszukiwaniu!” – choć właściwie sam nie wiem, czego szukałem.

W jaki sposób rodzina Henryka przetrwała okupację?

Opisał to w książce Dotknięcie anioła. Na początku wojny z Krakowa udało się wykupić i wywieźć starego rabina żydowskiego, który jadąc przez Oświęcim, zatrzymał się i z peronu, pozdrawiając Żydów oświęcimskich, których delegacja czekała na jego przejazd, wskazał palcem Leona Schönkera i powiedział: „A wy przeżyjecie”. Henryk, syn Leona, napisał całą książkę o tym, jak oni faktycznie przeżywają, choć reszta rodziny ginie: kuzyni, wujkowie, ciotki. Henryk opowiada o dotknięciu anioła, o czymś w rodzaju cudu, który ich ocalił. Jest to bardzo wzruszająca, bardzo piękna książka.

Śledzę historię przez dziurkę od klucza [rozmowa z Aleksandrą Domańską]

W pana książce uderza fakt, o którym rzadko się myśli. Zanim Oświęcim stał się TYM miastem, synonimem obozu zagłady, był zwykłą miejscowością w Małopolsce, zamieszkaną przez społeczność polsko-żydowską.

Oświęcim to nazwa, która na całym świecie funkcjonuje jako symbol Holocaustu. To jedna z najbardziej rozpoznawalnych nazw na świecie. Natomiast fakt istnienia żydowskiego Oświęcimia znika. W ogóle miasto znika – proszę sobie wyobrazić, że nie tylko cudzoziemcy, ale mieszkańcy Warszawy czy nawet Krakowa zadają mi pytanie „Tam jest miasto? Bo ja myślałem, że tylko obóz i Muzeum”. To jest spore, 40-tysięczne miasto i pytanie „jak tam można żyć?” było jednym z wyjściowych pytań do tej książki. Więcej: jak JA tam mogłem żyć, dorastać. Ale to pytanie jest niczym w porównaniu z pytaniem do mojej mamy, która przeżyła wojnę i okupację kilometr od obozu, w mieszkaniu, w którym przez okno było widać łuny, pojawiające się w powieści w widoku z mieszkania Abrahama Zylbersztajna. Te doświadczenia są niesamowite, opowiadane jakby z głębi piekła, wynurzają się jako historia nie-historia, fikcja nie-fikcja.

Oświęcim to nazwa, która na całym świecie funkcjonuje jako symbol Holocaustu. To jedna z najbardziej rozpoznawalnych nazw na świecie.

Skąd Oszpicyn? Czy to słowo ma kierować w stronę żydowskiej historii miasta, czy po prostu „Oświęcim” w tytule byłby zbyt brutalny?

Po pierwsze, gdybym powiedział „Oświęcim” lub „Auschwitz”, byłoby to zupełnie fałszywie odbierane. Książki pod tym tytułem istnieją, kojarzą się jednoznacznie z Holocaustem i historią największego obozu zagłady. Natomiast nazwa „Oszpicyn” nie funkcjonuje, jest nieznana nawet mieszkańcom Oświęcimia. Ja sam byłem zdumiony, że jest takie słowo, które mi się spodobało – więc użyłem go jako tytułu. W ten sposób sygnalizuję, że chodzi o inny Oświęcim niż ten, który się wszystkim kojarzy. Z drugiej strony ta nazwa jest dla mnie istotna, ponieważ nie do końca chodzi tylko o Oświęcim, nie tylko o to jedno miejsce. Chodzi o przykładowe miasto, które ma swoją żydowską historię, żydowską nazwę. Kryje się pod tym opowieść o naszych braciach, o Żydach, którzy tu byli, coś się z nimi stało, znikli i mamy dziwne, związane z tym traumatyczne doświadczenia.

W wydanym właśnie wywiadzie-rzece Zofia Posmysz, więźniarka Oświęcimia, wspomina, że charakterystycznym elementem pejzażu obozu była mgła. Zresztą tytuł tej książki brzmi właśnie Królestwo za mgłą. U pana także pojawia się mgła – i mam wrażenie, że jest to coś więcej niż klasyczny, horrorowy sztafaż.

Podczas pracy nad książką zacząłem zastanawiać się nad tym, że kiedy skremują jednego człowieka, to zostaje urna, powiedzmy: litr prochów. Ale co się stało z prochem milionów ludzi, gdzie ten proch poszedł? Okazało się, że w informacji Muzeum jest podane, co się stało. Był rozsypywany w okolicznych stawach i bagnach, które są typowe dla topografii terenów wokół Oświęcimia, zresztą są moim pejzażem dzieciństwa. Otóż one generują mgłę. Mgła jest tam dość częstym zjawiskiem, a to, że ona przy okazji zgrywa się ze sztafażem horroru – to bardzo dobrze, to znaczy, że realizm i fikcja znakomicie się przenikają.

Dlaczego zdecydował się pan na horror?

Nie uważam, że Oszpicyn jest tylko horrorem, jednak jest to pomieszany gatunek, są tam elementy kryminalnego śledztwa, mamy element historycznej sensacji, w przeszłości okupacyjnej mieści się rozwiązanie zagadki, która dzisiaj prześladuje mieszkańców. Moim ulubionym pisarzem jest Stephen King. To, co mnie u niego fascynuje, to konstatacja, że strach jest w nas, że my sami siebie najbardziej straszymy. Te potwory, duchy jeżdżące windami – to tylko pretekst, prawdziwy horror to człowiek i jego niezgłębiona, ciemna dusza. Pisząc horror, chciałem wymyślić coś, co jest straszne, ale prawdziwe, i pomyślałem: „Czego ja szukam, przecież pochodzę z jednego z najstraszniejszych miejsc na ziemi”…

Byłem w strasznym miejscu. Pogoda ładna

Jak wyobraża pan sobie czytelnika Oszpicyna?

Myślałem o kimś, kto przeczytał moją trylogię grobiańską i myśli sobie, że Zajas to taki pisarz, który pod pretekstem pewnego gatunku popularnego próbuje przemycić poważniejsze prawdy. I to, śmiem twierdzić nieskromnie, w trylogii grobiańskiej się udało. Ktoś nawet powiedział, że to współczesny kryminalny moralitet. Czytelnika wyobrażałem sobie jako kogoś, kto lubi się bać, ale w strachu chce znaleźć coś, co mu się każe zastanowić, sięgnąć gdzieś do trzewi.

Te potwory, duchy jeżdżące windami – to tylko pretekst, prawdziwy horror to człowiek i jego niezgłębiona, ciemna dusza.

Czy myśli pan, że sięgając po gatunek popularny, ma pan szansę dokształcić jednak trochę tego zwykłego zjadacza fabuły, który chce tylko dowiedzieć się, kto zabił? Czy taka osoba ma szansę domyślić się, że w Oszpicynie chodzi o coś więcej?

Moralitetów o Zagładzie i o stosunkach polsko-żydowskich jest mnóstwo. Moim niedoścignionym wzorem jest Hanna Krall, która opowiedziała te rzeczy w taki sposób, że każdy musi ze wstrząsem przejść przez lekturę. Ale chciałem to opowiedzieć inaczej, przemycić ważne prawdy za pomocą formy, która będzie działała na takiego pożeracza książek, który do moralitetu mógłby w ogóle nie sięgnąć. Natomiast – i to jest chyba jedno z przesłań tej książki – stosunki polsko-żydowskie, to jak układamy sobie kwestie z naszymi Żydami, jest czymś dla nas bardzo ważnym, fundamentalnym i ciągle niezałatwionym. Ta sprawa ciągle otaczana jest nimbem tajemniczości, milczenia, udawania, że czegoś nie ma. Tymczasem początkiem każdej dobrej terapii jest nazwanie sprawy po imieniu.

Myślę o tym, co pan mówi, przez pryzmat wypowiedzi Jana Hartmanna dotyczącej Idy Pawlikowskiego – że zwykły człowiek, przyzwyczajony do narracji o dobrych Polakach pomagających Żydom, nie ma szans zrozumieć, co właśnie obejrzał. Czy zrozumie, co przeczytał?

Mam nadzieję, że Oszpicyn wprowadzi pewien niepokój i zmieni perspektywę patrzenia: to nie jest tak, że możemy wypierać, udawać, że czegoś nie było i wszystko będzie w porządku. Wypierane rzeczy działają pod spodem jeszcze mocniej. I w tym sensie to jest moralitet, bo opowiada o tym, że kiedy nazwiesz pewne rzeczy po imieniu, nie rozwiążesz wszystkich problemów, ale będzie trochę lżej, bo wyrzuciłeś to z siebie.

Zastanawiałam się nad negatywnymi bohaterami Oszpicyna – łatwo ich nie lubić i z ulgą złożyć bagaż zła na ich barki: zepsuty arystokrata, plebejski Łopatko, szmalcownicy…

Pani od razu robi uogólnienie, że to Polacy. A to nie chodzi o wszystkich Polaków, chodzi o paru ludzi, którzy się znaleźli w tym środowisku, w każdym mieście w Polsce, którzy wykorzystali straszną okazję historyczną, ponieważ to się wiązało z przejmowaniem dóbr, rabowaniem złota, wyłudzaniem pieniędzy za przechowywanie i tak dalej. Tych historii jest mnóstwo. To jest pewien typ, o którym udajemy, że go u nas nie było, a on był. To jest wyjątkowo wstydliwy grzech, o którym nie chcemy mówić.

Tak, ale wspomniałam o tym, że pana postaci są od razu niesympatyczne, myśląc o tym, co w Oszpicynie widać słabiej: o zwykłych ludziach, którzy poprzez swego rodzaju bierność wobec znikania żydowskich sąsiadów mogli zająć ich miejsce: dosłownie i w sensie niszy ekonomicznej.

Oczywiście. Cały Oświęcim tak wygląda. Pamiętam, kiedy matka, idąc ze mną przez rynek oświęcimski, powiedziała: „Wszystkie te domy przed wojną należały do Żydów”. Po wojnie to były mieszkania socjalne, zajmowane głównie przez napływającą biedotę wiejską. Jeśli mogę podsunąć trop interpretacyjny, to wywabianie szczurów z tych kamienic to właśnie scena symbolicznie pokazująca brud, który należałoby wyciągnąć z tych domów po to, żeby one pozbyły się traumy. Na tym polega metafora miliona szczurów, które są wyprowadzane przez Henryka Hirsza. W oryginalnej baśni braci Grimm o szczurołapie z Hameln szczury też są brudem – ona jest o mieście, które chciało się pozbyć brudu, a kiedy jest już czyste i ładne, dochodzi do złamania umowy, która u mnie nazywa się „złotym kontraktem”.

Wracając do kwestii sztafażu horrorowego: dlaczego tak bardzo lubimy bać się dzieci?

Dzieci są przede wszystkim niewinne, naiwne, potrzebują czegoś w rodzaju rytu inicjacyjnego, który pokaże im, że świat jest naprawdę zły. Wobec dzieci mamy największe poczucie winy. Pamiętam, że największe wrażenie spośród fotografii z Auschwitz zrobiła na mnie ta, na której dzieci stoją przy drutach i odciągają rękawy po to, żeby pokazać wytatuowane numery. Dorośli więźniowie nie robili na mnie takiego wrażenia jak te dzieci. Potem pomyślałem przewrotnie: „A gdyby dać dzieciom możliwość zemsty za to, co myśmy im zrobili, jak ona mogłaby wyglądać?”. Jak wygląda duch dziecka, który mówi: „Naprawcie mi ten świat, nawet teraz, kiedy ja już nie żyję”? Bo przecież polskie dzieci, które są czymś w rodzaju dybuków tamtych, próbują coś naprawić, one naprowadzają Jaromina na rozwiązanie zagadki. Te dzieci są złe, ale działają w dobrej wierze oczyszczenia świata z traumy, która jest nie do usunięcia.

W moich żyłach płynie bardzo dużo Auschwitzu

czytaj także

Czy nie bał się pan, że ożywia pewne stereotypy? Próbujący ocalić dzieci oszpicyńscy Żydzi potrafią rzucić skuteczną klątwę na swoich prześladowców. Zamiast Żydów porywających dzieci na macę mamy duchy żydowskich dzieci „przejmujące” ciała polskich rówieśników.

Tak, tylko ta historia ma etap wcześniejszy, czyli punkt, w którym dzieci zostały skrzywdzone. One właściwie tylko egzekwują swoje prawo. Czy to jest klątwa? Dobrze, niech będzie, ale klątwa skądś się bierze. Stoi za nią wina i niemożliwość wykonania kary na winowajcy. Czy jubiler nie ma prawa rzucić klątwy w sytuacji, kiedy razem ze swoją wnuczką idzie do gazu? Słowa rzucane przez ludzi, którzy idą na śmierć, podczas gdy my się przyglądamy, mają szczególną moc. Proszę sobie wyobrazić, że historia z jubilerem jest w dużej mierze prawdziwa: to jest historia z mojej rodziny. Jak mam wziąć żydowskie dziecko, skoro naprzeciwko jest komenda żandarmerii niemieckiej? Odmowa jest odpowiedzią jak najbardziej rozsądną, logiczną, jest odpowiedzią człowieka, który ma pełne prawo bronić własnej rodziny. Ale wszystko ma swoją cenę. Dostajemy „pożydowskie” mieszkania za darmo, ale okazuje się nagle, że cena jest – i to bardzo wysoka. Możemy to nazwać klątwą, ale możemy też nazwać rachunkiem historycznym.

Forecki: Nasze mienie „pożydowskie”

Czy pisząc książkę o Oświęcimiu, będącym w dodatku pańskim rodzinnym miastem, bał się pan reakcji tamtejszych środowisk?

Trochę tak. Odbiór tej książki przez mieszkańców miasta jest dla mnie bardzo ważny. Mam nadzieję, że będzie właściwie zrozumiana – nie jako atak na miasto. Oświęcim jest obciążonym znaczeniami miejscem, czy też nie-miejscem, jak to teraz lubią mawiać badacze kultury. Bardzo wiele teraz robimy, aby Oświęcim stał się miastem żywym, prężnym kulturalnie. Organizujemy imprezy, działa kapitalna biblioteka, centrum spotkań młodzieży, zorganizowaliśmy Aleję Pisarzy, gdzie przyjeżdżają nasi najsłynniejsi literaci i odsłaniają pamiątkowe płyty. To miasto fenomenalnie teraz żyje, ale żyje po czterdziestu latach kompletnej martwoty. 40 tysięcy ludzi, którzy przez 40 lat żyje w cieniu Auschwitz. To było niesłychanie straumatyzowane miasto. Pierwsi czytelnicy mówili, że udało mi się uchwycić jego tragicznie absurdalne momenty, jak to, że ludzie pod bramą obozu budują nowe domy albo że chodziło się do kolegów na popijawę przy ognisku tuż za Brzezinką.

Synagoga z pańskiej powieści, w której znajduje się sklep z dywanami, mogłaby być symbolem wielu polskich miast.

Ktoś opowiadał mi o swoich doświadczeniach z rodzinnego miasta w Sandomierskiem, gdzie wielka synagoga została wykupiona i przeznaczona na muzeum, ale „muzeum ziemi”, a nie muzeum żydowskie, a z kolei miejsce cmentarza żydowskiego jest polem. Wszyscy wiedzą, że tam był cmentarz, nikt nic nie robi.

Jedna z paskudniejszych postaci w pana książce to gładki nacjonalista. Pojawia się w drugiej części powieści, w roku 1999, wyposażony w charakterystyczną raczej dla dzisiejszych modnych mężczyzn fryzurę „na powstańca”. Czy 1999 rok to już rzeczywiście ten moment, w którym zaczęły się kształtować zręby dzisiejszego nacjonalizmu?

Być może tą fryzurą rzeczywiście trochę zaburzyłem chronologię, natomiast na pewno w latach 90. widziałem napisy „Śmierć Żydom” na murze cmentarza żydowskiego w Oświęcimiu – nawiasem mówiąc, ostatnio te napisy znowu zaczęły się pojawiać. Natomiast ważne jest zdanie, które na początku drugiej części wypowiada przez telefon Ewa: „Oni wrócili”. Wracają nie tylko duchy dzieci, ale też ten nieszczęsny polski antysemityzm. Takie demony zasypiają na jakiś czas, ale bardzo łatwo je uaktywnić i mamy takich specjalistów, którzy świetni są w ich budzeniu.

Nie wszyscy lubią się jednak do nich przyznawać. Pamiętam Małą zagładę, w której Anna Janko twierdzi, że „antysemityzm rozniecili na nowo Niemcy” . „Przecież to – TO straszne – nie TU się stało… Nie w Polsce. To złudzenie geograficzne. Wielka Zagłada miała miejsce w Niemczech, krew wsiąkła w niemiecką ziemię, dym z krematoriów szedł w niemieckie niebo”.

Mogłaby w takim razie poczytać przedwojenne polskie gazety, bo tam nie ma dnia, żeby nie było jakiegoś negatywnego artykułu o Żydach lub ataku na Żydów. Fala antysemityzmu, ale takiego ohydnego, w najgorszym wydaniu, w polskiej prasie lat 30. to jest coś niebywałego. Jeżeli ktoś uważa, że antysemityzm jest wymyślony czy wmawiany Polakom, to niech przejrzy te gazety. Zobaczy tam zresztą całe passusy wypowiadane słowo w słowo jak dziś.

Dym z płonącej stodoły zasłonił polską krzywdę: oto refren „Małej Zagłady”

Pod koniec powieści jeden z bohaterów mówi, że cała polska kultura kręci się wokół rozmów z duchami, upiorami i zakopanymi ciałami. Przypomina to diagnozę Marcina Napiórkowskiego, zawartą w Powstaniu umarłych. Czy myśli pan, że mamy szansę wyzwolić się kiedykolwiek z romantyzmu grobów?

Nie. Już kilkadziesiąt lat temu Ernest Bryll napisał dramat Rzecz listopadowa o tym, że cała Warszawa zbudowana jest na cmentarzu. My z tymi trupami ciągle chcemy rozmawiać. Jak widać, nawet jak je pochowamy po tragedii narodowej, to je zaraz wykopujemy, żeby z nimi dalej gadać czy coś tam z nimi robić. Ten cytat, który pani przytoczyła, to aluzja do Dziadów. Przecież to Mickiewicz, to romantyzm narzucił nam, że jeżeli chcemy porozmawiać ze sobą, to powinniśmy przywołać upiory, duchy tych, których skrzywdziliśmy, albo tych, którzy czują się skrzywdzeni. W tym sensie Oszpicyn być może wpisuje się w naszą tradycję: jeśli Polak chce zobaczyć, kim jest, to niech pogada z duchami. A że to akurat duchy Żydów? Trudno, musimy się z tym pogodzić.

Pamięć genetyczna. To jest koncepcja szalenie ostatnio modna. Pojawia się u Anny Janko, w wywiadzie z Zofią Posmysz, u pana.

Wiem, dlatego ją zastosowałam, chociaż trochę przewrotnie: u mnie pamięć genetyczna dotyczy wariata, który tłumaczy lekarzowi, jak to jest, że on pamięta rzeczy, których pamiętać nie może. Natomiast w tak zwanej postpamięci, pamięci kulturowej, jest coś na rzeczy. Mówiłem pani o mojej mamie. Ona opowiadała mi różne rzeczy o Oświęcimiu, te opowieści gdzieś we mnie były, chociaż długo udawałem, że ich nie ma. Robiłem to, co każdy Polak – wypierałem całą historię żydowską i Holocaust, rozwijałem karierę swojego życia, nie oglądając się na te sprawy. Teraz wróciłem z mocnym akcentem, z powieścią, która jest w jakimś stopniu autobiograficzna, ona jest właściwie moim prywatnym rachunkiem z miejscem rodzinnym. Natomiast miałem takie sny, takie przebitki, które były trudno powiedzieć czym: jakbym sam przeżył rok 1945 na przykład. Śniłem sny mamy, miałem też lęki, przejąłem jej lęk. Matka kilka lat przed urodzeniem mnie miała bardzo poważne, traumatyczne przeżycie: ciążę pozamaciczną, która prawie skończyła się jej śmiercią. Powiedziała mi, że wpadała w straszną depresję i że wszystko przeszło jej, kiedy urodziła mnie. Pomyślałem, że ja wziąłem od niej tę depresję, a razem z depresją jej traumę, coś we mnie jest z niej.

Jeżeli ktoś uważa, że antysemityzm jest wymyślony czy wmawiany Polakom, to niech przejrzy prasę z lat 30. Zobaczy tam zresztą całe passusy wypowiadane słowo w słowo jak dziś.

Także Wojtek Jaromin rozwiązuje zagadkę w sobie, w głębi siebie szuka śladów tego, co się stało, bo gdzie indziej śladów nie ma. Jest milczenie. My tej historii nie rozpiszemy jak w IPN-ie, na dowody za pomocą archiwów, bo tych archiwów nie ma. Ta historia zachowała się tylko w opowieściach. Jedyne, co można zrobić, to napisać fikcję, która będzie zbudowana na czymś w rodzaju prawdziwych relacji i prawdziwych emocji.

„Archiwa pamiątek wcale nie dają wiedzy o przeszłości”. To także słowa jednego z pana bohaterów.

Otóż to. Dlatego też nie korzystałem z archiwów. Nie chciałem przeprowadzać dowodu historycznego. Historia oświęcimskich Żydów jest opisana w kilku publikacjach, jest książeczka pod tytułem Oshpitzin, w pisowni angielskiej, która zawiera kapitalne przedwojenne fotografie. Stamtąd zaczerpnąłem opisy dwóch zdjęć: chłopca w okularkach, stojącego przed zakładem papierniczym, i dwóch dziewczyn w mundurkach skautowskich.

Ale nie chodziło mi o robienie przeglądu archiwów, zależało mi na opisaniu mojego indywidualnego problemu z rodzinnym miastem, które z jednej strony dotyka historii Żydów polskich, a z drugiej strony dotyka mnie osobiście. Ja jestem stamtąd i to jest jakoś moje. Co ja mam z tym zrobić?

Doświadczenie kogoś, kto się urodził i wychował pod Oświęcimiem, jest rzeczywiście dojmujące. Ja nie jestem z miasta, moja mama była z miasta i całe miasto znała, natomiast ja wychowałem się na wsi, jakieś cztery kilometry od Oświęcimia. Kraina dzieciństwa to jest Arkadia – mgła nad stawami, trzciny, wschody i zachody słońca, bardzo piękny świat, pełen przyrody. Jestem bardzo silnie zakorzeniony w przyrodzie. Dzikość tych terenów była dla mnie absolutnie zachwycająca, moje pierwsze uniesienia poetyckie rozgrywały się właśnie w takim pejzażu. Kiedyś wracałem ze szkoły i uderzył mnie szczególnie piękny zachód słońca. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ten zachód jest dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się Muzeum, że czerwona łuna jest jednocześnie łuną cudu przyrody i piekła, które tam było. To doświadczenie stoi u źródeł książki, zupełnie indywidualne doświadczenie kogoś, kto jest stamtąd – i kto bardzo długo udawał, że tego wszystkiego nie ma.

Podobne doświadczenie na mniejszą skalę odbywamy w tej chwili: siedzimy w kawiarni na Muranowie, zbudowanym z gruzów dzielnicy żydowskiej i getta. Ale kawiarnia znajduje się przy ulicy generała Andersa, pomiędzy pomnikiem Poległym i Pomordowanym na Wschodzie, skwerem Więźniów Politycznych Stalinizmu i monumentem poświęconym zdobywcom Monte Cassino na skwerze Żołnierzy Tułaczy…

Przypomina mi się Porządek dyskursu Foucaulta: w miejsce prawdy trzeba wyprodukować pewien dyskurs, który w języku uczciwych ludzi nazywa się po prostu kłamstwem. Ja przez 17 lat nie miałem pojęcia, gdzie właściwie żyję. Musiałem dopiero wyjechać do Krakowa na studia, żeby przeczytać post rem, w jakim miejscu ja się urodziłem. Dopiero wtedy ten Oświęcim zaczął do mnie wracać. W szkole ciągano nas na akademie do muzeum Auschwitz, staliśmy na placu apelowym i śpiewaliśmy pieśni narodowe, ale w ogóle nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Mówiono nam, że tu komuniści, bohaterowie, jeńcy radzieccy… Tego typu ofiary były na pierwszym miejscu. Później, z literatury, dowiedziałem się, że byłem na największym cmentarzysku Żydów na świecie.

Proszę zobaczyć, ile jest pamiętników byłych więźniów: wszystkie są  o ruchu oporu, o żołnierzach, którzy wylądowali tam jako jeńcy – to jest opowieść, która omija ten milion Żydów spalonych kilometr dalej w krematoriach Brzezinki. Oczywiście jest to typowa polska narodowa polityka historyczna, zacieranie prawdy w imię prawdy. To bardzo ciekawy zabieg, fascynujący. Znowu zaczynamy majstrować, zakłamywać fakty, żeby sobie zbudować bajkę o pięknych, niewinnych Polakach, którzy jako jedyni walczą o wolność, co jest po prostu monologiem psychotyka.

Oszpicyn-okladka***
Krzysztof Zajas – literaturoznawca, kulturoznawca, tłumacz, profesor polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor kryminalnej „trylogii grobiańskiej”: Ludzie w nienawiści (2014), Mroczny krąg (2015) oraz Z otchłani (2016). Jego ulubionym pisarzem jest Stephen King i podobnie jak jego mistrzowi przyświeca mu zasada: książka ma być do czytania. Jego najnowsza powieść, Oszpicyn, ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Marginesy.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Olga Wróbel
Olga Wróbel
Kulturoznawczyni, autorka komiksów
Kulturoznawczyni, autorka komiksów, pracownica muzeum. Prowadzi bloga książkowego Kurzojady.
Zamknij