Kraj

Ziółkowska: Lewica. Nowe rozdanie. Stara bieda

Dyskusja o tym, kto słuszniejszy i bardziej lewicowy oraz interesy których grup są ważniejsze, donikąd nas nie doprowadzi.

Debata o przyszłości lewicy, która odbyła się 7 lipca w barze Studio, była podręcznikowym przykładem tego, jak w dwie godziny skutecznie zrazić kogokolwiek do lewicowych polityków i oddania głosu na lewicę. Spotkanie zorganizowane przez Witolda Mrozka i Michała Wybieralskiego pod prowokacyjnym tytułem Lewica. Nowe rozdanie miało w zamyśle przedstawić nowe – a przynajmniej pozostające dziś poza mainstreamem – twarze polskiej lewicy, ich pomysły na wyprowadzenie lewicy z impasu i stworzenie nowej formacji lewicowej. Parę pomysłów padło, ale nadzieję na stworzenie prawdziwej, lewicowej alternatywy politycznej będącej w stanie realnie wpłynąć na zmianę rzeczywistości możemy sobie dziś ze spokojem (po raz kolejny) odpuścić.

Niby jest oczywiste, że jeśli chcemy budować realną alternatywę, to konkretne rozwiązania muszą wpisywać się w szerszą wspólną wizję. Wizję, która jest w stanie porwać za sobą ludzi. Niby wiadomo, że trzeba dążyć do kompromisu, wychodzić poza partykularne interesy danych grup społecznych i szukać dobra wspólnego dla zbiorowości, a jednocześnie pamiętać o granicy kompromisów, której nie warto przekraczać. Niby jasna jest konieczność konsolidacji, szerszej stałej współpracy i wyjścia poza zawiązywane ad hoc celowe, krótkoterminowe koalicje (lobbujące na poziomie centralnym za daną ustawą czy na poziomie lokalnym za konkretnym rozwiązaniem), a budowa projektu politycznego opartego na wspólnych celach, wartościach i szerszej wizji zmiany społecznej, która znajdzie odzwierciedlenie w konkretnym programie, wydaje się oczywistym warunkiem zaistnienia jakiejkolwiek formacji politycznej będącej w stanie zmienić aktualne warunki społeczne. Jednak nie dla wszystkich uczestników debaty.

Barbara Nowacka próbowała przekierować rozmowę na konieczność wypracowania wspólnego programu minimum akceptowalnego dla szeroko rozumianego wyborcy lewicowego. – Na lewicy mamy zbiór miłych haseł, za którymi nie stoi konkret, wspólny projekt polityczny. Sukces PiS-u polega właśnie na tym, że mają – czy nam się on podoba czy nie –  konkretny projekt polityczny – IV RP. Natomiast na lewicy nie potrafimy się porozumieć ze sobą, ani skonstruować wspólnego programu i każda grupa lewicowa wystawia w wyborach własnego kandydata – podkreślała.

Zgadzam się z Nowacką, że ludzie mają dość establishmentu, że zaczyna się zmiana pokoleniowa, że jeśli nie zaprezentujemy alternatywy dla świata, w którym żyjemy, to ludzie zagłosują na jedną alternatywną wizję – prawicową, ale niestety polityczka ani takiej wizji, ani programu nie potrafiła jeszcze przedstawić, choć jest gotowa je współtworzyć w jak najszerszym gronie. A jej apel o ograniczenie pewnego rodzaju interesów partykularnych, połączenie sił w imię budowania lewicowej siły politycznej, wypracowanie wspólnej wizji opartej na podzielanych wartościach światopoglądowych i społeczno-gospodarczych oraz o zgodę na konsensus w imię dobra wspólnego natrafiły na mocny opór.

Piotra Szumlewicza nie interesuje budowanie alternatywnej lewicowej siły politycznej, operuje związkową logiką walki o interesy konkretnej – fakt, że bardzo szerokiej – grupy i dla ich wywalczenia jest gotowy na wszelkie możliwe sojusze. Postulaty inne niż pracownicze interesują go w stopniu minimalnym. To prawda, że OPZZ dzięki Szumlewiczowi przeszło radykalną zmianę i stało się związkiem zawodowym, któremu nie można odmówić skuteczności. 3 projekty ustaw zaproponowane przez OPZZ są już w Sejmie: dotyczący płacy minimalnej (11 zł brutto), ograniczenia umów na czas określony (obowiązek podpisania umowy na czas nieokreślony po 24 miesiącach pracy) oraz odnoszący się do zamówień publicznych – tak, żeby przestało decydować w nich kryterium ceny.

Ale tego rodzaju model działania to świetny sposób na osiągnięcie konkretnego celu, ale nie na zbudowanie alternatywy politycznej. Do jej powstania nie doprowadzi nawet objęcie wszystkich pracujących zbiorowymi układami branżowymi. To, że będą mogli wtedy bezpiecznie wyjść na ulicę i strajkować, nie znaczy, że stworzymy lewicową alternatywę polityczną.

Z kolei Piotr Ikonowicz chce wejść do polityki dokładnie jak Korwin-Mikke, bazując na antyestablishmentowym zniechęceniu, i tworzyć wielki ruch społeczny w oparciu o mobilizację niegłosującego dziś, w większości biednego elektoratu. – Łączenie  kanap niczego nie da, trzeba się jednoczyć z ludem. Chcemy ich przekonać żeby poszli i zagłosowali. Polityka dzieje się za plecami milczącej, pokrzywdzonej większości – przekonywał.

Ikonowicz chce zachęcić ludzi do głosowania, występując z prostą, populistyczną, egalitarną narracją wymierzoną w neoliberalny establishment. Jakkolwiek istnienie na polskiej scenie politycznej osoby, która tak jednoznacznie opowiada się po stronie ubogich, wykluczonych, zagrożonych eksmisjami, popadających w spiralę zadłużenia, jest ogromną wartością i nikt tego nie kwestionuje, to brak realnej woli współpracy politycznej Ikonowicza z innymi środowiskami i umniejszanie ważności postulatów innych wykluczonych grup (np. gejów i lesbijek) jest idealną receptą na to, żeby pozostał tam, gdzie znajduje się dzisiaj – na marginesie sceny politycznej. Symptomatyczne jest tu wystawienie Agaty Nosal-Ikonowicz w wyborach samorządowych jako kndydatki na prezydentkę Warszawy, kiedy z list Zielonych (z którymi Ikonowicz ponoć zapowiada współpracę) kandyduje już Joanna Erbel z podobną prospołeczno-socjalnym programem, którego ważnym elementem są przeciwdziałanie eksmisjom i polityka mieszkaniowa. Na apel Tomasza Leśniaka, by się dogadać i połączyć siły w wyborach samorządowych, podobnie jak to ma miejsce w Krakowie, i wystawić jedną listę do Rady Miasta i jedną kandydatkę na prezydenta, Ikonowicz jasno odpowiedział: „Tego nie będzie”, jednocześnie podkreślając, że będzie współpracować ze wszystkimi.

Szansę na pewnego rodzaju porozumienie środowisk lewicowo-progresywnych daje miejski poziom lokalny, zwłaszcza nadchodzące wybory samorządowe. Porozumienie Ruchów Miejskich (powstałe na zgliszczach Kongresu Ruchów Miejskich) ogłosiło dziś na konferencji swój start w listopadowych wyborach w ramach jednej koalicji. Jednym z podmiotów tworzących koalicję jest Kraków Przeciw Igrzyskom, któremu udało się zablokować w referendum organizację olimpiady w Krakowie i zdobyć dzięki temu szerokie poparcie mieszkańców. Dla Tomasza Leśniaka – kandydata krakowskiego komietetu na prezydenta – igrzyska są metaforą polskiej polityki samorządowej, która toczy się bez udziału mieszkańców, gdzie wielkie inwestycje są realizowane kosztem cięć w takich dziedzinach, jak edukacja, opieka społeczna i tereny zielone. Siłą napędową zmiany w Krakowie i sukcesu wyborczego komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom ma być spór między establishmentem a klasą średnią i ludową. Choć trzon KPI jest lewicowy (działacze i działaczki Krytyki Politycznej i Zielonych), Leśniak będzie w wyborach współpracować także z działaczami identyfikującymi się z prawicą, z którymi mają wspólne poglądy na edukację i inne usługi publiczne. W dłuższej perspektywie chodzi mu o wejście ludzi związanych z lewicą do samorządów i tworzenie oddolnej sieci osób, które mogłaby dalej współpracować w wyborach parlamentarnych, ale dziś uważa, że trzeba postawić na pragmatyczne sojusze w obliczu konkretnych wyborów.

Taka strategia, może zapewnić mu sukces w wyborach samorządowych, ale jak pokazuje przykład Poznania, w dalszej kolejności równie dobrze może prowadzić do rozpadu obiecującej, ale opartej na niespójnej wizji miasta siły politycznej.

Z tego przykładu Kraków powinien wyciągnąć wnioski i unikać powielania tych samych błędów.

Co ciekawe, w Porozumieniu Ruchów Miejskich jest również Prawo do Miasta z Poznania, które tworzą byli działacze Stowarzyszenia My Poznaniacy. W 2010 roku My Poznaniacy jako jedyny oddolny miejski komitet obywatelski wystartował w wyborach samorządowych i zdobył 10% poparcia, co jednak przełożyło się na brak mandatów w Radzie Miasta. Po tym „sukcesie” wyborczym napędzanym w dużej mierze antyestablishmentową retoryką (do której chce się odwoływać także Leśniak), po zainicjowaniu Kongresu Ruchów Miejskich, przez brak umiejętności współpracy i podtrzymywanie iluzji, że na poziomie lokalnym podziały na prawicę i lewicę nie mają racji bytu, bo mamy do czynienia z „narracją konkretną” (sformułowania Lecha Merglera), ruchowi My Poznaniacy udało się kilkakrotnie pokłócić i podzielić na trzy grupy, przez co zaprzepaścił zdobyty kapitał i zaufanie społeczne. To smutny przykład tego, jak nie należy działać, i tego, że „miasto ponad podziałami” to mit, a dla lewicowej, zrównoważonej polityki miejskiej odpowiedź na pytanie, kto ma prawo do miasta (i czy są to również geje i lesbijki, zadłużeni lokatorzy, osoby zagrożone eksmisją – co było jedną z kości niezgody w ruchu My Poznaniacy), jest kluczowa.

Z konieczności odpowiedzi na pytanie, jak ma wyglądać zróżnicowane i zrównoważone miasto, zdaje sobie sprawę Joanna Erbel, kandydatka Zielonych na prezydentkę Warszawy, od początku współtworząca Kongres Ruchów Miejskich (ale do Porozumienia Ruchów Miejskich Erbel nie weszła). W kampanii wyborczej, bazując na poczuciu solidarności spauperyzowanej klasy średniej z grupami wykluczonymi, Erbel chce postawić na wychodzące poza kwestie gospodarki przestrzennej i estetyki miejskiej lewicowe tematy społeczne (rewitalizacja, klauzule społeczne przy zamówieniach publicznych, mieszkalnictwo komunalne), dziś w niewielkim stopniu występujące w agendzie miejskiej. Chce i potrafi współpracować z innymi środowiskami lewicowymi i organizacjami pozarządowymi. Przykładem ostatni wspólny protest Inicjatywy Mieszkańców Warszawy, Jednego Muranowa, Woli Zmian, Miasto Jest Nasze (koalicjant Porozumienia Ruchów Miejskich w Warszawie) oraz Zielonych przeciw manipulacji granicami warszawskich okręgów wyborczych, tak by faworyzowały duże partie. Pytanie, dlaczego w takim razie te organizacje nie połączą sił i nie wystawią jednej listy w wyborach samorządowych i jednego kandydata na prezydenta (do czego gorąco zachęcał Warszawę Tomasz Leśniak) jest chyba pytaniem retorycznym.

„Nowe” skupione jest bowiem na tym samym, co „stare”: kłótniach o to, kto bardziej słuszny i prawdziwie lewicowy, a skutecznie potrafi się tylko dzielić.

W przeciwieństwie do demokratycznej agory, która powstała w Poznaniu w ramach dyskusji zwolenników i przeciwników wystawienia Golgoty Picnic, w barze Studio zamiast rozmowy o możliwości powstania nowej formacji lewicowej mieliśmy wczoraj popis środowiskowej pyskówki (przytaczanie wzajemnych docinków Piotra Ikonowicza i Piotra Szumlewicza uważam za bezcelowe), pełnej personalnych resentymentów. Konkluzja, że na przeszkodzie do wypracowania lewicowej alternatywy politycznej stoi brak tak podstawowych w polityce kompetencji, jak umiejętność rozmowy, współpracy, skupienie na wspólnym celu i gotowość do kompromisu oraz wybujałe męskie ego co poniektórych liderów, jest bardzo smutna, ale prawdziwa.

Na dziś z tego „nowego rozdania” na lewicy nic nie będzie. Może za 10 lat. Albo 20.

Wczorajsza rozmowa pokazała, że w „czasach emerytury Millera, końca złudzeń o lewicowości Palikota i pewności, że Sierakowski nie będzie już premierem”, w kontekście słabości dzisiejszych liderów lewicowych, to Sierakowski ma rację i działania nastawione na długi marsz (edukacja, praca u podstaw, organizowanie demokratycznej, pluralistycznej debaty, współpraca, samoorganizacja wokół wspólnych celów) są jedynymi, które mogą doprowadzić do realnej zmiany.

To, czego najbardziej potrzebujemy na lewicy, to prawdziwi liderzy i liderki zmiany, osoby skupione na celu, nie na własnym ego, które potrafią i są gotowe merytorycznie rozmawiać o programie i budować wokół niego silną koalicję polityczną, osoby, które są otwarte na dialog i szukają konsensusu, ale wiedzą też, gdzie leży granica kompromisu, której lewica nie powinna przekraczać. Dyskusja o tym, kto słuszniejszy i bardziej lewicowy oraz interesy których grup są ważniejsze, donikąd nas nie doprowadzi. Chyba że w kierunku jeszcze bardziej rozdrobnionego planktonu politycznego i jeszcze większej marginalizacji postulatów lewicowych.

Na szczęście, raczej nikogo o nielewicowych poglądach w barze Studio wczoraj nie było, więc wiele potencjalnego elektoratu „nowe twarze” polskiej lewicy nie straciły.

Czytaj także:

Witold Mrozek: Róbmy politykę!

Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego

Maciej Gdula, Erbel do ratusza!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Ziółkowska
Agnieszka Ziółkowska
Aktywistka miejska
Ukończyła italianistykę oraz hispanistykę na poznańskim UAM-ie, obecnie studiuje w Kolegium Europejskim w Natolinie. Aktywiska miejska i działaczka społeczna związana ze Stowarzyszeniem My-Poznaniacy. Zaangażowana w kampanię przeciwko budowie osiedla kontenerowego w Poznaniu. Koordynatorka działań na rzecz powołania Okrągłego Stołu ds. Polityki Mieszkaniowej w Poznaniu. Jedna z inicjatorek i współorganizatorka I Kongresu Ruchów Miejskich. Członkini Krytyki Politycznej.
Zamknij