Kinga Dunin czyta

Dunin: Miłość w czasach ponowoczesnej zarazy

Gdyby Anthony Giddens przeczytał tę powieść, to może zastanowiłby się nad sensownością swojej kategorii „czystej relacji”.

Upadek tradycyjnej kultury z jej normami regulującymi relacje między płciami sprawił, że żyjemy dziś w dżungli. Liczy się uroda, młodość, ewentualnie siła pieniądza, który pozwoli na nabycie młodego i urodziwego seksu. Ta diagnoza Houellebecqa stała się właściwie banałem. W wersji już jaskrawo seksistowskiej jest to prawicowa mantra o feministkach, które wywalczyły dla kobiet wolność sprzeczną z kobiecym interesem. Samotne, porzucone, bez dzieci, które za namową feministek wyskrobały, stały się ofiarami liberalnej swobody obyczajów. I co z tym zrobić? Tu odpowiedzi Houellebecqa były przynajmniej zabawniejsze niż konserwatystów. On snuje utopię, a właściwe antyutopię, o zmianach genetycznych, które uwolnią nas od różnicy płci i popędów. Konserwatyści uważają, iż wystarczy powtarzać, że małżeństwo to dozgonny związek kobiety i mężczyzny powołany do płodzenia dzieci, a słowo stanie się ciałem. Jednocześnie, jakby sami sobie nie dowierzając, starają się to ciało jeszcze wzmocnić prawem. Jest to jednak zawracanie słomką Nilu – zmieniają się zwyczaje i powszechne odczucia moralne, pojawiają inne formy związków, dla których czasem trudno znaleźć nazwę. Nie jest to jednak dżungla pozbawiona wszelkich zasad, chociaż do rozstrzygnięcia pojawiających się dylematów moralnych nie wystarczy już: nie cudzołóż oraz nie pożądaj żony bliźniego swego ani żadnej rzeczy, która jego jest.

Stwierdzenie tych faktów nie jest propagowaniem poliamorii, jak to się wydawało niektórym czytelnikom mego tekstu o etyce związków poligamicznych. Nie jest też jej potępieniem, jest jedynie stwierdzeniem faktów właśnie. A jednym z nich jest to, że miłość nie jest demokratyczna. Żadne, nawet najlepsze prawo ani etyka nie są w stanie ustrzec ludzi przed zaangażowaniem emocjonalnym, które może okazać się dla nich źródłem cierpienia. Więcej prawdziwej, na wszystkich poziomach życia, równości płci może pomóc, ale nie jest remedium na to, co pewno od zawsze towarzyszy ludzkości, chociaż społeczne formy się zmieniają. Piewcy tradycyjnego bezpieczeństwa zapominają o cenie, jaką za nie płaciły i płacą kobiety w patriarchalnych społeczeństwach (zależność, przemoc, kontrola itd.). Anna Karenina czy pani Bovary dziś jednak wyglądają inaczej, chociaż to nie znaczy, że nie cierpią.

I o takim „ponowoczesnym” cierpieniu opowiada Bez opamiętania Leny Andersson, jak głosi tekst na okładce: najlepsza szwedzka powieść 2013.

Ester ma trzydzieści jeden lat, jest samodzielną, błyskotliwą kobietą, krytyczką sztuki. Ma partnera, z którym od lat życie dobrze jej się układa. Nie ma żadnego powodu, żeby szukać innego związku, a jednak zakochuje się. Nie zdradza swego mężczyzny w sensie fizycznym, po prostu zaczyna nieustannie myśleć o kimś innym. Sypiać z komórką pod poduszką, na wypadek gdyby ten drugi przysłał jej SMS-a. Partner widzi to i prosi ją, żeby się wyprowadziła, następnego dnia ona to robi. Nie mają ślubu, dzieci, nie są od siebie zależni finansowo, związek można przerwać w dowolnym momencie. Ani ona za to się nie wini, ani nikt inny nie czyni jej wyrzutów. Nie staje się przez to „kobieta upadłą”. Nie wiadomo zresztą, czy groźba społecznego potępienia przed tym upadkiem by ją uchroniła. W połączeniu z zależnością ekonomiczną czy sankcjami religijnymi i niedopuszczalnością rozwodów może zatrzymałoby ją to w związku. I wszystko skończyłoby się na histerii i innych przypadłościach nieszczęśliwych kobiet. Albo na dziękczynnej modlitwie, że ustrzegła się od grzechu i wszystko wróciło do normy.

Porzuciwszy partera, może już swobodnie oddać się nowej miłości do znanego, starszego od niej artysty. On wydaje się jak najbardziej chętny. Tylko nie bardzo wiadomo, na co ma chęć. Codzienne spotkania, ciekawe rozmowy, SMS-y, jego wyraźne zainteresowanie – wszystko to bohaterka bierze za początek dobrze zapowiadającego się romansu. On jest niby samotny, ale ma gdzieś jeszcze kogoś, zakochana kobieta to wyczuwa, jednak nie pyta, a on o tym nie mówi. Nie zaprasza jej do siebie, spotykają się w restauracjach i w jego pracowni. Ona zauważa, że choć ich rozmowy są wspaniałe, zawsze dotyczą jego spraw. Stawką jest jego sztuka, której ona staje się najwrażliwszą komentatorką. Wydaje się jednak, że sytuacja rozwija się w oczekiwanym przez nią kierunku – w końcu on zaprasza ją do siebie, idą do łóżka. Nie padają jednak żadne obietnice czy deklaracje, żadne: będę z tobą aż do śmierci, jesteś najważniejsza.

Co to właściwie jest? Zdrada? O jej partnerze już dawno zapomnieliśmy. On też cierpi, ale ona nie ma głowy do jego cierpienia. Przyjaźń? Trochę za dużo jak na przyjaźń. Romans? Trochę za mało seksu, bo po paru razach się kończy. Zakochanie? Z jej strony na pewno, a z jego? Tego będzie się potem ze wszystkich sił próbowała dowiedzieć. Kiedy bowiem ona zaczyna czuć się bezpieczniej i myśli, że jest to początek poważniejszego związku, on się wycofuje. Nic jej nie mówiąc, po prostu przestaje się tak często kontaktować, wymawia się nadmiarem pracy. Czy ona ma prawo czegokolwiek od niego oczekiwać? Przecież niczego jej nie obiecywał. Robili to, na co oboje mieli ochotę, a jeśli ona chciała czegoś więcej, to jej sprawa.

I to wokół tej – jakże jasnej dla każdego obserwatora z zewnątrz – sytuacji rozgrywa się cały dramat.

Ona stara się zadowolić tym, co on jej daje, znajdując jakieś racjonalizacje, które pomagają utrzymać złudzenia i żywić czymś nadzieję. Albo ma do niego pretensje, co oczywiście tylko jej szkodzi. Im bardziej ona cierpi i nie potrafi tego ukryć, tym bardziej on odchodzi. Ona wie, że robi głupstwa, ale nie potrafi się powstrzymać. Przyjaciółki dają jej różne racjonalne rady, ale miłość nie jest racjonalna, a miłość odrzucona nie słabnie, raczej zamienia się w obsesję. Niechby chociaż ze mną porozmawiał i wyjaśnił sytuację! Ale przecież nie było żadnej sytuacji. Czy on ponosi jakąś moralną odpowiedzialność za to, co się stało? Czy powinien zdawać sobie sprawę, że swym zachowaniem obiecuje więcej, niż może dać? Otwarcie porozmawiać, zamiast po prostu unikać kłopotów? Może i tak, chociaż – co bohaterka sobie w końcu uświadomi – na niewiele by się to zdało. Gdyby mężczyzna, w którym się zakochała, nie okazał się tchórzliwy i wygodnicki, tylko uczciwy i gotowy do rozważenia swojej odpowiedzialności za jej uczucia, i tak nic by to nie zmieniło. Wbrew temu, co jej się wydaje, przecież nie jego uczciwości pragnie.

I w końcu to zrozumie, a drogę do tego zrozumienia opisuje autorka krok po kroku. Gdyby Anthony Giddens przeczytał tę powieść, to może zastanowiłby się nad sensownością swojej kategorii „czystej relacji”. Jaki kontrakt? I cóż pomoże refleksyjność? Brak kontraktu jest istotą tej sytuacji i czy w ogóle można zawrzeć kontrakt na miłość? Na refleksyjność stać zaś głównie tę stronę, która bardziej się męczy. Jeśli potrzebny jest winny, można oczywiście obwiniać ponowoczesne obyczaje, czego w zasadzie autorka nie robi, chociaż bohaterka przez chwilę się zastanawia, czy nie lepsze były czasy solidniejszych kontraktów. Bardziej jednak interesuje ją problem władzy.

On jest artystą znanym, lewicowym i postępowym. Opresja, nadużycia władzy w sferze publicznej, politycznej – jego krytyczna sztuka oczywiście je obnaża. Ona natomiast uważa, że to dobrze sprzedające się abstrakcje.

Ją interesuje władza, która pojawia się w najbardziej osobistych i podstawowych relacjach. Ta, którą ten, kto kocha mniej, zyskuje nad tym, kto kocha bardziej.

Może korzystać z przyjemności kontaktu, kiedy chce i w takim zakresie, na jaki ma ochotę – wszystko będzie mile widziane, nie ma więc w tej władzy właściwie przymusu ani przemocy. Natomiast ta bardziej kochająca osoba nie ma prawa do żadnych żądań, a jeśli zacznie je stawiać, stanie się opresorem, dokuczliwym, a czasem wręcz przemocowym. Na tym właśnie polega dialektyka i paradoks tej sytuacji. Zapewne słowo „kocha” można też zastąpić jakimś innym. Po prostu chodzi o to, że komuś z jakiegoś powodu bardziej zależy. Ta władza jest wszędzie, przenika tkankę społeczną do szpiku kości. Możemy ją porządkować, wkładając w coraz bardziej ogólne schematy: władza polityczna, ekonomiczna, kolonialna, patriarchat, władza wynikająca z wyższego statusu… Takim samym uproszczeniem jest wizja dżungli, w której gra idzie głównie o seks. Na końcu zawsze pozostaje jakaś reszta, miejsce, w którym miłość i władza spotykają się ze sobą i nigdy nie dadzą się do końca okiełznać żadnym normom i kategoriom. Można używać rozmaitych kluczy – czystej relacji, nieprzemijającej miłości romantycznej (na to bohaterka jest zbyt świadoma), „kobiety, która kocha za bardzo”, ale ta reszta wciąż pozostaje.

Nawet jeśli powieść Andersson nie jest wielką literaturą, to udało jej się niezwykle przekonująco opisać to doświadczenie, nie redukując go do schematów psychoterapeutycznych, socjologizujących czy harlekinopodobnych. Nie lekceważyłabym tej prozy.

Lena Andersson, Bez opamiętania, Wydawnictwo Pi 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kinga Dunin
Kinga Dunin
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka
Socjolożka, publicystka, pisarka, krytyczka literacka. Od 1977 roku współpracowniczka KOR oraz Niezależnej Oficyny Wydawniczej. Po roku 1989 współpracowała z ruchem feministycznym. Współzałożycielka partii Zielonych. Autorka licznych publikacji (m.in. „Tao gospodyni domowej”, „Karoca z dyni” – finalistka Nagrody Literackiej Nike w 2001) i opracowań naukowych (m.in. współautorka i współredaktorka pracy socjologicznej "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne”). Autorka książek "Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności", "Zadyma", "Kochaj i rób".
Zamknij