Czytaj dalej

Graff: Miłość i rewolucja

Ci chłopcy byli mniej więcej dwa lata starsi od nas i odważniejsi. I popisywali się – bardzo skutecznie.

Michał Sutowski: Na czym polegał związek panienki z dobrego domu z młodymi rewolucjonistami w latach 80.?

Agnieszka Graff: Ja byłam śmiertelnie zakochana w jednym z liderów czegoś, co się nazywało Paragraf 22, niejakim Płaskim. […] Bywałam na demonstracjach i szyłam czapeczki na rewolucję krasnoludków. Tyle że to krótko trwało. Bo zaraz po maturze wyjechałam drugi raz do Stanów, to było jesienią 1988 roku. Potem jeszcze wiele ciekawych rzeczy się działo, ale mnie te momenty ominęły – ani w stanie wojennym, ani w czasie Okrągłego Stołu i wyborów nie było mnie w Polsce. Nie mam tych wspomnień i bardzo nad tym boleję.

Kiedy zatem szyłaś czapeczki i demonstrowałaś?

Okres 1986–1988 – najbardziej romantyczne, intensywne lata mojego życia. To musiała być druga i trzecia klasa liceum: manifestacje i happeningi pod różnymi hasłami, na przykład: „W laniu wody rzecznik wzorem”; to oczywiście o Urbanie. No i rewolucja krasnoludków. Mam kilka zdjęć, na jednym czy dwóch jestem z razem z Płaskim. Działaczką to ja nie byłam, to przede wszystkim była wielka miłość. Taka powieściowa, bardzo długo się potem z tego nie mogłam jakoś otrząsnąć, może też nie chciałam. I też wielka przygoda intelektualna, bo ci chłopcy byli wybitnie inteligentni i dużo czytali, a pewnie też dużo blefowali na temat swych lektur.

To też trzeba umieć.

Czytali anarchistów, mieli taki etos rewolucyjny. Ale też proletariacki sznyt, bo na przykład Krzysiek był z robotniczej rodziny. Jego ojciec pracował w Hucie Warszawa, a mieszkali na dalekim Bemowie. Ze swoimi aspiracjami i ze swoim ryzykanctwem w jakimś sensie nie pasował do tej rodziny. Mnie się wydaje, że jego rodzice byli przerażeni poziomem jego zaangażowania; parę razy na pewno przesiedział na dołku.

Za co konkretnie?

Na przykład wdrapali się z transparentem na przystanek koło Rotundy w dniu wizyty Gorbaczowa i coś wrzeszczeli. A my stałyśmy pod tymi przystankami, żeby ich ostrzegać, jak przychodziła milicja. Ale tylko w roli „dziewczyn opozycjonistów”. Kiedyś, chyba już po moim wyjeździe do Stanów, w jednym z happeningów przykuli się do kaloryfera w Peweksie. O co dokładnie chodziło, nie pamiętam. Była też manifestacja z laniem wody… To działo się w lany poniedziałek i wymierzone było przeciwko Urbanowi. Lataliśmy po Starówce w takich pudłach – to miał być telewizor i czołg jednocześnie – i polewaliśmy się wodą. Nigdy nie sprawdzałam, czy jest na mnie teczka, ale mogłaby pewnie być, jako na dziewczynę Płaskiego, który był inwigilowany. Ale czy myśmy robili coś ważnego, tak szczerze mówiąc? Moi koledzy dystrybuowali bibułę. Mieli wielkie zielone plecaki, w których nosili książki – „Aneksy”, pewnie „Kulturę” paryską, no i rozmaite własne pisemka. Mieliśmy też z przydziału „swojego” oficera MO, który zawsze dowodził oddziałem prewencji w czasie naszych happeningów. Myślę, że oni byli trochę zdumieni tym, co wyprawialiśmy.

Nie rzucaliście kamieniami?

Raczej opowiadaliśmy wyrafinowane dowcipy.

Ludzie, którzy nie rozumieją, dlaczego pierwsza Manifa niosła na transparentach portrety pisarek, skąd hasło „Kopernik była mężczyzną”, dlaczego nasz pierwszy happening opierał się na powieści Margaret Atwood, nie rozumieją dlatego, że nie mają w pamięci tamtego typu opozycji.

To było bardzo literackie, operowaliśmy raczej ironią niż patosem. Na przykład zrobiliśmy marsz krasnoludków – to się działo w Pasażu Wiecha za Domami Centrum. Na takich czarno-białych plakatach, na „patykowcach”, byli Marks, Engels i Lenin, może Dzierżyński, Stalin chyba jednak nie. I oni wszyscy mieli domalowane czerwone czapeczki. My maszerowaliśmy za nimi, też w czapeczkach – jako krasnoludki chcieliśmy doprowadzić do słusznego końca rewolucję październikową. I ci prości chłopcy w mundurach po prostu głupieli. A my – czy raczej oni, bo oczywiście przemawiali tylko chłopcy – wygłaszaliśmy absurdalne przemówienia na cześć Kraju Rad. Zamiast sławić papieża czy Wałęsę, sławiliśmy dzieło Lenina.

Happeningi urządzaliście jako Paragraf 22?

Pierwsze happeningi, które oni organizowali, były robione jeszcze w ramach Pomarańczowej Alternatywy; łącznikiem z nią był niejaki Wojtek Sobolewski, artysta z Akademii Sztuk Pięknych. I to od niego Paragraf się odłączył. Różnica była taka, że warszawska Pomarańczowa Alternatywa – przy całej swojej opozycyjności – identyfikowała się głównie jako grupa artystyczna; z kolei, jak mi to w ramach wspominków z dawnych czasów opowiedział Rafał [Szymczak], Paragraf 22 był przede wszystkim projektem politycznym, a nie artystycznym. Myśmy chcieli – powiedział – przede wszystkim obalić komunę, a nie trafić do Zachęty. Oprawa artystyczna była formą ekspresji dla antysystemowości.

A ideologicznie na czym ona polegała?

Gdy przeglądam te nasze gazetki i ulotki, to kluczowym słowem jest tam „wolność” – rozumiana raczej w kategoriach anarchistycznych niż niepodległościowych; wolność indywidualna, a nie narodowa, kolektywna.

Żadnej zadymy, przemocy ulicznej, wybitych szyb?

Nie przypominam sobie. Mgliście pamiętam tylko, że ktoś od nas zerwał wielki czerwony transparent z jakimś idiotycznym napisem – z tego budynku, który był naprzeciwko KC.

Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej na Smolnej?

Coś mogło mi się pomylić, bo ja wtedy zajmowałam się głównie moim życiem uczuciowym, a nie politycznym. W pamiętniku pisałam o pocałunkach, spojrzeniach i muśnięciach dłoni. Subtelne różnice między anarchizmem a anarchosyndykalizmem też jakoś nie bardzo mnie rajcowały.

Ale dla twoich kolegów były ważne?

Bardzo. Ale ja się tylko uśmiechałam i głównie zajmowałam patrzeniem w oczy mojemu mężczyźnie. Byłam naprawdę bardzo zakochana. A politycznie nie istniałam, byłam dekoracyjnym dodatkiem do Płaskiego. Ale przede wszystkim byłam bardzo dobrą uczennicą i moje życie intelektualne polegało na czytaniu lektur szkolnych i bardzo wielu opracowań, zamierzałam świetnie zdać maturę. Moja matura z polskiego dostała nagrodę „Życia Warszawy”, byłam prymuską krótko mówiąc. To wiązało się z pewnym wysiłkiem, a anarchosyndykalizmu w programie liceum wtedy nie było. Poza tym trochę było tak, że oni jednak byli facetami, którzy puszyli się przed sobą nawzajem.

No i przed wami chyba?

Na pewno, to życie intelektualne to był przecież element rytuału godowego.

Poza miłością do swego chłopaka miałaś chyba jakieś poglądy?

Wierzyłam w prawdę, miłość i piękno. Naszym idolem był Kuroń i wierzyliśmy, że trzeba żyć w prawdzie, że trzeba mówić „nie” kłamstwu, którym jest totalitaryzm. Gdy potem czytałam – już jako amerykanistka – teksty z czasu Ruchu Praw Obywatelskich i poznałam tamten etos podszyty religijnością, taką etyczną raczej niż metafizyczną, to zobaczyłam dużo podobieństw. Myśmy bardzo dbali o to, żeby od siebie wymagać właśnie prawdy i konsekwencji. A złem była manipulacja. Fascynowały nas teksty o socjotechnice, ale traktowanej właśnie w kategoriach zła. Potem dla części z tych ludzi to się stało swego rodzaju kompetencją, zawodową wiedzą przydatną socjologom czy biznesmenom. Ale wtedy myślało się w kategoriach prawdy, a nie przydatności. […]

Moi rodzice, widząc to wszystko, uznali, że trzeba mnie wysłać za granicę. Bali się chyba poziomu mojego zaangażowania, bo myśmy byli bardzo blisko z Płaskim…

I że coś ci się stanie przez tę rewolucję?

Raczej przez tę miłość. Że nam przyjdzie do głowy wziąć ślub, a następnie szybko zorganizować sobie trojaczki. Pamiętaj, że w tym wszystkim byłam jeszcze bardzo wierząca, że to był czas mojego zaangażowania KIK-owsko-oazowego. Mogłam przejść z roli dziewczyny opozycjonisty do roli Matki Polki, a moi rodzice mieli zgoła inne plany dla mnie. Antykoncepcja wtedy nie była szczególnie wyrafinowana, Patentex Oval przede wszystkim dawał dużo piany. Mój związek z Płaskim budził w moich rodzicach grozę, stracili nade mną kontrolę. Stąd wziął się pomysł, żeby mnie do Ameryki na te studia wysłać. Oczywiście nie tylko po to, żeby mnie obronić przed wielką miłością, ale też przed beznadzieją polskich studiów. Uważało się dosyć powszechnie, że studia za granicą to najlepsza rzecz, która może trafić się zdolnemu dziecku. W Polsce poszłabym pewnie na filologię angielską; byłam praktycznie dwujęzyczna, a w drugiej klasie wygrałam olimpiadę anglistyczną. Czytałam dużo literatury angielskiej i amerykańskiej i byłam nastawiona na to, że chcę być anglistką. No i zostałabym filolożką. Miałabym przeczytane wszystko od Chaucera do Paula Austera i znałabym staroangielski, składnię i fonetykę…

Oprócz demonstrowania, happeningów i dyskusji po świt były jakieś gazetki podziemne, ulotki?

Oni wydawali pismo, które nazywało się „Katatymia”, anarchosyndykalistyczne w swojej wymowie, poza tym opozycyjne. Tam szedł na przykład w odcinkach potwornie śmieszny życiorys Lenina, pisany przez niejakiego Tomcia. To był taki camp polityczny, dość wyrafinowane opowieści o dobrotliwym Leninie, trochę w konwencji opowiadań Zoszczenki. Potem był „Goniec Żoliborski”, który wydawał Rafał Szymczak. Ja tam napisałam moją pierwszą publikację w życiu – tekst o niemieckiej prostytucji. Można powiedzieć, że mój pierwszy tekst feministyczny.

A dlaczego akurat niemieckiej?

To było dla nas fascynujące, że w Niemczech prostytucja jest normalnym zawodem, z książeczkami zdrowia czy związkami zawodowymi. Bardzo nam się to wydawało postępowe. Obok czasopism był jeszcze DKF, bardzo dużo oglądało się filmów. A poza tym musiałam być o dziesiątej wieczorem w domu.

Bo byłaś dziewczyną, bo taka była norma?

Kluczowym elementem w moim wypadku było to, że mieszkałam na blokowisku na Stegnach i że po drodze z przystanku mijało się hotele robotnicze – to po prostu nie było bezpieczne. Parę razy zdarzyło mi się oberwać jakimś pudełkiem po kefirze.

Pudełko po kefirze?

No po prostu, jak idzie dziewczyna, to się czymś rzuca. Oczywiste było, że trzeba być odprowadzoną i że na noc wraca się do domu.

Tylko z powodów bezpieczeństwa czy też z powodów „moralnościowych”?

Głównie bezpieczeństwa. To, że może być w tym element „moralnościowy”, uświadomiłam sobie dopiero wtedy, kiedy mama mojego chłopaka przyłapała nas, jak siedzimy razem na łóżku w jego pokoju i zaczęła strasznie się wydzierać, wymyślając mi od dziwek. A ja wtedy byłam jeszcze dziewicą, miałam te szesnaście czy siedemnaście lat, i to się wiązało nie z tym, że byliśmy tacy purytańscy, tylko z tym, że do seksualności podchodziło się z pewną nabożną czcią.

Norma mieszczańska czy katolicka?

Katolicka też – byłam w KIK-u i w oazach. Czułyśmy potworny lęk przed ciążą, myślę, że to jest nie bez znaczenia. Naprawdę nie było środków antykoncepcyjnych, a aborcje się zdarzały. Kilka moich przyjaciółek przerywało w tym okresie ciążę…

To było łatwo dostępne?

To była trauma, bo ówczesna służba zdrowia to był jakiś horror… Czy myśmy były pro-liferkami wówczas? Raczej nie. Z pewnością nie chodziło o abstrakcyjną wizję „obrony życia poczętego”. Chodziło o to, żeby się nie wpakować w jakieś straszne nieszczęście i dramat. Coś, co cię przerośnie organizacyjnie, emocjonalnie, finansowo. Skończy twoją młodość. […]

Z jednej strony mówisz, że byłaś wpatrzona w swego bohatera, a z drugiej, że jednak dużo czytałaś, dyskutowałaś, byłaś bystrym dzieckiem z inteligenckiego domu. Czy to znaczy, że do jakiegoś stopnia rezygnowałaś z własnej podmiotowości intelektualnej?

A co to jest podmiotowość szesnastolatki? Ci chłopcy byli mniej więcej dwa lata starsi od nas i odważniejsi. I popisywali się – bardzo skutecznie. Więc myśmy patrzyły na nich po prostu jak na ludzi z wyższej półki. Dopiero potem, kiedy Iwcia [Iwona Winiarska] została wziętą prawniczką, a ja zrobiłam doktorat i zaczęłam pisać książki, uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie myśmy były już wtedy bardziej oczytane od naszych hiperintelektualistów, tylko nam nie przychodziło do głowy, że oni mogli tego Dostojewskiego, o którym perorowali, tak naprawdę nie czytać. My tymczasem nadrabiałyśmy nasze rzekome zaległości, i owszem, czytałyśmy Braci Karamazow i Biesy. Prousta też, pamiętam czytanie Prousta do białego rana, na wyścigi z Iwcią, choć chyba nie zmogłam wszystkich tomów. Czarodziejska góra też była wtedy bardzo ważną dla nas książką. Choć gdy po latach do niej wracałam, to uświadomiłam sobie, że w moim wypadku to była sentymentalna lektura. Mnie dużo bardziej frapowały sceny z pokazywaniem sobie nawzajem zdjęć rentgenowskich niż wielkie spory intelektualne.

A co ciebie w tym frapowało?

Metafizyka intymności. Zajmowałam się roztrząsaniem pytania: po czym poznam, że to jest prawdziwa miłość? Jak się ma cielesność do ducha? I to nie było pytanie sentymentalne, tylko metafizyczne. Prawdziwa miłość to miało być coś, co rozsadza niebo i ziemię. Odmienia i przenika wszystko.

Czy miałaś szczególnie ważnych bohaterów literackich, jakieś inspiracje?

Agnieszka Graff była dla mnie bardzo ważną postacią literacką. Pisałam z grafomańską energią pamiętnik. To była taka pensjonarska obsesja – dochodziłam do trzech, czterech godzin dziennie. Życie było zbyt cenne, by uronić choćby chwilę, a tylko chwile zapisane miały wartość. W pewnym momencie osiągnęłam już taki stan, że musiałam ograniczyć ilość przeżyć, żeby nadążyć z ich opisywaniem – ono zajmowało więcej czasu niż samo przeżywanie. Poza tym dużo czasu poświęcałam na malowanie akwarelami tła do mojego pamiętnika. Bardzo dziwny twór, taki wielki zeszyt, w którym każda strona jest najpierw zamalowana, a potem zabazgrolona. Niesłychanie poważnie traktowałam własne życie emocjonalne… A jeśli chodzi o wzorce literackie, to na pewno Sylvia Plath, czyli fascynacja autodestrukcją, chorobą psychiczną i pierwszoosobową narracją z bebecha. Do tego dziewiętnastowieczna powieść angielska: Tessa Hardy’ego, Wichrowe wgórza Emily Brontë, potem Jane Eyre Charlotte Brontë. Chciałabym powiedzieć, że Virginia Woolf, ale ją zaczęłam czytać dużo później, zwłaszcza Pamiętniki, które były ważne jako przykład życia świadomego i zarazem precyzyjnie spisywanego.

Poza czytaniem, przeżywaniem i opisywaniem w tamtym czasie najważniejsze były strasznie intensywne przyjaźnie.

Nastoletnie dziewczyny gadają ze sobą w sposób, który chłopcom jest chyba w ogóle niedostępny. Bo nie chodzi o ustalanie hierarchii, tylko o budowanie bardzo głębokiej intymności i zrozumienie najmniejszych niuansów tego, co zaszło.

Pamiętam wielogodzinne rozmowy z Iwcią o tym, co kto powiedział i co mógł wtedy poczuć. Ale to nie były plotki, tylko głęboka analiza tego, co się działo między ludźmi. Jest taki stereotyp przyjaźni dziewczęcej jako czegoś, co jest zawsze wtórne wobec zakochania, że to jakaś wprawka, przygotowanie. Ale można to odwrócić: zakochanie było po to, żeby było co roztrząsać z przyjaciółką. Na drugą albo trzecią randkę z tą moją wielką miłością umówiłam się w Łazienkach koło pomnika Chopina – po to, żeby moje przyjaciółki mogły ukryć się w krzakach i go bardzo dokładnie obejrzeć. Rozumiesz? Chodziło o to, żeby one mogły go obejrzeć i swoją kobiecą intuicją na jego temat następnie się ze mną podzielić. A pierwszy pocałunek pod klatką schodową skończył się w ten sposób, że galopem udałam się na czwarte piętro, na którym mieszkałam, i natychmiast zadzwoniłam do Iwci. Rozmawiałyśmy na ten temat przez dobre pół godziny. Wszystko musiałam jej bardzo dokładnie opowiedzieć – jak to się stało, jakie to uczucie, na jakim filmie byliśmy – to był chyba film o takim wielkim psie latającym…

Niekończąca się opowieść?

Tak, i on mnie po tej randce jakoś tak nieporadnie pocałował. A ja z tego wydarzenia pamiętam głównie moją rozmowę telefoniczną z Iwcią – bo to ona wtedy była naprawdę najważniejszą osobą w moim życiu. Chociaż tematem tej relacji były przecież nasze kłopoty sercowe. Byłyśmy egzaltowanymi nastolatkami – polityka była bardzo romantycznym tłem, ale nie główną treścią tych wydarzeń.

Czyli życia towarzyskiego?

Uczuciowego. Te przyjaźnie to nie były po prostu relacje „towarzyskie”, tam były głębokie emocje, rany, zdrady… To była treść naszego życia – to, co Carol Gilligan opisuje jako relacyjność dziewcząt. Tam są pytania i wartości inne od męskich, oparte raczej na więzi i empatii niż na hierarchii i porządkowaniu świata. To wszystko potem zostaje obśmiane jako „babskie plotki” i dziewczęca egzaltacja. Wyrasta się z tego. A Gilligan uważa, że to wyrastanie to właśnie przemoc patriarchatu i wielka strata – dla dziewcząt, kobiet i dla ludzkości. Myślę, że ja ten etap przeżyłam bardzo intensywnie, myśmy miały osobny świat i byłyśmy dla siebie ważne w sposób dla mnie już dzisiaj nie do otworzenia. Obok Iwci drugą bardzo ważną osobą w moim życiu była wtedy Kasia Bratkowska, zwana Bratkosią, przebywająca wówczas na zesłaniu u sióstr Urszulanek w Szymanowie.

Co to znaczy „na zesłaniu”? To był jakiś zamknięty ośrodek?

Pamiętam, że przemycałam jej tam powieść Fitzgeralda Czuła jest noc, która wydawała nam się niesłychanie wzniosła i obrazoburcza i której rzeczywiście nie wolno było tam czytać. Wiele lat później widziałam film Magdaleny Piekorz Dziewczyny z Szymanowa i zrozumiałam, że to rzeczywiście był trochę obóz koncentracyjny – Kasia strasznie się tam dusiła. W końcu wylądowała w SOS, w liceum dla trudnych dzieci. I tam oczywiście rozkwitła, bo to było fajne miejsce, które różne mniej przystosowane osoby pokończyły.

Mówisz, że byłyście śmiertelnie zakochane w swych bohaterach, a jednocześnie, że zachowywałyście pewien dystans do swej roli. Tak jakby ten cały model rycerza i jego damy tylko rycerze traktowali serio, a damy niekoniecznie. Na czym to właściwie polegało?

Ależ skąd, bardzo serio się to traktowało, zero poczucia humoru. Totalne roztopienie w drugiej osobie, samozatracenie. Bardzo to jest kobiecy i patriarchalny schemat – ty znikasz, tylko On się liczy. Potem wiele o tym czytałam, ale wtedy w ogóle nie posługiwałam się kategoriami feministycznymi, co oczywiście nie znaczy, że tej historii nie da się w ten sposób opowiedzieć. Potem ją sobie opowiedziałam w tych kategoriach, i to jest moja pierwsza opowieść feministyczna, dekonstrukcja romantycznego mitu i tego, co on robi z młodą dziewczyną. Ale na bieżąco to był romantyzm, lekką tylko autoironią podszyty. […] Byłam w roli dziecka, któremu należy się opieka i ochrona. Nie wpuszczało się dziewczyn tam, gdzie bili.

Na demonstracje chodziliście jednak razem.

Dopóki były to happeningi, w których wiadomo było, że nic złego raczej się nie wydarzy. Jak zaczynali bić, to dziewczynę wyprowadzało się gdzieś bokiem. To niekoniecznie jest seksizm. Raczej opiekuńczość i odpowiedzialność. Czy zarzucimy ludziom na Majdanie, że wykluczyli kobiety i starsze osoby? Dziewczyny jednak są fizycznie słabsze, osiemnastoletni wysportowany chłopak ma większe szanse się wybronić – choć po sprawie Przemyka po milicji i ZOMO można było się spodziewać wszystkiego. Ja sama zostałam kiedyś „po rycersku” wyniesiona z demonstracji. […]

Opowiedz, co jeszcze czytaliście. Wspominałaś o młodym Marksie, ale też tekstach na temat propagandy.

Teksty dotyczące języka propagandy i socjotechniki, w tym również teksty Głowińskiego, jakieś podziemne wydania Nowomowy po polsku. Płaski czytał dużo o historii faszyzmu; fascynował go język Trzeciej Rzeszy, zwłaszcza w analizach Victora Klemperera. Poezji rosyjskiej było sporo: Achmatowa, Jesienin. Chodziło się do teatru, Mrożek był ważny, Gombrowicz oczywiście. Witkacy, choć ja go nigdy nie lubiłam. Hłaskę się czytało i Salingera – zwłaszcza Franny i Zooey, to była kultowa lektura wśród dziewczyn. Czyli egzystencjalizm, depresja, mroki raczej męskie, ale przeżywane jako ogólnoludzkie. Fascynowaliśmy się – nie pamiętam, czy w ramach kółka samokształceniowego, czy w ramach moich własnych dyskusji z Krzyśkiem – terroryzmem niemieckim z lat 70. Agitkę Anny Bojarskiej czytałam kilka razy. Nie identyfikowaliśmy się z nimi, ale niewątpliwie nas to fascynowało: ludzie, którzy całe swoje życie poświęcali walce z systemem uznanym przez nich za opresyjny. A jedyną cenną wartością była wolność jednostki i jej prawo do autoekspresji. I do autodestrukcji też.

Dość nieoczywiste fascynacje jak na katolicką dewotkę.

Może i byłam dewotką, ale jednak poszukującą. I to był inny Kościół niż ten dzisiejszy, chyba już to mówiłam, ale nigdy dość. A Płaski, który teraz jest podobno osobą głęboko religijną, wtedy był anarchistą i ateistą. Był wolnomyślicielem i właśnie dlatego tak mnie fascynował; on nieustannie szukał. To był facet, który po prostu chciał zrozumieć: jak działa władza? Jak działa świat i jak działa język na usługach u władzy? Jak być wolnym w świecie pełnym przemocy i kłamstwa? To było dla nas kluczowe.

U mnie taka fascynacja została w pewnym sensie do dziś – współczesny feminizm teoretyczny w dużej mierze tym właśnie się zajmuje. Nie chodzi o końcówki dodawane do nazw zawodów, tylko o to, że władza jest w języku.

[…] Nas komunizm interesował nie jako system organizowania gospodarki czy biurokracji, tylko system organizowania myśli, przed którym musimy się bronić. Ponieważ nasze myśli są najcenniejszym, co mamy. I cały ruch samokształcenia, czytania, dyskutowania był próbą stworzenia alternatywnego świata dla samych siebie i innych. Robiliśmy to też na złość. Bo komuna była obciachem, była czymś, czemu należało robić na złość.

Ale „wkurzyć komunę” to coś innego niż walczyć ze złem totalnym, jak z książek Mackiewicza, którym zafascynowani byli na przykład koledzy Cezarego Michalskiego.

Mackiewicz to jest myślenie w kategoriach dobra i zła absolutnego, to jest manicheizm po prostu; to było bliskie na przykład środowiskom skupionym wokół KPN. A myśmy byli humanistami, którzy z fascynacją przyglądali się różnym sposobom myślenia – w tych gazetkach widzę na przykład fascynację Majem 1968 we Francji; myślę, że Płaski czytał Marcusego, w „Katatymii” są z niego cytaty. Nas fascynował bunt, ekspresja młodzieńczej niezależności. Dla nas komuna nie była Złem wcielonym, tylko klątwą, bezmyślnością, gnuśnością…

Gniciem?

Gniciem, konformizmem, nudą, opresją – no i przede wszystkim kojarzyła się ze szkołą. Buntownicy stworzyli więc alternatywną szkołę. I robiliśmy teatr uliczny. Dla mnie skądinąd jest wyraźna ciągłość między tamtymi taktykami a tym, co potem robiła Manifa. Opowiadałam ci o włażeniu na przystanki autobusowe pod Rotundą. Cimciak [Rafał Szymczak] przypomniał mi, że to było lato 1988 roku, wizyta Gorbaczowa w Warszawie. I dopowiedział, że oni wskoczyli na te wiaty z takim transparentem: „Demokracji potrzebujemy jak powietrza. Michaił Gorbaczow”. Takie przewrotne posługiwanie się cytatami z władzy, żeby je przeciw tej władzy obrócić, to był nasz lokalny sytuacjonizm. Feministki na początku XXI wieku zachowywały się podobnie. Język prawicy się cytowało się ironicznie; cytowało się też reklamy: „Feminizm. Jesteś tego warta”. I całkiem świadome nawiązania do sytuacjonistów, czyli hasło „Najpiękniej wygląda wiosna w świetle płonących ustaw antyaborcyjnych”.

Antykomunistyczna opozycja lat 80. nawiązuje do radykałów z 1968 roku we Francji? To się nie mieści w oficjalnej narracji o tamtym czasie.

Bo ta oficjalna narracja jest strasznie załgana i sztucznie spolaryzowana, a może po prostu uproszczona. Dla nas to była ta sama trajektoria, choć oczywiście miała lokalny koloryt. No i był w tym również element etosu harcersko-narodowowyzwoleńczego, fascynacja KOR-em, powstaniem warszawskim, ale chyba jeszcze większa powstaniem w getcie. Marek Edelman był dla nas wielką inspiracją. Wątek żydowski i szerzej, antynacjonalistyczny, był bardzo ważny. Na jednym ze zdjęć z happeningów trzymam napis „Mamy tylko jedną Polskę… I chwała Bogu” – czyli połączenie antykomunizmu z antynacjonalizmem. Z pewnym zdumieniem i wzruszeniem wracam do tych starych numerów „Katatymii”. W jednym na pierwszej stronie jest tekst o problemie stosunków polsko-ukraińskich, a w drugim o powstaniu w getcie i powstaniu warszawskim, zestawiający te dwa wydarzenia i określający nasz stosunek do Kościoła na Zagórnej, ONR-u i innych obrzydliwych antykomunistów; był cały numer poświęcony wydarzeniom Maja 1968. […] Ówczesny antykomunizm nie był wcale tożsamy z prawicowością. Przy czym nie zamierzam się podczepiać pod nie swoje zasługi. To jest moja historia o tyle tylko, że byłam zakochana w facecie, który to robił. Ja sama tego nie robiłam. Ja wtedy uczyłam się grzecznie do kolejnych klasówek i pisałam pamiętnik. Po prostu byłam blisko. Raz czy drugi rozniosłam trochę ulotek. Moja przygoda z polityką to późniejsza sprawa – feministyczna.

Czy – z dzisiejszej perspektywy – uważasz tamto środowisko za seksistowskie? Czy w takich kategoriach postrzegasz te tańce godowe samców, ten etos rewolucjonistów-herosów?

W tym nie było pogardy dla kobiet, ale było przekonanie, że walka z komuną jest rzeczą niebezpieczną i raczej męską. Jest różnica między pokoleniem dziewcząt z tej „szczenięcej opozycji”, których pilnowali rodzice, bo ktoś je przecież mógł zgwałcić czy pobić, a takimi osobami, jak starsza od nas o dwie dekady Joanna Szczęsna. Ona wspomina opozycję jako całkowicie genderowo neutralną. Ludka Wujec podobnie.

A z czego wynika ta różnica?

Gdy toczyły się spory wokół książki Shany Penn, uważałam, że z braku świadomości feministycznej. A dziś myślę, że to różnica doświadczeń, po części też różnica pokoleniowa. Trzeba też pamiętać, że działaczki opozycji były wyjątkowymi kobietami – odważnymi, silnymi, ale też po prostu dorosłymi, które wchodząc do opozycji, stawały się jakby genderowo neutralne, bo tak się same ustawiły. Szesnasto-, siedemnastoletnie dziewczyny nie są jeszcze na tyle autonomiczne, żeby swoją tożsamość w ten sposób zdefiniować. Myśmy były częścią licealnej subkultury, w której walka z komuną była opisywana jako męska, nawet jeżeli nie zawsze coś poważnego za to groziło. Parę razy ktoś dostał pałą, czasem poszedł siedzieć na 48 godzin. Ale bardzo dużo czasu w więzieniu moi koledzy nie spędzili; realne niebezpieczeństwo faktycznie było takie, że ich wywalą ze szkoły.

[… ] Pytasz, czy nasza „szczenięca opozycja” była seksistowska. Wyjaśniłam ci, że z mojej ówczesnej perspektywy uważałam, że nie, ponieważ sama byłam w tej mentalności zanurzona. Z mojej obecnej perspektywy oczywiście była seksistowska, bo sobie to przefiltrowałam na przykład przez to, co amerykańskie feministki w 1968 roku nagle dostrzegły w nowej lewicy. Zabawa polega na tym, że one same jeszcze w 1967 roku tego nie wiedziały… To jest najciekawsze: ten moment, w którym nagle dostrzegasz, jak działa patriarchat i że on działa w tobie. Że jesteś w roli tej, która podaje herbatę, ma piękne oczy, a u jej stóp składa się róży kwiat. To jest kwestia perspektywy. No i kwestia wieku: wówczas nie miałyśmy szans na inne spojrzenie, ponieważ miałyśmy po szesnaście lat, to wiek, gdy stajesz się kobietą, stajesz się mężczyzną.

Jest to fragment wywiadu-rzeki z Agnieszką Graff Jestem stąd. Książka już w przedsprzedaży!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij