Kraj

Zamach na związki zawodowe to samobójstwo

To nie organizacje pasjonatów, nie działalność charytatywna – to rdzeń kapitalistycznych demokracji.

Michał Sutowski: Projekt ustawy „o likwidacji przywilejów związków zawodowych”, przygotowany przez .Nowoczesną, złożono właśnie w Sejmie. Zakłada zniesienie obowiązku wynagradzania przez pracodawcę pracownika za okres sprawowania przez niego funkcji związkowych, obowiązku udostępniania związkom pomieszczeń firmowych i automatycznego pobieranie składek związkowców przez pracodawcę, a także obowiązek upubliczniania sprawozdań finansowych z działalności związków zawodowych. Zanim zapytam o szczegóły, kwestia ogólna: czy związki zawodowe w Polsce rzeczywiście są nadmiernie uprzywilejowane na tle innych organizacji społecznych, jak twierdzi projektodawca?

Michał Polakowski: Związki zawodowe w demokratycznym państwie mają szczególną pozycję, ale też pełnią szczególną rolę, w moim przekonaniu porównywalną z partiami politycznymi, a więc relatywnie istotniejszą niż zwykłe stowarzyszenia czy organizacje pozarządowe. Przecież dialog społeczny między pracodawcami a pracownikami – w Polsce sformalizowany na poziomie zakładu pracy, jak i w Radzie Dialogu Społecznego, a wcześniej w Komisji Trójstronnej – to element rdzenia kapitalistycznych demokracji: ze względu na liczebność i reprezentatywność jego uczestników, ale też jego przedmiot, tzn. stosunki pracy, które określają bardzo istotną część naszego życia.

To coś więcej niż organizowanie się pasjonatów, działalność charytatywna czy nawet kampanie społeczne „jednej sprawy” – choć projektodawcy tej ustawy demagogicznie próbują tak różne działalności zrównywać i antagonizować obywateli przeciwko „uprzywilejowanym” związkowcom.

Ten projekt ustawy wpisuje się niestety w całą serię prób ograniczenia roli pracowniczego komponentu demokracji, bo już przecież PO chciała ograniczyć rolę związków przez zniesienie ich finansowania przez pracodawców.

To finansowanie oznacza duże obciążenie?

Pamiętajmy, że obowiązek finansowania przez pracodawcę pełnego etatu związkowego zaczyna się dopiero od liczby 150 pracowników zrzeszonych w związku danej firmy – jeśli jest ich mniej, pracodawca finansuje odpowiednio mniejszą liczbę godzin pracy, którą pracownik wykonuje nie dla niego, ale na potrzeby działalności związkowej.

Projektodawcy nie negują potrzeby istnienia etatów związkowych, wskazują tylko, że w bardzo wielu krajach, gdzie związki są nie tylko wpływowe, ale też powszechnie szanowane, jak np. w Niemczech, etaty te utrzymuje się w 100% ze składek.

To prawda, tyle że w Niemczech, zwłaszcza w silnie uzwiązkowionym przemyśle, są nieporównanie wyższe wynagrodzenia niż u nas, więc ten 1% składki oznacza dużo większe środki, a do tego ogólny poziom uzwiązkowienia jest dużo wyższy. W Polsce już od lat związki są w pozycji defensywnej, więc reguła ich finansowania przez pracodawców to pośrednia forma wsparcia wyraźnie słabszej strony przez państwo. Pracodawcy za to mogą włączać koszty swojej działalności w reprezentujących ich związkach pracodawców do kosztów uzyskania przychodów; wedle danych GUS koszt tych odliczeń to około 80 milionów złotych.

A ile kosztują pracodawców wszystkie etaty związkowe?

Nie wiadomo, bo też bardzo trudno jest uzyskać te dane dla całej gospodarki. O konkretnych sumach mówi się w przypadku wyjątkowo silnie uzwiązkowionego sektora górnictwa – projektodawcy ustawy piszą nawet o koszcie rzędu 5% strat sektora – ale i to budzi moje wątpliwości. Po prostu, żeby to wiedzieć, należałoby ujawnić dane o wynagrodzeniach pracowników etatowych, czego akurat nie życzą sobie ani pracodawcy, ani sami związkowcy. Z punktu widzenia poszczególnych pracodawców ten koszt jest jednak marginalny, zwłaszcza gdy mamy tylko jedną organizację związkową w firmie. Oczywiście, są też takie zakłady, gdzie pracuje kilka tysięcy ludzi i jest dużo małych związków, to znaczy liczących po te wymagane 150 osób, ale to naprawdę są wyjątki.

Może to sztuczne mnożenie bytów należałoby jednak ukrócić? Skoro związki tworzy się dla związkowych etatów?

Ale tzw. konfliktowy pluralizm, czyli realna walka różnych związków w zakładzie, to margines

– w Polsce naprawdę nie ma aż tak wielu dużych pracodawców, żeby w ich firmach mogło powstać po kilkanaście czy kilkadziesiąt związków zawodowych, z etatami każdy.

Mówimy też o specyficznych branżach, jak wydobycie czy energetyka, gdzie płace są relatywnie wysokie i stąd też mamy sensacyjne informacje o wynagrodzeniach funkcjonariuszy związkowych. Trzeba też pamiętać, że kolejne związki zawodowe w przedsiębiorstwach zakładają często ludzie związani z kadrą kierowniczą – po to, żeby rozbijać solidarność pracowniczą, kiedy np. negocjuje się układ zbiorowy. Jeśli jest bowiem kilka organizacji reprezentatywnych dla zakładu pracy, to wówczas organizacje związkowe muszą wyrazić wspólne stanowisko w stosunku do propozycji pracodawcy. A jeśli któraś się wyłamie, to pracodawca – przynajmniej w niektórych obszarach – ma wolną rękę.

A jak finansowanie etatów ma się do małych związków zakładowych? O jakich kosztach mowa w firmie, gdzie członkami związku jest np. 20 pracowników?

Miesięcznie to koszt pojedynczych roboczogodzin, ale w małych przedsiębiorstwach kłopotem jest nie tyle wynagrodzenie działacza, ile w ogóle możliwość założenia związku zawodowego.

Projektodawcy ustawy wskazują, że uzwiązkowienie w Polsce spada, podobnie jak zaufanie do nich. I że konieczność samofinansowania się ze składek im tylko pomoże, bo zachęci związkowców do aktywniejszej walki o przyciągnięcie swej bazy…

Uzwiązkowienie spada wszędzie na świecie. Nie tylko ze względu na niekorzystne zmiany prawne, ale przede wszystkim w związku ze zmianami modelu gospodarki: z większym zatrudnieniem w sektorze usług i w ogóle mobilnością na rynku pracy. Polskie prawodawstwo, tzn. ustawa z 1991 roku, odzwierciedla przy tym dość anachroniczną już strukturę gospodarki: skoncentrowany przemysł, duże zakłady pracy i stabilne, długookresowe zatrudnienie. W Polsce jest się członkiem organizacji związkowej na poziomie zakładu pracy, więc jak pracę się zmienia, to trzeba wstępować do związku na nowo…

Na te ogólne trendy kapitalizmu nakłada się oczywiście swoiście polskie upolitycznienie, o którym najciekawiej pisał chyba David Ost: związki zawodowe antagonizowały swoją bazę poprzez różne uwikłania ideologiczne spoza problematyki pracy, ale przede wszystkim nie reprezentowały właściwie interesów pracowniczych. To dotyczy zwłaszcza NSZZ „Solidarność” w okresie transformacji, choć i OPZZ ludzie kojarzyli z określoną opcją partyjną. Warto przy tym dodać, że do niedawna związki zawodowe miały problem z organizacją „nietypowych” pracowników z powodu uregulowań prawnych. Ta formalna przeszkoda została zniesiona wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, niemniej jednak związki same muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, jak skuteczniej przyciągać nowych członków.

A w jaki sposób należałoby prawo związkowe dostosować do obecnego rynku pracy?

Biorąc pod uwagę rozdrobnienie przedsiębiorstw, zapewne należałoby zmniejszyć minimalną liczbę członków założycieli w zakładzie, choć wtedy też pewnie kwestia ochrony funkcyjnych związkowców przed zwolnieniem mogłaby wyglądać nieco inaczej. Być może należałoby częściowo ograniczyć ich ochronę? W kwestii finansowania dobrze byłoby rozważyć analogiczne jak przy związkach pracodawców odliczenie składki związkowej od podstawy opodatkowania. A także – choć to raczej sprawa samych związków – podział wpływów ze składek między zakłady, regiony i centrale, dziś te pierwsze dostają około 60% środków, przez co nie zawsze poziomy międzyzakładowy czy ogólnokrajowy są wystarczająco zaopatrzone.

Z drugiej strony, być może członkostwo w związku nie powinno być powiązane z daną organizacją zakładową? Może należałoby właśnie „wyprowadzić związki zawodowe z zakładów pracy”?

Mogłoby to oznaczać relatywnie słabszą reprezentację i aparat administracyjny na poziomie poszczególnych firm. To jednak dałoby się skompensować nadaniem odpowiednio znaczącej roli porozumieniom branżowym lub sektorowym, tak jak w większości krajów Europy Zachodniej. Te porozumienia, w pewnej mierze z winy pracodawców, funkcjonują w Polsce w formie szczątkowej.

Czy to znaczy, że każda organizacja w każdym zakładzie musiałyby być częścią jakiejś centrali związkowej?

Dziś do trzech reprezentatywnych central, tzn. NSZZ „Solidarność”, OPZZ i Forum Związków Zawodowych, należy około 90% związkowców, właściwie poza ludźmi z „Sierpnia ’80” i Inicjatywy Pracowniczej.

Jakie znaczenie ma zniesienie obowiązku zbierania składek związkowych przez samego pracodawcę?

Obecny automatyzm, tzn. że członkom związku odprowadza się 1% wynagrodzenia i przekazuje organizacji zakładowej, to niewielki wysiłek dla pracodawcy, a duże ułatwienie dla związku. Nie tylko ze względu na technikalia i księgowość, ale też samo egzekwowanie składek, które jest problematyczne przy dużej rotacji zatrudnienia.

Skoro projekt ustawy .Nowoczesnej jest wymierzony w „przywileje” związkowe, to dlaczego nie dotyczy np. zakresu ochrony związkowców przed zwolnieniem? To przecież jeden ze stereotypów, że bumelanci działają w związkach po to, by nie można ich było zwolnić.

W moim przekonaniu ten projekt ustawy, a zwłaszcza język jej uzasadnienia, wpisują się w ogólniejszą narrację na temat racjonalizacji i ekonomizacji działania różnych instytucji państwa. Stąd zapewnienia, że tak naprawdę chodzi o dobro samych związkowców i o koncyliacyjny klimat współpracy z pracodawcami. Pomysł likwidacji ochrony działaczy związkowych byłby nazbyt wprost antagonizujący, a .Nowoczesna czuje się jednak zobowiązana przynajmniej zadeklarować, że prawo zbiorowej reprezentacji interesów pracowników „nie może być kwestionowane w rozwiniętym, demokratycznym społeczeństwie”, czy że reprezentacja związkowa „zwiększa efektywność negocjacji i egzekwowania praw pracowniczych”.

Dotychczas pracodawca musiał udostępniać organizacji związkowej pomieszczenie do pracy związkowej. Czy możliwość zwolnienia z tego obowiązku, jeśli pracodawca takim miejscem nie dysponuje, ma duże znaczenie?

Dotychczasowe rozwiązanie wynika z założenia, że pracodawca ma obowiązki względem organizacji życia pracowniczego – na takiej samej zasadzie, jak to, że musi organizować szkolenia BHP.

Cały ten nacisk na samoorganizację logistyczną i samowystarczalność finansową związkowców bez udziału pracodawcy, podobnie jak zasada, że bezpłatne zwolnienie z pracy na czynności związane z działalnością związkową przysługuje „jeżeli czynność nie może być wykonana w czasie wolnym od pracy”, to przejaw myślenia, o którym już mówiliśmy: że związki zawodowe to takie zwyczajne zrzeszenia obywateli, którzy w wolnym czasie mogą – jeśli chcą – spotkać się i organizować do jakiegoś zbożnego celu.

Ostatni punkt projektu mówi o transparentności finansowania związków zawodowych. Skoro mają tak wielkie znaczenie, to chyba społeczeństwo powinno wiedzieć, jak gospodarują?

Publikowanie sprawozdań finansowych to nie jest zły pomysł, aczkolwiek życzyłbym sobie, żeby z równą determinacją domagano się, aby także organizacje pracodawców miały taki obowiązek upubliczniania szczegółowych sprawozdań finansowych.

Dziś go nie mają jako podmioty prywatne – ale przecież i one mają „przywileje” i ogromny wpływ na sprawy publiczne. Nie tylko przez to, że te uznane wśród nich za reprezentatywne są częścią oficjalnego dialogu i konsultacji społecznych, ale też, że często prowadzą działalność wykraczającą poza oficjalny mandat. Jako potężne ośrodki opiniotwórcze i lobbingowe, do tego bardzo silne finansowo, skoro ich przychody wynoszą około 250 milionów złotych, powinny być co najmniej równie przejrzyste finansowo jak związki zawodowe.

A czy przejrzystość finansowa nie daje nadziei na mniej „bizantynizmu”, jaki wzbudza tyle kontrowersji choćby w przypadku „Solidarności” i pamiętnego urlopu rodzinnego Piotra Dudy?

Myślę, że jawność pomoże, ale tylko w ograniczonym zakresie. Kluczowa jest tak naprawdę kultura medialna i standardy informowania o takich sprawach. Przecież jeśli związki prowadzą działalność międzynarodową, to siłą rzeczy pewne koszty logistyczne czy reprezentacyjne muszą być wyższe: tabloidy i tak będą robić sensację pisząc, że ktoś wydał na jeden nocleg w hotelu tyle, ile biedna emerytka wydaje na jedzenie przez trzy miesiące.

Ostentacyjną konsumpcję finansowaną ze składek pracowników należy oczywiście piętnować, ale zachowujmy proporcje i kontekst – a przede wszystkim równe standardy, tak wobec związkowców, jak np. wobec zarządów spółek skarbu państwa.

Na co obliczony jest ten projekt ustawy? Bo to chyba nie jest to próba realnego uderzenia w związki zawodowe w Polsce? Parlamentarna większość wykorzysta to raczej przeciwko opozycji i skonsoliduje wokół siebie związkowy elektorat.

To dość typowa propozycja utrzymana w duchu liberalnego populizmu: odebrać „przywileje” roszczeniowcom i darmozjadom, choć oczywiście ubrana już w łagodniejszy język.

Takie pomysły mogą mobilizować część liberalnego, miejskiego elektoratu, niegdyś głosującego na Platformę Obywatelską jako partię, która sprzyjać miała przede wszystkim przedsiębiorcom i pracodawcom. W obecnej sytuacji politycznej uważam jednak, że to postępowanie samobójcze, bo ostro antagonizuje przynajmniej FZZ i OPZZ, jeśli przyjąć, że NSZZ „Solidarność” i tak jest dla opozycji stracony. Nie twierdzę, że związki zawodowe to dziś „naturalni sojusznicy” Ryszarda Petru, ale przeciwko rządom PiS taktyczne sojusze szerokiej koalicji od centrum do lewicy byłyby przecież możliwe. Mobilizując właściwie tylko dawnych wyborców PO, .Nowoczesna odrzuca tym samym z potencjalnego bloku opozycyjnego organizacje, z których każda jest w stanie ściągnąć na demonstrację choćby i sto tysięcy swych członków. A to jednak trochę więcej niż liczy .Nowoczesna.

***

Dr Michał Polakowskiekspert Międzynarodowego Centrum Badań i Analiz ( ICRA). Na Uniwersytecie w Maastricht obronił pracę doktorską poświęconą ewolucji systemów emerytalnych w Polsce i na Węgrzech.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij