Czytaj dalej

Wszystkie dzieci są na swój sposób samotne [rozmowa z Agnetą Pleijel]

Nawet jeżeli nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Rozmowa z Agnetą Pleijel.

Olga Wróbel: Jeżeli zapytać w Polsce o szwedzką literaturę i dzieciństwo, od razu mamy w głowie Astrid Lindgren: dzieci z Bullerbyn, Braciszek i Karlsson, Pippi i jej tata-kapitan. Dzieciństwo w Szwecji jawi nam się więc jako szczęśliwe. To opisane w pani Wróżbie nie wpisuje się w ten obraz.

Próbowałam przywołać niektóre trudności, z którymi musiałam zmierzyć się jako dziewczynka. To jest opowieść o pęknięciu – kiedy małżeństwo rodziców nie jest szczęśliwe, dziecko bierze to mocno do siebie. To właśnie chciałam uchwycić. Nie próbuję opisać dzieciństwa jako takiego – próbuję znaleźć konkretną dziewczynkę, trochę wyobrazić sobie, a trochę przypomnieć jej uczucia w związku z niektórymi sprawami. Nie jest to więc „typowe dzieciństwo” – z drugiej strony bywa jednak charakterystyczne dla kategorii „wychowanie dziewczynki”.

To kolejne silnie zakorzenione przekonanie o Szwecji – widzimy ją w Polsce jako kraj kładący nacisk na równe szanse kobiet. Dla niektórych to w związku z tym niedościgły raj, dla innych siedlisko niebezpiecznych pomysłów. Ale w pani książce świat kobiety i mężczyzny są mocno rozdzielone, odmienne także pod względem możliwości zawodowego rozwoju.

Szwecja jest krajem tradycyjnie egalitarnym, który zawsze dawał kobietom wielkie możliwość rozwoju, przynajmniej w niektórych aspektach. Dziewczynka odkrywa jednak, że jest różnica pomiędzy kobietami i mężczyznami, w przypadku jej rodziny wyrażająca się także symbolicznie: w różnicy pomiędzy nauką a sztuką, matematyką a muzyką.

Czy historia dziewczynki jest uniwersalna dla dorastania w tym konkretnym okresie w Szwecji?

W niektórych aspektach tak. Lata powojenne były dla Szwecji okresem ogromnej przemiany. Większość krajów, w tym Polska, zmagało się wówczas z olbrzymią biedą, problemami z ludnością uchodźczą i przesiedleńczą. Dla Szwecji, która przed wojną była bardzo biednym krajem (o czym w niektórych książkach pisze także Astrid Lindgren), był to okres dostatku. Stała się jednym z najbogatszych krajów na świecie, co stworzyło określoną mentalność. Mnie samej długo zajęło zrozumienie, że nie cały świat tak wygląda. Kiedy jako nastolatka pojechałam do Norwegii, zauważyłam, że moi norwescy rówieśnicy wcale nie patrzyli na Szwecję łaskawym okiem. Chociaż wielu Norwegów podczas wojny uciekało do Szwecji, dało się wyczuć atmosferę zazdrości płynącej z przekonania, że Szwecja jest ważniejsza od swoich – wtedy biedniejszych – sąsiadów. Takie były moje pierwsze refleksje na temat odmienności powojennej Szwecji.

W wywiadzie udzielonym Agnieszce Drotkiewicz dla magazynu „Książki” powiedziała pani, że jako dziecko dużo lepiej czuła się w Stanach Zjednoczonych niż w Szwecji. Zastanawiałam się nad tym w kontekście zdarzenia, które opisuje Pani we Wróżbie . Dziewczynka idzie na plażę i znajduje tam tablicę „No Blacks, no Dogs, no Jews”. Z jednej strony otwartość na panią, na inne kultury, z drugiej – mało empatyczny stosunek do „własnych” mniejszości.

Ten znak, który znalazłam na plaży, był oczywiście stary, przedwojenny.

Ale nadal tam był.

Tak, to prawda. W Stanach podczas wojny panował na przykład o wiele silniejszy antysemityzm, niż zdajemy sobie sprawę. Jest to dość dobrze opisane zjawisko. Z drugiej strony – i nie wiem, jak to ze sobą pogodzić – kiedy pojawiłam się w szkole w Princeton, dzieci były niewyobrażalnie uprzejme, przyjazne. Włączyły mnie do swojej grupy – a przecież nawet nie mówiłam po angielsku. To było odmienne od doświadczeń w pierwszej klasie w Szwecji i odmienne od tego, jak byłam traktowana w Szwecji po powrocie. Przełom lat 40. i 50. to okres kolejnej społecznej przemiany. Szwecja była krajem rolniczym, ale wtedy właśnie zaczął się dynamiczny napływ ludności wiejskiej do miast. Moi koledzy i koleżanki z klasy byli więc także na swój sposób „nowi”, byli wiejskimi proletariuszami, którzy zamieszkali w centrum Sztokholmu. Mimo to doświadczyłam z ich strony wielu przykrości – od razu zauważono, że jestem inna.

Myśli pani, że to różnice społeczne, pani status dziecka z bogatej rodziny, były tego przyczyną?

Tak, to była jedna z różnic między nami. Mieszkaliśmy wprawdzie w identycznych, niezbyt dużych mieszkaniach, ale w moim stał olbrzymi fortepian mamy. W dodatku byłam w Stanach i znałam angielski – dla większości dzieci to było niezwykłe. Myślano, że się wywyższam.

W tamtym okresie mentalność w Szwecji była raczej typu zamkniętego, szczególnie w porównaniu ze Stanami – Szwecja była bardzo jednorodnym etnicznie krajem, z niewielką liczbą uchodźców.

W tamtym okresie mentalność w Szwecji była raczej typu zamkniętego, szczególnie w porównaniu ze Stanami – Szwecja była bardzo jednorodnym etnicznie krajem, z niewielką liczbą uchodźców. Potem pojawili się Jugosłowianie i Grecy, przyjeżdżający także do pracy, ale to dopiero w latach 60.

Czuła się więc pani samotna w szkole, pośród rówieśników – we Wróżbie przyjaźń pojawia się w życiu dziewczynki bardzo późno.

Wynikało to także z tego, że moja rodzina często się przeprowadzała. Ze Sztokholmu do Lund, do Stanów, do Sztokholmu, z powrotem do Lund. Dopiero ostatnie cztery lata szkoły spędziłam z tą samą klasą. To nie jest typowe, przydarzyło się tej konkretnej dziewczynce.

Oprócz samotności wśród rówieśników jest także samotność w rodzinie. Dziewczynka ma dwie siostry, ale relacja z nimi właściwie się we Wróżbie nie pojawia. Czuje się też opuszczona przez swoich rodziców: kiedy po miesięcznym pobycie w szpitalnej izolatce wraca do domu, odkrywa, że nikomu jej nie brakowało – rodzina jest zaabsorbowana przygotowaniami do wyjazdu do Stanów.

Przede wszystkim wierzę, że wszystkie dzieci są na swój sposób samotne, nawet jeżeli nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Dziewczynka z Wróżby jest najstarszą siostrą, stojącą pomiędzy rodzicami a młodszym rodzeństwem. W takiej sytuacji musi – albo wydaje jej się, że musi – wziąć na siebie odpowiedzialność za rodzinę.

W Zimie w Sztokholmie narratorka mówi, że czuje się zmiażdżona przez odpowiedzialność za wszystko i wszystkich, że to poczucie ciąży na jej całym życiu – mimo że jest dorosła i nikt od niej takiej postawy nie oczekuje.

Zima w Sztokholmie jest bardziej fikcyjna niż Wróżba, ale tak, to także jest moje brzemię.

To chyba brzemię dość uniwersalne dla pewnego typu kobiet. We Wróżbie relacja z rodzicami naznaczona jest pewnym paradoksem – ojciec ostatecznie odchodzi, zostawia rodzinę, ale to właśnie on jest tą ciepłą, kochającą osobą, z którą córki czują się mocno związane. Matka jest wymagająca, wzbudza lęk, jednak należy jej się wsparcie i współczucie – została porzucona.

Tak się składa, że mój ojciec był bardzo dobrą i wrażliwą osobą. Matce być może nie w pełni oddaję sprawiedliwość, bo opisuję ją oczami dziewczynki. Jako dorosła rozumiałam ją o wiele lepiej – była bardzo ambitna, ale zawsze czuła się gorsza, niekompetentna i toczyła ze sobą wielką walkę. Szczególne były też okoliczności, w których dorastała. Była córką Szweda, który wyjechał z kraju do Holenderskich Indii Wschodnich, na tereny dzisiejszej Indonezji, i znalazł tam żonę, pół-Holenderkę, pół-Jawajkę. Moja matka wyrosła w środowisku kolonialnym, z piętnem nie w pełni białej skóry. Przyjechała do Szwecji jako nastolatka, nie znała języka i chciała przede wszystkim grać na fortepianie. Jej rodzice znowu wyjechali, tym razem na wieś. Moja babcia była w tamtych czasach niespotykanym zjawiskiem: ciemnowłosą, drobną Azjatką, która utknęła na szwedzkiej wsi. Moja nastoletnia matka została w Sztokholmie sama, pomieszkując na stancjach. Zachorowała na polio – życie zgotowało jej więc dość twarde dorastanie, jednak pracowała szalenie ciężko, żeby móc się uczyć gry na fortepianie, i myślę, że była szczęśliwa.

Kiedy w tej historii pojawiam się ja, czyli w momencie rozpadu małżeństwa rodziców, matkę przygniata wiele rzeczy, które rozumiem ja-dorosła, ale nie ja-dziewczynka.

Kiedy w tej historii pojawiam się ja, czyli w momencie rozpadu małżeństwa rodziców, matkę przygniata wiele rzeczy, które rozumiem ja-dorosła, ale nie ja-dziewczynka. Pojawia się też wspomniana już przez nas rozbieżność między płciami – ojciec miał po swojej stronie wszystkie przywileje, a mama miała ich bardzo niewiele, chociaż była inteligentna, bystra i mądra. Była w tej sytuacji dość bezbronna. Próbuję opisać pęknięcie, które pojawia się w takiej sytuacji w dziecku – nie tylko we mnie, we wszystkich dzieciach z rozbitych małżeństw. Dziecko próbuje uszczęśliwić oboje rodziców, ale to jest niemożliwe.

Ciekawe w sytuacji rodziny dziewczynki jest to, że rodzice rozstają się, ale nie do końca. Ojciec wyprowadza się, ma nową partnerkę, ale nie następuje rozwód, nie wiadomo, czy rozpad małżeństwa jest ostateczny.

To była dla mnie wielka zagadka, o takich rzeczach nie rozmawiało się z dziećmi.

Dorastałam w okresie, kiedy nie było wielkiej wiedzy na temat psychologii, czy psychologii dziecięcej. Dlatego ta książka jest także o milczeniu.

Teraz rozwody zdarzają się częściej, nie zawsze mają aż tak dramatyczny przebieg, ale w czasach moich rodziców to była pewna nowość – zwykli ludzie się nie rozwodzili. W małym, akademickim miasteczku, jakim był Lund, ludzie plotkowali. I stąd także dystans do świata dorosłych, którzy wiedzą, ale nigdy się tą wiedzą nie dzielą. Niczego nie wyjaśniają. Starałam się więc opisać sytuację dziewczynki, siebie, w sposób, który pokazuje dystans między płciami, między dorosłymi i dziećmi – wtedy, ale także i teraz.

W stereotypowym ujęciu kobiety utożsamiane są z naturą i instynktem, mężczyźni to logos i racjonalność. Mam wrażenie, że w pani książce role zostają odwrócone: ojciec wydaje się bardziej szczęśliwy, spontaniczny, dziewczynka wspomina jego swobodny stosunek do nagości. Bohaterki żeńskie są wyraźnie skrępowane, zawstydzone swoimi ciałami: pierwsza menstruacja to dla dziewczynki dramat, nie jest w stanie rozmawiać z matką o zmieniającym się ciele, matka także nie potrafi wyjść jej naprzeciw. Zastanawiałam się, czy dla dziewczynki wzorem nie może być więc ojciec, czy nie może iść w jego ślady.

Tak, dziewczynka myśli, że to jest możliwe. Że pójdzie na studia, będzie niezależna…

To pragnienie niezależności, czy raczej jej przymus, jest silnie akcentowane w pani książce – jednym z postanowień dziewczynki jest nigdy nie prosić rodziców o pieniądze.

To był dla mnie pewnik: żeby zyskać wolność, trzeba być stuprocentowo samowystarczalnym. Miało to swoje dobre strony, ale było też lekko neurotyczne. Wracając do kwestii ojca – nie sądzę, żeby był szczęśliwy, raczej pełen żalu i goryczy. Poślubił skomplikowaną kobietę i zdawał sobie sprawę z tego, że nie potrafi zaspokoić jej potrzeb. Dla dziewczynki ojciec jest kolejną zagadką, podobnie jak kwestia rozwodu.

Bohaterka Zimy w Sztokholmie mówi: „Zwrócona ku sobie i niedostępna nie wiedziałam, jak postępować jako matka”. Dopiero z czasem widzi, jak inaczej mogłoby wyglądać jej macierzyństwo.

Wychowanie w niezbyt harmonijnej rodzinie powoduje, że trudno znaleźć wzór dla stworzenia własnej rodziny, szczególnie, jeżeli aspirujesz do męskiego świata. Nie miałam wzorca macierzyńskiego, nie byłam na macierzyństwo gotowa. Tak było w moim przypadku, ale to nie musi być regułą. Im bardziej rozumiemy siebie, tym dojrzalsze decyzje możemy podejmować. Kobiety w moim pokoleniu były lekko zagubione: chciałyśmy być wyemancypowane, ale nie miałyśmy pojęcia, ile niepisanych zasad rządzi kobiecością.

Czy jest wobec tego sposób na przerwanie łańcucha nieszczęśliwych matek wychowujących przyszłe nieszczęśliwe matki?

Ogromną zmianą było to, że w kolejnym pokoleniu ojcowie przyjęli współodpowiedzialność za wychowanie dzieci, zaczęli brać w nim czynny udział. Stało się to na zasadach pokojowego porozumienia.

W Polsce właśnie próbujemy przekonać samych siebie, że zajmowanie się dziećmi to nie tylko obowiązek ojca, ale też jego prawo. Idzie to dość opornie.

Oczywiście, że opornie! To jest kwestia edukacji, trzeba zacząć od wychowania chłopców. Dziewczynki uważane są za dużo bardziej chłonne, od maleńkości uczy się je empatii, psychologizowania świata. Chłopcom rzekomo nie jest to tak bardzo potrzebne, więc u nich ten element zostaje pominięty, nie jest rozwijany. Tak nie musi być, powinno się o tym dużo mówić i pisać.

W Polsce panuje nadal duże przywiązanie do tradycyjnych ról. W mojej dzielnicy organizowane były warsztaty dla ojców – czyli krok w dobrą stronę. Niestety, były zatytułowane Jak być dobrym ojcem, a nie drugą matką.

Tak, wydaje się, że w Szwecji to wszystko poszło stosunkowo łatwo. Rodzimy się równi, mamy równe prawa. W tradycyjnych społeczeństwach, do tego katolickich, kobiety i mężczyźni muszą pokonać o wiele więcej przeszkód na drodze do równościowych relacji. Warto zauważyć także, że zmiana relacji między płciami jest jedną z większych rewolucji w historii ludzkości. Kobiety były traktowane przedmiotowo przez tysiące lat, lub, patrząc z perspektywy Simone de Beauvoir, od czasów kiedy społeczeństwa zbieracko-łowieckie przekształciły się we wspólnoty rolnicze. Z uprawą roli wiąże się pojęcie własności: ziemia, żona, dzieci. Zmiana trwającego tysiące lat stanu rzeczy musi być z natury powolna i bolesna.

Pisze pani, że od kobiety oczekuje się dwóch rzeczy: empatii i seksualnej dostępności. Zawstydzanie kobiet jest skutecznym sposobem sprawowania nad nimi społecznej kontroli. Czego wstydzą się kobiety?

Do zawstydzania kobiet używa się przede wszystkim argumentów związanych z seksualnością. To jest kolejne powiązanie władzy z własnością: kontrola seksualności kobiety to kontrola nad rodzonym przez nią potomstwem.

To jest kolejne powiązanie władzy z własnością: kontrola seksualności kobiety to kontrola nad rodzonym przez nią potomstwem.

Mężczyzna chce mieć pewność, że dzieci należą do niego. Wstyd wiąże się z przekonaniem, że kobiety powinny być seksualnie wstrzemięźliwe, strzec swojej czystości. Od mężczyzn nikt tego nie wymaga.

Nie sposób nie wspomnieć tu o Lordzie Nevermore i szokującym odkryciu Malinowskiego, który nie jest w stanie przekonać rozbawionych wyspiarzy z Boyowy, że mężczyzna ma udział w zapłodnieniu i jest spokrewniony z dzieckiem, które rodzi kobieta.

Tak! To było takie ciekawe – odkrycie, że brak figury ojca w badanym przez niego społeczeństwie wiąże się z wolnością seksualną kobiet. Jako studentka też byłam tym zaskoczona.

Podczas lektury Wróżby trudno nie zadać sobie pytanie o rolę pisania – jako procesu terapeutycznego, prowadzącego do samopoznania, ale też jako sposobu na ocalenie wspomnień o odchodzących członkach rodziny.

Napisanie tej książki okazało się dla mnie ważniejsze, niż mi się początkowo wydawało. Początkowo to miało być opowiadanie o ciotce, która w książce nosi imię Ricki. Pisałam o niej, ale w kadrze coraz częściej pojawiałam się ja sama. Zdecydowałam więc: dobrze, spiszę te wspomnienia i zobaczę, co z tego wyjdzie. Powstała z tego książka i po jej napisaniu poczułam, że udało mi się schwytać dzieciństwo i młodość, które w mojej pamięci pozostawały bardzo chaotyczne. Wspomnienia to coś, co spaja naszą osobowość. Wyłonił się z nich wyraźniejszy obraz dziewczynki, którą byłam. Bardziej też tę dziewczynkę polubiłam, wcześniej niespecjalnie za nią przepadałam. Zrozumiałam też lepiej inne dziewczynki z mojego życia. To był proces osobistego dojrzewania.

Czy myśli Pani, że Wróżba może mieć wartość terapeutyczną dla ludzi, którzy także doświadczyli dzieciństwa w rozbitej rodzinie?

Po wydaniu tej książki poczułam ogromną ulgę, otrzymałam wiele przemiłych listów od czytelniczek. Zarówno młodsze, jak i starsze mówiły, że w tym, co napisałam, rozpoznają siebie. Dla pisarza to ogromny komplement.

Na pewno ogromną wartość terapeutyczną ma pisanie. Prowadziłam zajęcia pisarskie w Dramatiska Institutet, szkole przeznaczonej dla scenarzystów. Próbowałam przekonać moich uczniów, że pisanie pomaga spojrzeć na rzeczy wyraźniej, z dystansu. Kiedy jeżdżę po kraju promując książki i rozmawiam ze starszymi ludźmi, często słyszę, że bardzo chcieliby spisać dzieje swojego życia, tylko po to, żeby przekazać je dzieciom lub wnukom. Zawsze mówię „Zróbcie to!”, ale pisanie otoczone jest potężnym obwarowaniem: trzeba mieć talent. Nieprawda!

Może bez zainteresowania z zewnątrz starsi ludzie nie mają poczucia, że ich życie stanowi obiektywną wartość.

Każdy tak czuje, ja też – po co mam spisywać historię jakiejś dziewczynki, której nic się tak naprawdę nie przytrafiło?

Pokutuje przekonanie, że spisując swoje życie, dodajesz sobie znaczenia, być może w sposób nieuzasadniony. A przecież może to być świadectwem pokory: mój głos jest jednym z wielu.

Nie mamy dostępu do umysłów innych, tylko pisząc i czytając możemy się czegoś o sobie dowiedzieć. Musimy wymieniać doświadczenia, to jest bardzo ważne, w relacjach między płciami, ale także między kobietami. Nieśmiałość bierze się też z niesamowitej rangi, jaką nadaliśmy pisaniu i pisarzom. Książka taka jak Lord Nevermore to konstrukcja: kwerendy, poważne przemyślenia i tak dalej. Wróżba jest inna, pisząc ją mogłam polegać tylko na własnych wspomnieniach. Wspomnienia mają dziwną prawidłowość, widzimy w nich w określony sposób : jest pokój, pamiętamy gdzie my znajdowaliśmy się w tym pokoju, ale trzeba też opisać innych, którzy się tam znajdowali. Trzeba więc poszerzyć wspomnienie o innych, którzy w tym przypadku należą do rodziny.

Chciałabym wrócić do postaci, od której zaczyna się Wróżba – do ciotki Ricki. To jedyna bohaterka książki, która osiąga szczęście, w małym, prywatnym wymiarze – chociaż jej mąż pochodzi z gorszej warstwy społecznej, mało zarabia, a ukochany syn cierpi na zaburzenia, które dziś wpisujemy w spektrum autyzmu. Udaje jej się to, czego nie może osiągnąć reszta rodziny, rozdzierana przez sprzeczne pragnienia i aspiracje.

Tak widzi to dziewczynka, która nie widuje ciotki często, ale podziwia ją i zadaje jej kilka ważnych pytań, na które otrzymuje sensowne odpowiedzi. Ciotka jest jedyną osobą, która na pytania odpowiada, co daje jej wyjątkową pozycję w życiu dziewczynki. Niezwykła jest też historia jej buntu wobec własnej, raczej burżuazyjnej rodziny za sprawą decyzji o poślubieniu tego konkretnego mężczyzny. Wierzę, że to była szczęśliwa rodzina, chociaż jej historia nie potoczyła się pomyślnie. Ricki zachorowała i umarła, rok później odszedł jej mąż, ich syn został sierotą. Dla mnie – dziewczynki było to bardzo ważne – patrzenie na kogoś, kto dokonuje wyboru życiowej drogi w tak świadomy sposób i buduje skromne szczęście. Zanim urodziło się dziecko, Ricki i jej mąż spędzali wspólnie dużo czasu, robiąc proste rzeczy, które ich cieszyły: chodzili na tańce, spacerowali, jedli wspólnie obiady. Moi rodzice obracali się natomiast w akademickich kręgach społecznych konwenansów.

Czy z wiekiem łatwiej przychodzi stwierdzenie „bohaterka to ja, to jest książka o mnie”? Wiele młodych pisarek – to są szczególnie kobiety – porusza w swoich książkach wątki autobiograficzne, jednak stara się zbudować dystans, zaznaczyć, że to opowieści bardzo luźno oparte na faktach.

Nie sposób ukryć, że Wróżba jest o mnie, ale „ja” czy „ona” to już bardziej problematyczna kwestia. Nie wiem, na ile mogę ufać pamięci. Czy wszystko wydarzyło się właśnie tak? Niektóre wspomnienia są fałszywe, zwróciła mi na to uwagę siostra. Dobrą stroną starości jest to, że przestajesz tak bardzo przywiązywać wagę do prywatności. Łatwiej wtedy powiedzieć „tak, to mi się przytrafiło” lub „myślę, że to mi się przytrafiło”.

Zarówno we Wróżbie, jak i w Zimie w Sztokholmie pojawia się bardzo mocna, poruszająca scena: ostatnie spotkanie pani rodziców. Pisanie o sobie jest trudne, ale odkrywanie intymnych momentów z życia innych ludzi musi być o wiele trudniejsze.

Wróżba nie mogłaby powstać za życia moich rodziców. Musieli umrzeć, żebym mogła napisać tę książkę, zresztą nie żyli już kiedy pisałam Zimę w Sztokholmie , swoiste przygotowanie do Wróżby. Wspomnienie o rodzicach w szpitalu jest jednym z moich silniejszych wspomnień – jest piękne, pocieszające, przynosi mi ulgę. Po raz pierwszy czułam, że rodzice są odpowiedzialni, panują nad sytuacją – a ja mogłam tam po prostu być, słuchać, jak rozmawiają. Byli dla siebie tacy mili… Ojciec był już wtedy bardzo chory. Zaskoczyła mnie matka, która zazwyczaj była dla niego niezwykle szorstka. Nie widzieli się od dziesięcioleci, trudno było powiedzieć jej nagle „Ojciec chciałby cię zobaczyć”.

W tej scenie czuć pani strach – że to ostatnie spotkanie zamieni się w straszliwą scenę.

Na szczęście rodzice zachowali się przyzwoicie, szczególnie matka. Miała czas, żeby dojrzeć, umiała powiedzieć sobie „Po prostu nie byłam dla niego właściwą kobietą, życzę mu jak najlepiej”. Znalazła w sobie pocieszenie – stało się to późno, ale stało się. To wspomnienie jest mi bardzo drogie, traktuję je jako dar, który w końcu otrzymałam od rodziców.

Agneta Pleijel (ur. 1940) jest jedną z najciekawszych szwedzkich powieściopisarek. Z wykształcenia antropolożka, jest także poetką, dramaturżką i tłumaczką. W Polsce ukazały się przekłady kilku jej powieści („Kto zważa na wiatr”, „Zima w Sztokholmie”, „Lord Nevermore” – o przyjaźni Witkacego i Malinowskiego) oraz wybór poezji „Anioły ze snu”. Pleijel jest także członkinią jury Nagrody im. Zbigniewa Herberta. Jej powieść „Wróżba. Wspomnienia dziewczynki” ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Karakter (przeł. Justyna Czechowska).

**Dziennik Opinii nr 344/2016 (1544)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Olga Wróbel
Olga Wróbel
Kulturoznawczyni, autorka komiksów
Kulturoznawczyni, autorka komiksów, pracownica muzeum. Prowadzi bloga książkowego Kurzojady.
Zamknij