Czytaj dalej

Ewenkowie a sprawa polska

„Gugarę” łatwo przeoczyć, choć Dybczak pokazuje sprawy ważniejsze i bardziej skomplikowane niż Kapuściński, Stasiuk i Hugo-Bader razem wzięci.

Ewenkowie służą Polakom do poprawy nastroju. Wymierają, głównie zapijając się na śmierć, bo nic nie mają. Stracili również tradycję i dogorywają na postsowieckim śmietniku w skrajnych syberyjskich warunkach. Szalenie to wszystko malownicze i tragiczne. Taki jest mniej więcej sens reportaży Jacka Hugo-Badera, najpierw drukowanych w „Gazecie Wyborczej”, a potem umieszczonych wśród innych tekstów o byłym ZSRR w zbiorze Biała gorączka. Cała książka ma dowodzić wyższości Polski, o której autor nie pisze wprost, ale którą w domyśle konstruuje, ze zdumieniem spoglądając na wschód.

Byłe republiki to druga, bliższa Afryka, od której musimy się odróżnić, żeby nie zakwalifikować się do tej samej kategorii. Większa tam bieda niż w Polsce, dramatyczniejsze kontrasty społeczne, dziksza prywatyzacja. Więcej przemocy, korupcji, alkoholizmu, AIDS. Spektakularniejsze sekty, handel żywym towarem i organami. Bardziej trashowa telewizja, gorsze drogi. O wiele dalej posunięty zanik więzi społecznych, więcej chaosu i rozpaczy. Jakie to straszne, że w Mołdawii 85 procent społeczeństwa żyje poniżej poziomu ubóstwa. W Polsce na pewno jest nieporównywalnie lepiej. Kogo interesują liczby?

Grunt to dobrze wybrać punkt odniesienia – od razu można się usytuować na cywilizowanym Zachodzie, a przy tym przeżyć męską przygodę na Dzikim Wschodzie („przeskoczyć samochodem przez kontynent”). Z Jacka Hugo-Badera żaden potwór, ale jego prosta, bezpośrednia narracja z wyeksponowaną postacią autora, który jest swoim własnym bohaterem, daje bardzo dwuznaczne efekty. Decydują jak zwykle szczegóły, i to z zakresu poetyki.

Andrzej Dybczak, ubiegłoroczny laureat nagrody Fundacji Kościelskich, jest pisarzem tak skromnym, że łatwo go przeoczyć czy nie docenić. Jego Gugara, wydana w 2008 roku przez Zieloną Sowę, przeszła niemal bez echa, wypromowało ją dopiero Czarne. Dlatego warto czytać tę książkę, mając w świadomości narracje mainstreamowe, na przykład właśnie Białą gorączkę, Imperium Ryszarda Kapuścińskiego czy eseistyczno-reportażowe książki Andrzeja Stasiuka.

Najgrubsze różnice są dwie i od razu rzucają się w oczy. Przede wszystkim Dybczak poświęca całą książkę jednemu miejscu i niewielkiej grupce bohaterów. Nie skacze przez kontynent, nie próbuje ogarniać (byłego) imperium, nie wystarczają mu przygodne, przelotne spotkania. Po drugie zaś autor staje się niemal niewidoczny, w tym sensie, że oczywiście wybiera i komponuje, ale nie wygłasza sądów. Stąd łatwo wczytać w jego subtelną książkę rzeczy, których w niej nie ma. Świadczy o tym chociażby laudacja kapituły nagrody Kościelskich, z której wynika, że wyróżniono książkę o „braku wartości”, oraz powtarzające się w materiałach prasowych sformułowanie, iż rzecz traktuje „o rozpadzie społeczności ewenkijskich pasterzy reniferów”.

Otóż Dybczak nie pisze o braku i rozpadzie. Pisze pozytywnie – o tym, co jest – bo jego bohaterowie, nawet jeśli wspominają dawne, lepsze czasy, tkwią w status quo, a on robi, co może, żeby pozbyć się zewnętrznego układu odniesienia i oddać ich perspektywę. Kapuściński bardzo pięknie napisałby coś o absurdzie i duszy niewolnika, Stasiuk jeszcze piękniej wyznałby, że za gorszą granicą poszukuje Polski swego dzieciństwa, ale w wersji hard.

Dybczak nie wie, czego szuka, i nie jest pewien, co znajduje. Pisze o swoich bohaterach z pozbawionym protekcjonalności poczuciem humoru, które przełamuje obowiązującą w mainstreamie konwencję tragizmu.

Traktuje ewenkijskich pasterzy jako pełnoprawnych partnerów rozmowy.

Hugo-Bader może przyjąć każdą perspektywę, spędzić dzień w roli bezdomnego i odwiedzić fizyka noblistę w domu strzeżonym przez milicję. Stasiuk krąży samochodem po Bałkanach i dowolnie zbiera obrazy zacofania. Kapuściński zdaje sobie sprawę, że kwestia ruchliwości jest kluczowa, więc przymusowa przerwa w długiej i urozmaiconej podróży inspiruje go do patetycznego i niestosownego porównania siebie do milionów ludzi, którzy na globalnych peryferiach spędzają życie w bezczynnym otępieniu.

Kto może przyjąć każdą perspektywę, nie przyjmuje tak naprawdę żadnej, więc Dybczak dużo miejsca poświęca kłopotom z dostaniem się do obozowiska Dmitrija i Tatiany i wydostaniem się z niego. Godziny, dni, tygodnie czeka na transport. Bo pogoda nie dopisuje. Bo właściciel barki, który zgodził się podwieźć, musi najpierw załatwić swoje sprawy. Bo naczelnik wioski, który dysponuje łodzią na potrzeby obywateli, gardzi Ewenkami. Mobilność to przywilej, którego autor nie chce mieć.

Kreowaniu możliwie jak najbardziej wewnętrznego punktu widzenia podporządkowany jest również opis bohaterów. Kiedy Hugo-Bader przystępuje do charakterystyki, brzmi to tak: „Ewenkowie są bardzo szczupli, żylaści i niscy. Ciemna skóra i włosy, oczy kasztanowe, cera tłusta. W obliczach coś tragicznego. Szczególnie mężczyźni ponuro patrzą spode łba. Na płaskich twarzach bez zarostu srożą się wydatne fałdy nadoczodołowe za zmarszczonymi od urodzenia brwiami. Przywitasz którego ciepłym słowem, na sto procent nawet nie odburknie w twoją stronę. Kobiety, stare i młode, chociaż bardzo szczupłe, ruszają się ciężko i niezgrabnie, jakby nosiły wielki ciężar. Piersi małe, w talii bez wcięcia, ale skośne oczy na szczęście wyglądają, jakby zaraz miały zmrużyć się w uśmiechu”. Delikatne dłonie napotkanej Ewenkijki to dla autora dziwny wyjątek od niekwestionowanej reguły („skąd takie u żony pasterza?”).

Dybczakowi nie przychodzi na myśl sporządzenie grubo ciosanej charakterystyki zbiorowej (rasowej? gatunkowej?). Każdego bohatera opisuje oddzielnie. Dmitrij ma posiekaną zmarszczkami twarz i jest człowiekiem niskiego wzrostu. Tatiana jest drobna i ma włosy do pasa. Nawet twarze zdeformowane alkoholem i bezwładne ruchy pijaków Dybczak szkicuje za każdym razem indywidualnie i szczegółowo.

„Gugara” cała składa się z drobnych obserwacji i przytoczeń. W pasterskim czumie się siedzi, pije herbatę, wódkę i patrzy w ogień. Zasypia się, budzi, idzie się wysikać, idzie się po szyszki, gra w szachy albo na konsoli, gawędzi. Nic nadzwyczajnego. Kiedy „akcja” przenosi się do najbliższej wioski, niewiele się zmienia. A jednak Dybczak, nic wielkiego nie mówiąc, oddając głos swoim bohaterom, pokazuje sprawy ważniejsze i bardziej skomplikowane niż Kapuściński, Stasiuk i Hugo-Bader razem wzięci.

Władza radziecka stosowała przemoc (np. prześladowała szamanów), ale miała Ewenkom coś do zaproponowania. Ludny kołchoz, który był regularnie zaopatrywany w żywność i inne podstawowe artykuły, organizował pracę i zapewniał wynagrodzenie pasterzy oraz opiekę weterynaryjną dla reniferów. Można się domyślić, że także opieka medyczna i inne zdobycze cywilizacji były wówczas bardziej dostępne, a wraz z nimi propagandowo-edukacyjny projekt nowoczesności, po którym zostały pożółkłe przepisy wycięte z „Gospodyni Czumu”.

Teraz Ewenkami nikt się nie interesuje (pijana Tatiana leży pod płotem „jak szmaciana kukiełka porzucona tutaj przez znudzone dziecko”). Na wolnym rynku mięso renifera jest drogie, ale od pasterzy kupuje się je za butelkę alkoholu albo podwiezienie do wioski. Cywilizacja dostarcza im tylko śmieci, które oni wykorzystują po swojemu. Z połowy butelki zawieszonej na drzewie robią prysznic, „Aleksandra Makiedona” mają za wzór władcy, bo „dał radę Spartakom”. Te pozornie ułomne zastosowania przedmiotów i wiedzy wcale nie są ułomne. Świadczą jak najlepiej o Ewenkach, których wewnętrzne standardy – nie wiadomo, skąd wzięte, zważywszy ciągłe upokorzenia – znacznie przewyższają oferowane przez cywilizowany świat środki. Ułomna jest cywilizacja, która ma dla nich trochę plastiku, telewizję i czasem zachodniego reportera tropiącego tragedię.

Jedyną nadrzędną strategią Dybczaka, chyba słuszną, jeśli wziąć pod uwagę marny użytek robiony powszechnie z egzotyki, wydaje się uniwersalizm, podpowiedziany zresztą przez bohaterów książki. Ważna jest pod tym względem rozmowa z Tatianą, która pyta polskiego gościa, za kogo się uważa. Ten odpowiada wymijająco i ratuje się żartem, że najprędzej za człowieka. Potem pyta: „A wy kim jesteście?”. Tatiana, śmiejąc się ze swojej riposty, odpowiada tak samo jak on, że człowiekiem, i dodaje, że kiedyś, za kołchozu, była gospodynią czumu i za to dostawała pieniądze. Krótki dialog kończy się paradoksalnie – rozmówczyni kojarzy swoją dawną, ograniczoną i częściowo narzuconą rolę z wyższym statusem, a szerokie pojęcie człowieczeństwa brzmi w jej ustach dość gorzko.

Jednak istotniejsza jest cudowna symetria tej wymiany zdań. Potencjalny obiekt antropologicznej obserwacji wprawia antropologa w zakłopotanie pytaniem o samookreślenie. Kontroluje sytuację i wykorzystuje zmieszanie gościa, by lepiej się z nim porozumieć. Tatiana i Andrzej używają słowa „człowiek” w ten sam sposób. Trochę ironicznie, trochę dumnie, jako hasła w złożonej grze komunikacyjnej, w której twarde pytania o tożsamość padają najwyraźniej ujęte w cudzysłów, bo akceptowane i znaczące są uniki pytanego. Człowieczeństwo to wspólny temat do żartów i obrona przed klasyfikacją, ale też zaklęcie mające przywołać godność, tym silniejsze, im słabiej artykułowane.

Dybczak przygotowuje film o Afganistanie (istnieje też filmowa wersja Gugary). „Poznałem tam wspaniałych ludzi, chciałem zrobić film o zwykłych Afgańczykach. W mediach widzimy wysiłek naszych dzielnych żołnierzy […], a zupełnie nie bierze się pod uwagę tego, jak wielką trudnością dla Afgańczyków jest obecność obcych żołnierzy w ich kraju” – mówi. Te słowa pasują do wielu produkcji (na przykład do filmu „Przeżyć Afganistan Małgorzaty Imielskiej, współfinansowanego przez TVP i PISF), więc kontra Dybczaka jest bardzo potrzebna.

Tymczasem w „Twórczości” ukazało się jego reportażowe opowiadanie Szkło o mieszkańcach Kabulu okupowanego przez uzbrojone w ciężką broń międzynarodowe wojska. Tekst otwiera podwójny fuck pokazany przez autora monstrualnym śmigłowcom szturmowym, (mylnie) zidentyfikowanym jako polskie. Fuck jest komentarzem do afgańskiej „misji” i jej medialnej apologii, a opowiadanie przełamuje rozpowszechniane przez media stereotypy i mity. Dybczak wykorzystuje w tym celu nawet składnię, zapisując podrzędne człony zdań złożonych po kropce, a nie, zwyczajnie, po przecinku. Długie ciągi kolejnych fraz stopniowo dookreślają i rozszerzają poprzedzające je zdanie opisowe, definitywnie, wydawałoby się, zamknięte. Powstający w ten sposób obraz ciągle się rozwija i sprawia wrażenie nieskończonego, a więc nie poddaje się łatwej interpretacji.

Szkło potwierdza, że pojawił się – a dzięki nagrodzie Kościelskich stał się bardziej znany – świetny prozaik-reportażysta. Uważny, życzliwy i skromny obserwator, świadomie używający języka literackiego. Doskonale przy tym zorientowany w dominującym dyskursie i jego stylistyczno-etycznych mieliznach. Niezależnie myślący, a nie tylko pozujący na outsidera. Zupełnie niemachoidalny. Miejmy nadzieję, że uda mu się wyjść z niszy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij