Czytaj dalej

Max Weber w czarnym getcie

Black on black crime, przestępczość w czarnych społecznościach, której ofiarami padają inni członkowie tych wspólnot, często wyjaśnia się za pomocą dwóch „g” – co oznacza getto i gangi – i o niej zapomina.

Bryant Tanelle miał pecha. To może niesmaczne pisać o ofierze morderstwa, że miała pecha, ale tak było. Bryant szedł z kolegą, w jednej ręce rower, w drugiej piwo imbirowe. W Los Angeles był wczesny wieczór, nie najgorsza część nie najlepszej dzielnicy. Mężczyzna z pistoletem wyskoczył z samochodu, naprzeciwko nich, oddał trzy strzały. Bryant, odrobinę gapowaty, żaden uliczny cwaniak, nie zdążył się schować. Do leżącego na ziemi chłopaka podbiegli znajomi, ktoś próbował zatrzymać strumień krwi, ktoś zadzwonił po policję. Jest tylko draśnięty w głowę, pomyśleli w pierwszym odruchu. Bejsbolówka osiemnastolatka leżała tuż obok, w środku: krew i kawałki mózgu.

Bryant był synem policjanta, dobrze wychowanym i uczęszczającym do dobrych szkół – ale nie słuchał rodziców i rodzeństwa, którzy mówili mu, że nie wszystko wszędzie wolno. Na przykład: lepiej nie chodzić w ubraniach i kolorach, które są znakami rozpoznawczymi gangów. Jak ta nieszczęsna czapka drużyny bejsbolowej Houston Astros. Wyszyte z przodu „H” oznacza oczywiście Houston, ale dla niektórych także 8-Trey Hoover Criminals, gang z sąsiedztwa. Być może gdyby tego wieczoru, w nie najgorszej części nie najlepszej dzielnicy, Bryant Tanelle, chłopak z dobrego domu i syn policjanta, nie włożył tej właśnie czapki, jego życie trwałoby dłużej niż osiemnaście lat.

Ale podobnie jak Bryant Tanelle zginęli w poprzednim miesiącu Fabian Cooper, 21 lat, Mark Webster, 22 lata, Marquise Alexander, też 22, Maurice Hill, Eric Mandeville, Alfred Henderson kilka godzin po nim, a następnego dnia Kenneth Frison, Wilbert Jackson i Isaac Tobias. Robert Hunter był na pogrzebie Isaaca Tobiasa, gdy w wyniku sprzeczki w kościele ktoś wyjął broń i jego także zastrzelił, raniąc dwie kolejne osoby. Tego samego dnia, w którym odbywał się pogrzeb, zginął Ralph Hope, a następnego Audrey Gibson. Jeszcze trzy dni później zginęli Melvin James, Donald Stevens i Larry Scott. Zanim zginie Tanelle, zamordowanych zostanie jeszcze czterech mężczyzn – i tylko jedna z ofiar tego miesiąca nie będzie czarna. Kiedy to samo spotyka tylu ludzi w podobnych okolicznościach, w tak krótkim czasie, to już nie pech. To plaga.

Kiedy to samo spotyka tylu ludzi w podobnych okolicznościach, w tak krótkim czasie, to już nie pech. To plaga.

Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce dziennikarki Jill Leovy to najlepsza chyba próba opisania i wyjaśnienia problemu morderstw czarnych Amerykanów – najczęściej mordowanych przez innych czarnych – które historycznie były zawsze zabójstwami drugiej kategorii. Black on black crime, przestępczość w czarnych społecznościach, której ofiarami padają inni członkowie tych wspólnot, często wyjaśnia się za pomocą dwóch „g” – co oznacza getto i gangi – i o niej zapomina. Czarni mężczyźni to – zależnie od roku – około połowy ofiar zabójstw w Stanach Zjednoczonych, choć stanowią 6 proc. populacji. Ale raport Departamentu Sprawiedliwości wskazuje również, że 93 proc. sprawców tych zabójstw to też czarnoskórzy mężczyźni. Czarni nieproporcjonalnie częściej są zabijani w trakcie rutynowych interwencji policji. Ale też czarni częściej do policjantów strzelają.

Gra pozorów. Jak USA nie chronią swoich czarnych obywateli

Statystyki prezentują niejednoznaczny obraz, który może uzasadniać radykalnie odmienne tezy. Jedni twierdzą, że czarnoskórzy obywatele do dziś są ofiarami instytucjonalnego rasizmu, dziedzictwa niewolnictwa i niesławnych ustaw Jima Crowa, których nie wymazały kolejne osiągnięcia walki o prawa obywatelskie i którego piętna nie unieważnił pierwszy czarny prezydent. Inni, przeciwnie, twierdzą, że czarna Ameryka prowadzi „wojnę z policją”, że to demoralizacja i przyrodzona skłonność do przemocy skutkują przestępczością – którą państwową przemocą trzeba raz na zawsze wybić ludziom z głowy, przy okazji zabierając leniuchom zasiłki, opiekę zdrowotną i publiczną oświatę, żeby zamiast do siebie strzelać na ulicach, wzięli się do roboty. Choć może właśnie dlatego, że w czarnym getcie o dobrą pracę, opiekę zdrowotną i szkolnictwo trudno, młodzi mieszkańcy getta szybciej awansują w strukturze gangów niż wielkich korporacji? Interpretacje są różne, choć tak przewidywalnie zbieżne z partyjną i polityczną afiliacją, że aż nudne.

Czarne życie liczy się… w mandatach

Jill Leovy – choć liczb w jej książce nie brakuje – nie uprawia abstrakcyjnej żonglerki statystkami pod z góry upatrzoną tezę. W powstanie Ghettoside (pod tym tytułem ukazała się w Ameryce w 2015 roku) włożona została olbrzymia praca badawcza, ale raczej z gatunku socjologii uczestniczącej, do tego podpartej wyśmienitym warsztatem reporterskim i śledczym zmysłem. Leovy przez dziesięć lat zajmowała się morderstwami jako dziennikarka „Los Angeles Times”, pracowała z policjantami i przy komendach policji, razem z funkcjonariuszami prowadziła projekty zmierzające do poznania faktycznej skali problemu i wyciągała dane z archiwów, wreszcie: przez rok próbowała na łamach swojej gazety opisać każde pojedyncze morderstwo w mieście. I z tego ogromu pracy Leovy udaje się nie tylko wyciągnąć poważne wnioski, ale i nadać ignorowanemu wcześniej problemowi ludzką twarz. Jej książka to praca badawcza, pomnik amerykańskiego reportażu prasowego i zarazem wciągająca kryminalna opowieść, takie „CSI: Los Angeles” czy inne „997”, tylko ze świetnym dziennikarskim piórem zamiast scenarzysty od produkcyjniaków.

Leovy podąża za Johnem Skaggsem – stereotypowym wręcz białym gliną z ejtisowego serialu – który każde kolejne zabójstwo czarnoskórego nastolatka „traktuje jakby chodziło o zabójstwo największej gwiazdy”. Skaggs jest do szpiku kości profesjonalistą,wcieleniem etosowego podejścia do pracy – załamuje ręce nad kolegami, którzy choć powinni pilnować porządku w biednych dzielnicach, wyprowadzają się na przedmieścia, odkładają na wygodną emeryturkę i unikają poważnej roboty, jak tylko mogą. Skaggs co prawda biedny nie jest, ale nie uważa, żeby stan konta czynił go lepszym człowiekiem niż te setki matek i ojców, których w życiu odwiedził, by w progu domu lub mieszkania poinformować o śmierci dziecka.

Drugi bohater, Wally Tanelle – ojciec Bryanta – właśnie dziecko stracił, jego syn był przypadkową ofiarą plagi, zamordowany jako postronna ofiara gangsterskich porachunków, które wciąż, w XXI wieku, są formą plemiennej vendetty. Leovy opisuje mechanizm działania – lub raczej fiasko – pracy policji, bezsensowne reformy wprowadzane przez zwierzchników, którzy chcą albo ciąć koszty, albo dla odmiany znów kupować wypasiony sprzęt. To, czego robić nie chcą, to zaufać policjantom, jak Skaggs i Tanelle, że tylko ciężką pracą i zaangażowaniem da się kolejne sprawy morderstw wyjaśnić, a sprawców ująć. Nie ma magicznego sposobu na zmniejszenie przestępczości, innego niż skuteczne jej karanie – nie da się zaś tego zrobić, gdy nie traktuje się zbrodni poważnie.

A amerykańskie państwo i społeczeństwo – pisze Leovy – zabójstw czarnych nie traktuje poważnie. Wielu spraw – nawet 1/4 całości – policja nawet nie doprowadza do końca, uznając za „rozwiązane”, bo podejrzany o zabójstwo sam został zabity. Do więzienia i tak trafia około połowy sprawców – co oznacza, że połowa rodzin ofiar morderstw nigdy nie dowie się, kto zabił ich bliskiego czy bliskich. Jak w takiej sytuacji ufać państwu? Nie da się. Więcej osób sięga po broń, mniej ufa policji, współpraca z „psami” staje się tabu, więc – koło się zamyka – liczba morderstw nie maleje. Lepiej się zemścić samemu. Całe osiedla i dzielnice wracają do średniowiecznych standardów sprawiedliwości, gdy wymierza się ją samemu i według własnej miary.

Całe osiedla i dzielnice wracają do średniowiecznych standardów sprawiedliwości, gdy wymierza się ją samemu i według własnej miary.

Bryant Tanelle zginął, bo „sprawiedliwość” wymierzana przez członków gangów często jest dosłownie „ślepa”: w odwecie za morderstwo ktoś strzela do pierwszego chłopaka czy młodego mężczyzny na ulicy. To nie są planowane zbrodnie ani zabójstwa na zlecenie, morderca Bryanta po prostu szukał kogoś, kto „wyda mu się” związany z konkurencyjnym gangiem. Przesłuchiwany przez policję powie potem, że strzelał w ciemno, do kogoś, kogo po raz pierwszy widział na oczy. Nawet pojęcie „gangsterskie porachunki” zbyt uszlachetnia takie przypadkowe zabójstwa.

Rachunki nigdy nie są wyrównane – każda śmierć zostawia kolejnych członków rodziny i bliskich z kolejnym morderstwem, za które chcą zadośćuczynienia. Nie zawsze – za rzadko – daje je państwo. Autorka policzyła, że między rokiem 1988 a 2002 jeden z wydziałów policji w Los Angeles dorobił się 41 niewyjaśnionych morderstw… na milę kwadratową.

Leovy pisze, że tam, gdzie państwo się wycofuje, pustkę wypełniają inne struktury władzy i porządku: gangi, relacje rodzinne i klanowe, szantaż, zemsta i zmowa. Brakuje – Leovy przywołuje klasyka socjologii Maksa Webera – „państwowego monopolu na przemoc”, za bezpieczeństwo zaczynają odpowiadać inne instytucje, jeszcze bardziej niż znienawidzone państwo brutalne i wyjęte spoza kontroli. Amerykański wymiar sprawiedliwości pokazuje swoją janusowe oblicze: złapani na gorącym uczynku czarni mężczyźni i chłopcy poznają policję w całej jej brutalności, ale gdy ci sami chłopcy i mężczyźni padają ofiarą mordu, ich rodziny odkrywają że policja jest bezradna, niemrawa, leniwa.

Leovy pisze, że tam, gdzie państwo się wycofuje, pustkę wypełniają inne struktury władzy i porządku: gangi, relacje rodzinne i klanowe, szantaż, zemsta i zmowa.

Czarni zabijają czarnych nie dlatego, że mają bardziej mordercze skłonności niż reszta populacji – ale, paradoksalnie, czasem łatwiej im umknąć sprawiedliwości, o ile w ogóle myślą, że wymiar sprawiedliwości jeszcze istnieje. Sięgają po broń częściej, gdy mniejsze jest prawdopodobieństwo złapania. Mordercy ujęci w jednej ze spraw, o której pisze Leovy, postępowali tak, jakby policja nie istniała – rozpowiadali znajomym, co zrobili; nie bali się świadków i nie zacierali śladów. W getcie – swoimi słowami opowiadają o tym badaczki i badacze, a swoimi mieszkańcy i mieszkanki – „nie ma policji, gdy jej trzeba, a za dużo jej, gdy akurat nie trzeba”.

„Dzisiejsze, dyskusyjne podejście policji przedkłada prewencję nad reakcję, o której myśli się później. Funkcjonariusze są sprawniejsi, gdy idzie o rutynowe kontrole przypadkowych ludzi niż w ujmowaniu prawdziwych sprawców. Lepiej idą im uliczne łapanki niż śledztwa w poważnych sprawach […]. Gdy za pomniejsze przestępstwa dostaje się [sprawcom] bezlitośnie, ale sprawcy zbrodni chodzą bezkarni, pojawia się przekonanie, że chodzi nie o sprawiedliwość, ale kontrolę” – tłumaczyła Leovy w „Wall Street Journal”.

Wyjaśnienie sprawy morderstwa nie zawsze jest banalnie proste, czasem kosztuje miesiące pracy i setki tysięcy dolarów. Ale bez uporczywego, konsekwentnego wyjaśniania tych spraw powszechny i uczciwy dostęp do wymiaru sprawiedliwości jest fikcją – jeśli czarny obywatel nie może liczyć na to samo, co biały, biedny na to samo, co bogaty, wówczas sprawiedliwość zmienia się w kpinę. Dochodzenie – Leovy opisuje to w porywający sposób – często kończą się sukcesem przez przypadek, urwany ślad nagle znajdzie się w najmniej spodziewanym miejscu, zaginiony dowód się odnajdzie, ktoś zdecyduje się zeznawać. Ale szczęściu trzeba dopomóc: John Skaggs powtarza cały czas, że trzeba też chcieć.

A Leovy przypomina, że ustanowienie „normalnego” porządku – powrót państwa w miejsce przez nie opuszczone – nie jest utopią, ale sprawą dość podstawową, obowiązkiem i warunkiem normalnie funkcjonującego społeczeństwa. Nie może być tak, że policja jest w stanie zastrzelić nieuzbrojonego mężczyznę z żoną i dzieckiem w trakcie rutynowej kontroli drogowej, ma dostęp do ciężkiego sprzętu i zasób broni większy niż niejedna armia, laboratoria i wykwalifikowanych techników na swoich usługach, ale gdy przychodzi złapać zwykłego cwaniaka z pistoletem – rozkłada ręce.

Dymek: Jak guma zmienia się w ołów

Jill Leovy napisała Wszyscy wiedzą, zanim debata o przemocy policji i przestępczości stała się w Stanach Zjednoczonych na nowo tematem numer jeden, gdy ruch Black Lives Matter i jego krytycy byli przez pewien czas głównymi bohaterami mediów, a niemożność uporania się z problemem ciągnęły na dno prezydenta Baracka Obamę w ostatnim roku jego kadencji. Ale zarazem napisała książkę bez której ta dyskusja – i każda kolejna – będzie już niepełna.

*
Jill Leovy, Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce, przeł. Janusz Ochab, Czarne 2017

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij