Muzyka

Stawiszyński: Let’s have a black celebration

Depeszem, drodzy państwo – podobnie jak gnostykiem – trzeba się po prostu urodzić.

Ponieważ Depeche Mode to bez wątpienia najlepszy zespół na świecie – rozczarowanie nie wchodziło w grę. Każdy koncert najlepszego zespołu na świecie jest bowiem – na mocy definicji – najlepszym możliwym koncertem. Zatem już od samego początku, zanim jeszcze ten występ się rozpoczął, wiadomo było, że 25 lipca na Stadionie Narodowym nie wydarzy się żadna przykra niespodzianka.

Nawet dość osobliwe nagłośnienie w żaden sposób nie popsuło efektu. Wprawdzie ludzie stojący mniej więcej w połowie płyty stadionu słyszeli dźwięk cokolwiek spłaszczony i jednopasmowy (słychać było wokal Gahana, wokale Gore’a i instrumenty zlewały się ze sobą), ale świadomość, że  jest to zakłócenie związane ze specyfiką infrastruktury, bo Depesze grają przecież tak, jak zawsze (czyli najlepiej), skutecznie łagodziła wszelkie dysonanse. Ktokolwiek chciał, chyba że zajmował miejsca na trybunach, mógł się wycofać na tyły, gdzie stał spory głośnik. Tam już dźwięk docierał bez żadnych zakłóceń, chociaż nie tak intensywnie, jak na przykład w 2006 roku na stadionie Legii – tam basy wprawiały w wibrację całe ciało, tym razem dreszcze były raczej metafizyczne.

Jedno jest pewne: Gahan jest w szczytowej formie. Barwa głosu nieco mu się zmieniła, jest trochę bardziej chropowata, ale śpiewać tak i ruszać się – mając na koncie wieloletnie uzależnienie od heroiny oraz śmierć kliniczną po przedawkowaniu speedballa (mieszanka kokainy i heroiny, którą Gahan zaaplikował sobie dożylnie 28 maja 1996 roku) – to jest naprawdę spory wyczyn. Właściwie w każdym utworze brzmiał znakomicie. Koncertowe wersje Walking in My Shoes (moim zdaniem najlepsza piosenka najlepszego zespołu na świecie, ergo najlepsza piosenka w historii muzyki popularnej w ogóle), Personal Jesus, Should Be Higher, Policy of Truth i wielu jeszcze innych właśnie dzięki znakomitemu wokalowi Gahana brzmiały hipnotyzująco.

Jednak koncert Depeche Mode to coś znacznie więcej niż prosta suma wykonanych utworów. To także – a może nawet przede wszystkim – doświadczenie o charakterze z pewnością rytualnym, a być może nawet religijnym. Nieprzypadkowo nie było w historii muzyki popularnej – i pewnie nie będzie – innego zespołu, który wykształciłby tak spójną, wyrazistą subkulturę. Depeszowska kontestacja, najsilniejsza w latach 80. i 90., nie niosła w sobie jednak żadnej społeczno-politycznej treści. Przeciwnie. Teksty utworów DM – w 99 procentach autorstwa Martina Gore’a, dopiero na trzech ostatnich płytach: Playing the Angel (2005), Sounds of The Universe (2009) i Delta Machine (2013), swoje trzy grosze dorzucać zaczął również Gahan – jeśli w ogóle traktowały o polityce (np. Shame z Construction Time Again z 1983 roku, People are People i Master and Servant z Some Great Reward z 1984 albo New Dress z Black Celebration z 1986), wyrażały się o niej z niechęcią i dystansem.

Doświadczenie zamknięte w słowach i muzyce DM jest bowiem par excellence gnostyczne. Wyraża perspektywę „strącenia w świat” – pusty, szary i beznadziejny. Jedynym horyzontem jakiejkolwiek transcendencji jest w tym świecie miłość – głęboka, niemal mistyczna, a jednocześnie przeniknięta seksualnością i erotyką, niekiedy odrobinę perwersyjną (Behind the Wheel z Music for The Masses z 1987, World in My Eyes z Violator z 1990, In your room i Higher Love z Songs of Faith and Devotion z 1993). To połączenie rozpaczy, melancholii, egzystencjalnej pustki ze zmysłową cielesnością i religijnymi (ale nie konfesyjnymi) wątkami, składa się na niepowtarzalną jakość muzyki Depeche Mode, którą Agata Bielik-Robson określiła kiedyś mianem „mrocznej słodyczy”.

Właśnie ze względu na tę „mroczną słodycz”, na jej kuszący, a zarazem dojmująco bolesny charakter, słuchanie Depeche Mode, a także świadome uczestnictwo w ich koncercie znacznie przekracza czysto estetyczne ramy. Staje się natomiast rodzajem wspólnej celebracji, wspólnego przeżycia słodko-mrocznej kondycji – melancholii poszukującej przekroczenia w komunii z podobnie czującymi.

Kto tego nie czuje – nie poczuje tej muzyki. Będzie kręcił nosem: że za mało albo za bardzo popowa, że za mało albo za bardzo rockowa, że tak albo inaczej. Można jednak na sto tysięcy sposobów analizować muzykę DM, można jej słuchać dniami i nocami – i kompletnie nie rozumieć, na czym polega niezwykły fenomen tego zespołu. Bo depeszem, drodzy państwo – podobnie jak gnostykiem – trzeba się po prostu urodzić.

Polska na szczęście obfituje w urodzonych depeszów. Dlatego właśnie atmosfera na Stadionie Narodowym, mimo dźwiękowych niedoróbek, była taka dokładnie, jak być powinna. Wspólnota admiratorów mrocznej słodyczy zebrała się na kolejną czarną uroczystość (Black Celebration, a jakże, DM zagrali). 

Amen.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij