Kraj

Zwolnijmy Ukraińców z opłat za studia

Świat walczy o najlepszych studentów, a my tworzymy im niepotrzebne bariery. Felieton dla wp.pl.

Mało kto to wie, a każdy, komu o tym mówię, jest negatywnie zaskoczony. Ale studenci z Ukrainy, jeśli chcą studiować na Uniwersytecie Warszawskim albo innej państwowej wyższej szkole w Polsce, zmuszeni są płacić za to ciężkie pieniądze. W tym roku akademickim na UW podstawowa opłata za rok studiów wynosi od 2000 do 6200 euro (za kierunek, który nazywa się, o ironio, Humanitarian Action na Wydziale Prawa). 2000 euro to jest ponad 8600 złotych. 6200 euro to jest prawie 27000 złotych. Rzeczywiście, humanitarna akcja. Ceny podawane są w euro, bo opłaty… nie dotyczą studentów z Unii Europejskiej. Ciekawe, czy uiszczane są też w euro.

Pseudoedukacja zamiast edukacji

Efekt jest taki, że tylko niewielką liczbę Ukraińców studiujących w Polsce stać na państwowe uczelnie. Dla reszty powstał już osobny edukacyjny geszeft, przypominający patologię znaną z naszego boomu edukacyjnego, tylko w wersji skrajnej. Powstają szkoły, które za nieco mniejsze niż wyżej wymienione opłaty udają, że uczą studentów z Ukrainy, którzy udają, że studiują, bo nie pozwala im na to konieczność wykonywania pracy.

Zamiast edukacji dostają więc pseudoedukację, za którą i tak muszą płacić. Średnio zarabiają między 1500 a 2000 zł. na rękę, łącząc najczęściej kilka bardzo niskopłatnych prac naraz. Stać ich na mieszkanie w bardzo złych warunkach, po kilkoro w pokoju. W Polsce zatrzymuje ich przede wszystkim sytuacja na Ukrainie, a nie atrakcyjność naszego państwa. Gdy cały świat walczy o najlepszych studentów, najaktywniejszych obywateli, o najlepiej wyszkolonych pracowników, my im stwarzamy niepotrzebne bariery i zniechęcamy. Czy naprawdę potrzeba, żeby wybuchła wojna w kraju sąsiednim, żeby ktoś wbrew mnożonym przeciwnościom chciał do nas przyjechać?

Dodajmy, że to wszystko odbywa się w sytuacji niżu demograficznego oraz dziury demograficznej. Mamy jeden z najniższych na świecie wskaźników dzietności i jesteśmy po wielkiej emigracji zarobkowej. Do tego mamy jeden z najniższych na Zachodzie, jeśli nie najniższy, współczynnik aktywności zawodowej (56 proc.).

Czy Polska – kraj przejęty swoim interesem narodowym jak żaden drugi na świecie – jest tak głupim państwem, że nie potrafi dać sobie szansy na przypływ mózgów oraz rąk do pracy i po prostu fajnych, aktywnych ludzi?

Chcemy, żeby ci, którzy u nas zamieszkali, byli lepiej czy gorzej wykształceni? Dlaczego zasilamy ich pieniędzmi patologiczne szkoły, w czasie gdy niż demograficzny sprawia, że zamykane są kierunki, wydziały albo całe szkoły państwowe? Ktoś, kto w naszej sytuacji demograficznej i edukacyjnej wymaga od bliskich nam kulturowo Ukraińców opłat za studia, działa faktycznie na szkodę państwa polskiego. Oraz na szkodę państwa, z którym łączy nas strategiczny sojusz geopolityczny. I jednocześnie na szkodę społeczeństwa, z którym zaczynamy się wreszcie na masową skalę poznawać, zaprzyjaźniać i współpracować.

Raport Joanny Koniecznej-Sałamatin Imigranci z dyplomem na polskim rynku pracy. Wnioski z projektu badawczego 2014-2015 (Instytut Społeczno-Ekonomicznych Ekspertyz i Fundacja „Nasz Wybór”) alarmuje, że „brakuje systematycznego monitoringu sytuacji imigrantów na rynku pracy w skali całego kraju. Brakuje też danych, na podstawie których można byłoby dokonać realnych szacunków liczby imigrantów przebywających w Polsce i ich sytuacji na rynku pracy. Instytucje państwowe (w szczególności statystyka publiczna) nie zbierają danych o zatrudnieniu cudzoziemców, w szczególności o zatrudnieniu imigrantów posiadających wyższe wykształcenie”. Jeśli państwo polskie nie zajmie się tym, żeby rosnąca liczba Ukraińców nie była w Polsce dyskryminowana, czy to w pracy, w szkole, czy na ulicy, to powtórzymy po raz kolejny ten sam błąd, czyli zniechęcimy do siebie najbliższy nam kulturowo naród.

Znika bariera przed imigracją z Ukrainy

Niech odpowiednim memento będzie tu film Wołyń. Można wyjść z niego z prymitywnym przekonaniem, że Ukraińcy to wrogowie Polaków, za co należy im się nienawiść, dopóki się nie przyznają do winy, jakbyśmy my sami nie potrzebowali wielu lat w warunkach wolności i demokracji, żeby przyznać się do winy za Jedwabne. A można wyjść z Wołynia z lekcją na przyszłość, jakie zagrożenie może płynąć od narodu, który do siebie zniechęcamy, którym pogardzamy i zamiast traktować po partnersku, chcemy kolonizować.

Przypominam przy tej okazji, że etnicznie ukraiński Wołyń był najpierw częścią zaboru polsko-litewskiego, a po upadku I Rzeczpospolitej Dwojga Narodów (a nie trojga) częścią zaboru rosyjskiego. Dlatego między innymi właśnie tam, a nie gdzie indziej doszło do wymordowania w najbrutalniejszy z możliwych sposób ok. 80 tys. Polaków i w identyczny sposób wymordowania w odwecie 15 tys. Ukraińców. Gdyby chociaż był częścią zaboru austriackiego, prawdopodobnie nigdy by do tego nie doszło. Gdyby wojewodą w województwie wołyńskim w latach 30. był dalej ktoś taki jak Henryk Józefski, historia mogłaby się potoczyć inaczej. Zainteresowanych bardziej odsyłam do książek Timothy’ego Snydera (Rekonstrukcja narodów, Tajna Wojna. Henryk Józefski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę), a także takich autorów jak Daniel Beauvois, Tomasz Stryjek, Grzegorz Motyka albo Jarosław Hrycak. Najlepiej kilku, bo są i muszą między nimi być różnice (np. wobec użycia terminów „ludobójstwo” albo „czystka etniczna” na to, co wydarzyło się na Wołyniu).

Dobrze byłoby w każdym razie, gdyby Wołyń – skoro wszedł na ekrany w tym momencie i reprezentuje tylko polski punkt widzenia na tamtą historię – posłużył zbliżeniu z Ukraińcami, którzy mieszkają z nami.

Póki co, zbliżenie między oboma narodami postępuje. Z dopiero co opublikowanego raportu IPSOS, wykonanego dla Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji, wynika, że choć jest wciąż niski, to rośnie kontakt Polaków z cudzoziemcami (z 19 proc. w 2015 r. do 28 proc. w 2016). A wraz z nim spadają obawy przed cudzoziemcami, których postrzegamy jako bliskich kulturowo (oczywiście za najbliższych nam kulturowo uważamy obywateli Europy Zachodniej, Amerykanów i Kanadyjczyków, ale prawie równie bliscy są nam Ukraińcy) i to poczucie bliskości rośnie. Szybciej u tych, którzy z cudzoziemcami mieli kontakt. Wśród nich najliczniejszą grupą są właśnie Ukraińcy. Do tych cudzoziemców rośnie poziom sympatii i zaufania u Polaków, spadają zaś obawy (do Ukraińców z 35 proc. do 30 proc. w tym roku). Znika więc (powoli) bariera przed imigracją z Ukrainy. Zlikwidujmy chociaż te, które działają na naszą własną szkodę.

Mam nadzieję, że apel, aby zwolnić z opłat za państwowe uczelnie Ukraińców (i na przykład obywateli tych państw, dla których stworzono uproszczony system zatrudniania cudzoziemców, a więc także obywateli Białorusi, Rosji, Mołdawii, Gruzji i Armenii) nie musi mieć barw politycznych. Wyłączając oczywiście zwolenników hasła „Polska dla Polaków”. Innych polityków, publicystów lub zwykłych obywateli o prawicowych poglądach niech nie odstrasza to, że pisze te słowa lewak. Gdyby minister Jarosław Gowin, z którym nie pozostajemy w przesadnej zażyłości, zgodził się z tym apelem, a także z tym, że może on łączyć ludzi o lewicowych i prawicowych przekonaniach politycznych (jak cała sprawa niepodległości Ukrainy), to gorąco namawiam do wcielenia go w życie. Wyjdę na Marszałkowską i wykrzyczę, że Jarosław Gowin i PiS właśnie zrobili cholernie dobrą robotę dla Polski.

Felieton ukazał się na łamach Wirtualnej Polski.

Wojna-ktora-zmienila-rondo

 

**Dziennik Opinii nr 299/2016 (1499)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij