Czytaj dalej

Ludzie Dobrej Woli

Niewątpliwie charakter Edwarda Z. i jego physis, która odzwierciedlała jego zalety, mogły stanowić pewien atut w wyborczej walce o fotel gospodarza naszego miasta. Mogły, i pewnie by nawet stanowiły, gdyby Edward Z. nie był jedynym kandydatem, który zdecydował się ubiegać o ów urząd. Fragment książki „Ludzie Dobrej Woli” Krystiana Nowaka, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Niepostrzeżenie niczym najcieńsza ze wskazówek na tarczy zegara mijają dni w naszym mieście. Stukot ich kroków po kartach kalendarza słyszalny bywa rzadko, za to zawsze niespodziewanie. Bywa jednak tak, że dźwięk ten przybiera na sile potężnie i jego dudnienie staje się ogłuszające. Jedni, przyzwyczaiwszy się do hałasu, na powrót przestają go dostrzegać. Dla innych jakby czas zatrzymał się w miejscu.

Nasze miasto jest – należy to przyznać z całą uczciwością – brzydkie. Nic nie odróżnia go od miast, jakich wiele w całym kraju. Być może poza ludźmi, którzy u nas są jedyni w swoim rodzaju. Choć pewnie każdy mógłby stwierdzić to samo i nie byłoby uczciwie zarzucać mu kłamstwa. Najbardziej oryginalna w naszym mieście wydaje się być jednak nie społeczność, ten luźny zbiór jednostek, który w wyniku mniejszego bądź większego przypadku zamieszkuje tę samą połać ziemi, tylko sieć powiązań, która tych ludzi oplata, oraz trudność, z jaką przychodzi im o niej rozmawiać. Trudność zresztą nie jest być może najwłaściwszym tutaj słowem i należałoby mówić raczej o niewygodzie czy dyskomforcie. Póki co zostawmy więc ten temat w spokoju; nie denerwujmy nikogo już na samym początku. W swoim czasie zrozumiecie, w czym rzecz.

Oto jedna z ulic. Do pracy idzie nią pan Edward Z. Prezydent tego miasta, nasz gospodarz. Krok ma sprężysty i żwawy. Taki, który od razu mówi nam, z jaką osobą mamy do czynienia. Kroczy on przed siebie szybko i radośnie, wyraźnie ciesząc się na dzień, który wszak dopiero przed nim. Dzień, który jak wiele podobnych w przeszłości, spędzi na ciężkiej pracy w służbie miastu, w którym się urodził. To w nim się wychował i wokół niego, a także dzięki niemu zbudował i karierę, i całe swoje życie.

Obserwując ten krok, dostrzegamy człowieka, który nie ma żadnych problemów z podejmowaniem decyzji, nawet tych najważniejszych. Człowieka, dla którego cel, ku któremu zmierza, jest jasny i niepodważalny. Człowieka odznaczającego się cechami, które budzą powszechny szacunek i bez problemu zjednują mu ludzi.

Niewątpliwie charakter Edwarda Z. i jego physis, która odzwierciedlała jego zalety, mogły stanowić pewien atut w wyborczej walce o fotel gospodarza naszego miasta. Mogły, i pewnie by nawet stanowiły, gdyby Edward Z. nie był jedynym kandydatem, który zdecydował się ubiegać o ów urząd.

Gdy w naszym mieście zorganizowano pierwsze bezpośrednie wybory na prezydenta, Edward Z., znany wtedy jeszcze jako Edward Zawisza, mężczyzna wówczas w wieku, jaki wielu określiłoby zapewne jako „średni”, po długich namysłach, szczegółowych analizach i wielu zażartych dyskusjach, które toczył sam ze sobą, doszedł do wniosku, że najlepsze, co może zrobić zarówno dla siebie, jak i dla miasta, które szczerze kocha, to objąć nad nim władzę. Oczami wyobraźni widział siebie jako pana sprawiedliwego, który każdemu chce przychylić nieba, choć nie stroni od użycia zdecydowanej i twardej ręki, kiedy sytuacja tego wymaga. Takiego, który robi wszystko dla wspólnego dobra, prawdziwego lidera, umiejącego bez trudu rozkochać w sobie tych, którzy go jeszcze nie znają, i umocnić miłość w tych, którzy go już poznali.

Ku snuciu podobnych wizji miał zresztą pełne podstawy. Skończywszy miejscowe liceum z wyróżnieniem, wyższe wykształcenie odebrał zaocznie w mieście wojewódzkim; w ciągu tygodnia pomagał ojcu w prowadzeniu rodzinnego warsztatu naprawy telewizorów i radioodbiorników. Nie wiadomo, które z tych zajęć budziło u ludzi większy szacunek. Czy wzbudzała go jego ambicja, czy też to, że nie stawiał tejże ambicji ponad rodzinne zobowiązania? Bezpiecznie będzie więc uznać, że swoim postępowaniem jako takim budził respekt nawet u tych, którzy go nie lubili.

Studiował prawo, choć jego ojciec liczył, że syn uda się na politechnikę, by zgłębiać, jak on sam (co prawda jedynie w szkole zawodowej), tajemnice elektryki. Syn chciał jednak czego innego. Ojciec wyraził zgodę na jego wybór, ale pod warunkiem, że w tygodniu Edward będzie mu pomagać, a tym samym kontynuować pod pilnym ojcowskim okiem naukę fachu, którą zaczął jeszcze w szkole średniej. Sam nie byłby w stanie obrobić się z dużą ilością sprzętu do naprawienia i potrzebował pomocy. Inaczej nie mógłby utrzymać ani siebie, ani syna. Studia, nawet te dzienne, też kosztują. A co dopiero zaoczne! Zwłaszcza gdy się je podejmuje w innym mieście.
„Prawo dziś jakieś jest, a jutro go nie ma” – gderał trochę od rzeczy ojciec, gdy Edward upierał się przy swoim wyborze studiów wyższych. „Ludzie jednak zawsze będą potrzebować coś naprawić i nie zawsze będą umieli to zrobić sami” – dodawał już bardziej rezolutnie, a przyszły prawnik, w związku z tym, że miał pozostawać przez czas studiów na jego utrzymaniu, nie wdawał się w zbędne dyskusje, tylko zaakceptował postawione mu warunki. Nigdy zresztą tego nie żałował. Dumnie mógł powtarzać, że w jego – odrobinę wprawdzie buńczucznym – haśle wyborczym „Edward Zawisza – tytan pracy” nie ma ani krzty fałszu.

Pan prezydent dociera w końcu do biura, do którego od dnia objęcia urzędu, niezależnie od pogody, zawsze chodzi piechotą. Robi to, by – jak sam powtarza przy każdej nadarzającej się okazji (a ma ich, wierzcie mi, wiele) – „nie stracić kontaktu ze zwykłymi ludźmi”.

Zostawmy jednak na chwilę prezydenta Edwarda w spokoju. Nie przeszkadzajmy mu w pracy, której jest tak absolutnie oddany. Do panującego nam miłościwie włodarza jeszcze wrócimy. Nie jest on w końcu jedynym bohaterem tej opowieści.

***

Chwilę wcześniej w biurze, do którego prezydent jeszcze zmierza, za dość gustownym biurkiem z jasnego drewna siedzi pani Zofia. Prywatna asystentka prezydenta miasta, oficjalnie – to znaczy tak zostało wpisane w umowie – szefowa jego kancelarii. Czy nie brzmi to poważniej? Prezydent nie miał problemu, aby w umowę o pracę wpisać pani Zofii takie a nie inne stanowisko. Dwa słowa zaledwie, a ile dumy można w nich zawrzeć. Zresztą nie miał on (zazwyczaj) większych obiekcji, żeby zaspokajać drobne acz symboliczne potrzeby mieszkańców swojego miasta. Jeśli tylko został o to poproszony i o ile prośby te były w odpowiedni sposób zakomunikowane.

Pani Zofia zaczęła dzień jak zawsze odpowiednio wcześniej, by zdążyć przygotować biuro na przybycie jego najważniejszego pracownika. Przejrzała korespondencję i oddzieliwszy ziarna od plew, ułożyła ją na biurku prezydenta w kolejności nadania. Przybory piśmiennicze w postaci długopisów (czarny, czerwony i zielony) i korektora w pędzelku umieściła po lewej stronie maty leżącej na środku potężnego mahoniowego biurka w stylu ludwikowskim o lwich nogach. Wieczne pióro marki Parker, prezent od wojewody z okazji zwycięstwa w wyścigu o urząd, napełniła niebieskim atramentem i ułożyła po prawej stronie biurka. Ponadto na blacie przed prezydenckim fotelem znajdowały się – w odpowiednio posegregowanych i oznaczonych kolorowymi karteczkami samoprzylepnymi kupkach – dokumenty, z którymi prezydent musi się koniecznie zapoznać w dniu dzisiejszym, a także takie, które mogły jeszcze trochę poczekać, choć ich czas nadchodził nieubłaganie. Wszelkiego rodzaju wnioski, zawiadomienia czy raporty, które mogły poleżeć troszkę dłużej, pani Zofia gromadziła w żelaznej szafie stojącej w przedsionku gabinetu, zwanym także jej kancelarią.

Jeszcze tylko najważniejsza rzecz ze wszystkich – kalendarz zadań prezydenta z wpisanymi priorytetami oraz godzinami ewentualnych spotkań wyznaczonych na dzisiaj, oznaczonymi za pomocą różnokolorowych jaskrawych flamastrów oraz samoprzylepnych znaczników, ułożony idealnie równolegle wobec czarnego bakelitowego telefonu i stojącego obok oprawionego w dębowe drewno zegara o rzymskich cyfrach i złotych wskazówkach. Kalendarz otwarty, naturalnie, na dniu dzisiejszym, tak by pan prezydent po zajęciu miejsca o nic nie musiał pytać i niczego szukać. Można zająć się następną w hierarchii, zaraz po przygotowaniu kalendarza, czynnością, bez której nie sposób zacząć dnia pracy: parzeniem kawy.

Gdy prezydent Edward Z. przekracza próg biura, machinalnie wyciera buty i poprawia zawiązany po windsorsku krawat. Szuka wzrokiem pani Zofii. Jest i ona. Wychodzi właśnie z jego gabinetu z pustą tacą. „Kawa już czeka, panie prezydencie” – mówi i uśmiecha się lekko, jakby nieśmiało, choć nie ma się czego wstydzić; znają się przecież od lat. Ma dziś wyjątkowo wyrazistą szminkę w czerwonym kolorze. To pierwsze, co prezydentowi rzuca się w oczy, bo Zofia zazwyczaj nie maluje się mocno.

Szefowa jego kancelarii jest blondynką, niezbyt wysoką. Ze swoim wzrostem radzi sobie za pomocą nieodłącznych wysokich obcasów, schowanych jednak prawie zawsze pod luźnymi nogawkami długich materiałowych spodni. Ma złociste loki kończące się tuż nad ramionami i tworzące obramowanie jej smukłej twarzy dzięki odpowiedniej ilości lakieru w sprayu, którego, jak twierdzą pomiędzy sobą jej koleżanki, zdecydowanie nadużywa. Tym, co zawsze przykuwa wzrok Edwarda, ale i każdego innego mężczyzny, jest wyjątkowo głęboki dołek w jej brodzie. Rzecz wręcz hipnotyzująca. „Dziękuję, pani Zofio” – rzuca równie nieśmiało, sam nie wie czemu. Kiwa jej jeszcze głową, jakby przypominając sobie, że zapomniał się przywitać, i znika w swoim gabinecie.

Zofia pracuje dla niego już długo, ale nigdy nie przechodzi z nią na „ty”, dopóki nie upewni się, że w biurze wszystko czeka na niego przygotowane w idealnym porządku. Tak jest i tym razem. Tak samo jak każdego innego dnia, odkąd pani Zofia została zatrudniona. Dopiero teraz schodzi z niego napięcie, które niezmiennie dopada go za każdym razem, gdy przekracza próg budynku urzędu. Czy aby na pewno o niczym nie zapomni? Czy nie zaburzy to jego planu pracy? Krzywo ułożona sterta papieru potrafi wywołać u niego bezgraniczne rozdrażnienie i uniemożliwić mu zajęcie się czymkolwiek konstruktywnym przed sprawdzeniem dziesięć razy, czy aby na pewno wszystko jest dokładnie tak, jak sobie to obmyślił, rozplanował i w końcu zażyczył.

Obsesja pedantyzmu pojawiła się u niego, gdy pracował przy ojcu, który odznaczał się wyjątkowym brakiem szacunku do porządku. Młodego Edwarda z początku to tylko irytowało, ale z biegiem czasu zaczęło tak mocno drażnić, że zwyczajnie nie mógł znieść przebywania w tym bałaganie. W końcu przeorganizował cały warsztat, ojcu nakazał podczas pracy wyłącznie siedzieć w miejscu, a sam podawał mu, a potem odkładał z powrotem potrzebne akurat narzędzia i części. Na stole, na którym rozkręcali telewizory, radia, a czasem i inne sprzęty, których sąsiedzi nie mieli komu innemu oddać do naprawy, można by ludzi operować. Jego ojca z początku to denerwowało. Przyzwyczaił się do bałaganu i brudu panujących w warsztacie przez lata jego samodzielnej pracy, a swoją umiejętność odnalezienia się w tym chaosie uznawał za swego rodzaju moc, której nikt poza nim nie posiada. Coś, co czyniło go wyjątkowym. Dostrzegłszy jednak, że zmiany wprowadzone przez jego pierworodnego nie są jedynie jakąś fanaberią żółtodzioba, ale przekładają się na prędkość wykonywania zleceń przez ich warsztat – choćby z uwagi na brak potrzeby szukania zaginionej śrubki przez trzy godziny – a co za tym idzie: na zarobki, mógł jedynie zdusić w sobie sentyment za tym, jak było. I mamrotać pod nosem z uznaniem za każdym razem, gdy łapał się na tym, że już sam odkłada wszystko gdzie trzeba, zamiast rzucać byle gdzie przed siebie, jak to robił wcześniej.

Na biurku Edwarda w jego prezydenckim gabinecie panował idealny porządek. Dokładnie tego oczekiwał. Stosy papierów ustawione były równolegle względem siebie, a przybory do pisania leżały na swoim miejscu. Zadowolony, zasiadł w fotelu. „Dziękuję, Zosiu” – powiedział trochę jakby do siebie, ale tak, by mieć pewność, że sekretarka usłyszy.

Pani Zosia usłyszała. Wypuściła cicho powietrze, które trzymała w płucach już dłuższą chwilę. Na jej twarz powrócił pełen niepewności uśmiech. Uśmiech, który już widzieliśmy.

Fragment książki Ludzie Dobrej Woli, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Ludzie dobrej woli

***
Krystian Nowak – autor, który lubi bacznie przyglądać się społeczeństwu. Z jego fascynacji kontrowersyjnymi zjawiskami społecznymi powstał fanpage „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”, a stworzona przez niego wspólnie z rysownikiem Adamem Walasem postać „Patrioty Mariusza” trafnie obnaża i wyśmiewa pułapki nacjonalizmu. Autor książki Wszyscy ludzie, których znam, są chorzy psychicznie. Lubi się śmiać, czasem przez łzy i zaciśnięte zęby.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij