Kraj

Zabawa zapałkami na beczce prochu

Kogo należy uważać za banderowca? Każdego Ukraińca, który chce niezależności, języka ukraińskiego i odcięcia od Rosji?

Łukasz Saturczak: W stosunkach polsko-ukraińskich jest tragicznie?

Piotr Tyma: Jeszcze nie, bo w ostatnim czasie pojawiły się małe sukcesy. Jest reakcja na wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego, który w audycji Radia Koszalin mówił m.in. że „Ukraińcy to gwałciciele i rzeźnicy”. Bardzo powoli w niektórych środowiskach zmienia się dominująca narracja, czyli „nic się nie stało” – właśnie tak mówiono, gdy niszczone były kolejne ukraińskie groby oraz miejsca pamięci. Nikt nie reagował, a śledztwa były zawieszane…

A poza tym dowiedzieliśmy sie, że na marszu niepodległości spalono flagę nie Ukrainy, ale Górnego Śląska.

Rozwodnić można każdą sprawę. Minister Spraw Wewnętrznych nieraz twierdził, że ataki na tle rasowym i narodowym to ułamek procenta wszystkich przestępstw, więc nie ma problemu. Spalenie flagi czy audycja koszalińskiego radia to mam nadzieję momenty, które niektórym politykom uzmysłowią, że już nie da się unikać tematu narastającej fali agresji werbalnej i fizycznej przeciwko obywatelom RP uznanym za „innych”. Zwłaszcza, że to kolejny w bardzo krótkim czasie przypadek, kiedy zareagowała ambasada Ukrainy, bo notę dyplomatyczną wystosowało ukraińskie MSZ. Niedawno Przemyśl odwiedził konsul amerykański, który raczej nie przybył oglądać przemyskiego niedźwiadka. Wynika to z negatywnych sygnałów, które płyną z tego miasta na granicy EU i kraju będącego w NATO, odnośnie relacji polsko-ukraińskich i aktywności środowisk prorosyjskich. Wszystkie te prowokacje, udawanie, że nic się nie stało, przypominają nieco sytuację z lat dziewięćdziesiątych.

A jaka jest różnica?


Dwadzieścia lat temu nie było sytuacji bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji. Dziś tylko ślepy nie zauważy, że przy niszczeniu ukraińskich mogił i pomników jest zaangażowana tzw. trzecia siła.

Są one realizowane jak klasyczna prowokacja. Ale to, co się dzieje, jest przede wszystkim odzwierciedleniem krajowego trendu.

Skrajnie prawicowe bojówki nie są jakimś miejscowym przemyskim folklorem, ale strukturami krajowych organizacji, jak np. Młodzież Wszechpolska. Oni są bardzo aktywni, mają pieniądze, są obecni w Internecie, mediach społecznościowych, uwiarygodniają się, organizując akcje charytatywne. To nie są już, jak to było w latach 90., organizacje patriotyczno-kombatanckie i kresowe złożone ze starszych osób. Te organizacje mają rozbudowane struktury, mają siłę, z nimi liczą się lokalne elity i duże partie polityczne.


Niektórzy regionalni politycy już w latach 90. starali się ugrać na polsko-ukraińskich animozjach polityczny kapitał.

Tak, politycy z SLD, PSL, Ligi Polskich Rodzin, PiS już wcześniej zaczęli zauważać, że kwestia ukraińska na pograniczu staje się coraz bardziej nośna. W latach 90. mieliśmy jednak jasny sygnał z centrum – parlamentu, z Kancelarii Prezydenta, że politykę robi się w Warszawie i Kijowie, a nie w Przemyślu i Lwowie. Wiadomo było, że kwestie historyczne są tematem trudnym, ale nie mogą narzucić dominującej w kraju narracji. Wtedy takim papierkiem lakmusowym intencji i odpowiedzialności centralnych władz były przemyskie edycje Festiwalu Kultury Ukraińskiej w 1995 i 1997 roku. Były to imprezy podwyższonego ryzyka, bo kombatanci, kresowiacy i kibole próbowali niedopuścić do ich organizacji.

Lokalne władze były zastraszone albo z własnych przekonań im nie sprzyjały. W 1995 roku ówczesny wojewoda przemyski Stanisław Bajda w wywiadzie dla „Polityki” stwierdził, że nie jest w stanie zagwarantować uczestnikom festiwalu bezpieczeństwa. W 1997 roku były naciski na władze przemyskiego klubu „Polonia”, aby anulował umowę zawartą ze Związkiem Ukraińców na wynajem na potrzeby FKU miejscowego stadionu. Wtedy premier Włodzimierz Cimoszewicz osobiście przyleciał helikopterem na otwarcie festiwalu do Przemyśla, choć miejscowe władze mu to odradzały. Przyleciał, aby pokazać, jaki jest stosunek władz do mniejszości ukraińskiej i prawa do organizacji życia kulturalnego w dowolnym miejscu Polski. Byłe też porażki, np. w połowie lat 90. wbrew stanowisku Ministerstwa Kultury, konserwatorów sztuki i organizacji społecznych w Przemyślu metodą faktów dokonanych rozebrano zabytkową kopułę na dawnej katedrze greckokatolickiej. Nikt z inicjatorów oczywiście nie poniósł konsekwencji.

A teraz?

Mało kto jest przekonany, że należy przeciwdziałać pewnym zachowaniom, bo mogą doprowadzić do tragedii. Symboliczną datą stał się 26 czerwca 2016 roku, kiedy w katolickim kraju doszło do napadu na katolicką procesję, która w Przemyślu odbywała, co należy zaznaczyć, od czasów przedwojennych.

Oczywiście w dwudziestoleciu międzywojennym dochodziło czasami do przepychanek z policją, ale od lat 90. XX wieku te procesje stały się tradycją miasta i nikt nie postrzegał ich przez pryzmat polityczny polsko-ukraińskiego sporu o pamięć. Podobnie było w latach 90., kiedy mimo ostrych napięć sama procesja na cmentarzu i nabożeństwo były wolne od ataków. W uroczystościach uczestniczyli posłowie, wojewodowie, prezydenci miasta. A w tym roku dokonano ataku na procesję, w której udział brał zwierzchnik kościoła grekokatolickiego, radca ambasady Ukrainy, księża, kobiety z dziećmi. Nie był to spontaniczny atak, biorąc pod uwagę, że miesiąc wcześniej na cmentarzu w podprzemyskich Pikulicach zniszczono tablicę na zbiorowej mogile żołnierzy UPA i cywilów, którzy zginęli w trakcie akcji „Wisła”. Od połowy maja można było wyczuć, że nie chodzi o przypadek, bo określone środowiska mocno podgrzewały atmosferę.

Ale kto mógł przypuszczać, że do tego dojdzie?

Można było się tego spodziewać, monitorując internet, wpisy na stronach kiboli i narodowców, dlatego napisałem list do Ministra Spraw Wewnętrznych Mariusza Błaszczaka z prośbą o spotkanie, ale nie znalazł dla mnie czasu. O możliwym ataku mówiłem w maju w trakcie posiedzenia Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych oraz Komisji Mniejszości Sejmu RP, też bez żadnego odzewu. W czasie procesji była obecna policja, ale nie była w stanie zabezpieczyć uroczystości.

Wcześniej nie dochodziło do takich akcji?


W 2009 roku, gdy ówczesny prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko przyjechał do Pikulic, pojawiły się informacje, że odbędzie się pikieta przeciwko „propagowaniu banderyzmu”, ale ktoś przytomny to zatrzymał, żeby nie zagłuszać ważnej wizyty prezydenckiej w Polsce, i faktycznie żadnych ekscesów nie było. Wtedy można było, w tym roku już nie.


Dziś swastyka jest symbolem szczęścia, hailowanie to rzymskie przywitanie, „Żydzi do gazu” nie jest wyrażeniem obraźliwym, zaś flaga ukraińska jest tak naprawdę flagą Górnego Śląska…

PiS próbuje grać ze środowiskami, które zawsze wymykają się spod kontroli i skierują przeciwko tym, z którymi dziś współpracują. Popatrzmy realnie: w Polsce nie powstają obecnie masowo pomniki upamiętniające UPA, na przemyskiej procesji nie było symboliki banderowskiej, więc to nie jest napięcie wynikające z konkretnych przesłanek, wywołano je sztucznie. Pamięta pan argument, dlaczego nie wpuszczono do Polski ukraińskiego zespołu Ot Vinta?

Wokalista miał na FB zdjęcie pod pomnikiem Stepana Bandery.

Wiceprezydent Przemyśla w Telewizji Rzeszów po ataku na procesję powiedział, że słyszał, jak ukraińska orkiestra narodowa wojskowa maszerująca w procesji grała hymn UPA, choć w rzeczywistości była to pieśń Strzelców Siczowych: Oj u łuzi czerwona kałyna z 1914 roku. Jak wiemy, niektórym wszystko się może z jednym kojarzyć. W Przemyślu te skojarzenia nad wyraz często krążą wokół kilku pojęć.

Jeden z ministrów stwierdził, że na zaatakowanej procesji w Przemyślu była czerwono-czarna flaga. Tak była, ale przynieśli ją „patriotyczni chłopcy” z Młodzieży Wszechpolskiej.

Policja wpuściła ich w środek procesji, prezydent Przemyśla Robert Choma publicznie ich nie raz wychwalał, choć to jasne jak słońce, że zachowywali się jak klasyczni prowokatorzy. Nikt za takie pomówienie, przyzwolenie na łamanie prawa nie bierze odpowiedzialności, przekaz idzie w Polskę. Takie sytuacje można mnożyć, a najgorszy w tym wszystkim jest brak reakcji polskiego rządu.


Ale bardzo szybko zareagowano, gdy ukraińscy studenci w Przemyślu sfotografowali się z czerwono-czarną flagą.

Zabrano im Karty Polaka i wyrzucono z kraju.


Emocje emocjami, ale ta flaga nie jest w Polsce symbolem prawnie zabronionym.


To klasyczne nadużycie. Gdyby zabrano im Karty Polaka, bo poświadczyli nieprawdę i wyłudzili te Karty, to co innego – ale ich ukarano za coś, co prawnie nie jest w Polsce zabronione. Mamy informacje, że coraz częściej na granicy polsko-ukraińskiej funkcjonariusze SG każą kierowcom z Ukrainy usunąć czerwono-czarne proporczyki. W tym samym czasie znak falangi, używany przez ONR, czyli organizację, która była zdelegalizowana w II RP, cieszy się pełnym uznaniem.

Tadeusz Isakowicz-Zaleski pytał w jednym z felietonów, jak to możliwe, że na polskich rejestracjach może być ukraińska flaga albo wlepka?

Partia Kukiz ‘15 przygotowała właśnie projekt zakazujący „propagowania banderyzmu w Polsce” i przewidujący karę do trzech lat więzienia za zaprzeczanie zbrodni ludobójstwa na Wołyniu. Jest też projekt nowelizacji ustawy o IPN, w którym jest mowa o karaniu za oskarżanie narodu polskiego za zbrodnie komunistyczne i nazistowskie. Nikt już nie pamięta, jak w Polsce krytykowano Radę Najwyższą Ukrainy za tzw. pakiety dekomunizacyjne, w których zawarto zapis o karaniu osób, które zaprzeczają ukraińskiej walce o wolność. Jednocześnie w Sejmie mamy bardzo dużą reprezentację z Podkarpacia z marszałkiem Markiem Kuchcińskim na czele, który ani razu nie zabrał głosu w sprawie ostatnich antyukraińskich ekscesów. Europejskie agencje analityczne wiele piszą o wykorzystywaniu przez Rosję w wojnie informacyjnej przeciwko UE i Polsce kwestii historycznych, w tym konfliktu z lat II wojny światowej, a u nas dalej wielu urzędników i polityków uważa, jak to się mówi po przemysku – „Ta nic się nie dzieje”. Ludzie, którzy mówią dużo o idei Piłsudskiego, w wewnętrznej polityce zachowują się jak klasyczna endecja.

Jak do tego doszło? Wszystko szło przecież w dobrą stronę. Polityka wschodnia, obojętnie jaki mieliśmy rząd, była przeważnie przyjazna Ukrainie. Dostajemy coraz więcej książek patrzących na nasze stosunki z perspektywy innej niż polska, m.in. Timothy’ego Snydera czy Daniela Beauvois’a. Nie mówiąc o tym, że autorzy ukraińscy są w Polsce bardzo popularni i nagradzani, wystarczy wspomnieć chociażby o trzech nagrodach Angelusa – w tym za książkę z polskiej perspektywy dość kontrowersyjną, czyli Muzeum porzuconych sekretów Oksany Zabużko… To wszystko z taką łatwością niszczy skrajna prawica i rosyjska propaganda?


Rzeczywiście dużo dobrego się działo i stało, także w Przemyślu i na pograniczu, ale nikt nie zauważył, że po drugiej stronie – wrogów porozumienia, nacjonalistów i ksenofobów – też była wykonywana praca. Dziesięć lat temu odwiedziłem rodziców w niewielkiej miejscowości w zielonogórskim i w tamtejszej księgarni jedynym dostępnym autorem od stosunków polsko-ukraińskich był Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Powiedziałem o tym w trakcie konferencji w Fundacji Batorego poświęconej Jackowi Kuroniowi. Jeden z zasłużonych opozycjonistów z czasów PRL i polityków III RP strasznie obruszył się, mówiąc, że przesadzam, że to przecież tylko margines. Ale to nie tylko kwestia ludzi z kręgów kresowych czy prawicy. Część ludzi SLD z jednej strony mówiło Giedroyciem, a z drugiej finansowało książkę Ewy Siemaszko o Wołyniu. Tak samo tematem Wołynia „grało” PSL. Jednak dopiero w 2013 roku Wołyń wszedł do głównego nurtu, gdy PIS zaczął mocno nagłaśniać kwestię polskich ofiar na Wołyniu, forsować uchwałę w Sejmie. Za nimi temat na masową skalę podjęły instytucje państwa – IPN, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa – główne media. Zakwestionowano dotychczasowy model dochodzenia do porozumienia przez dialog polsko-ukraiński, odwołano się do emocji, złej pamięci, ale i antyukraińskich stereotypów. To, co było w latach 90. marginesem (agresywna retoryka, uproszczenia), stało się nagle głównym nurtem. Ci, którzy wtedy trzeźwo analizowali polsko-ukraińskie stosunki, zostali zepchnięci na dalsze pozycje. Zatriumfował populizm i polityka historyczna w nowym wydaniu.

Czy da się złapać te moment, w którym dokonała się ta zmiana?


W Polsce wielu mówi, że stało się to wtedy, gdy Wiktor Juszczenko uczynił ze Stepana Bandery bohatera Ukrainy. To jest totalna bzdura. Gdy się prześledzi dokładnie nasze stosunki, to zauważymy, że problem tkwił też po polskiej stronie. Nurt antyukraiński, posługujący się antyupowską retoryką, nigdy w Polsce nie zniknął.

Na początku lat dziewięćdziesiątych wszyscy polscy posłowie dostali do skrytek fałszywkę Uchwała Prowydu OUN strasząca i przestrzegającą przed zagrożeniem ukraińskim spiskiem. W tym dokumencie „Solidarność” miała też być opanowana przez kryptobanderowców.

Można się z tego śmiać, ale dokument wydrukowała wtedy „Polska Zbrojna” organ MON i do dziś wielu ludzi w Przemyślu, Warszawie, Wrocławiu, Olsztynie, Koszalinie pisze, mówi i przestrzega przed zagrożeniem ukraińskim spiskiem. Istniała też latach 80. i 90. gazeta „Słowo, Dziennik Katolicki” notorycznie w tej gazecie można było znaleźć różnego rodzaju na pół prawdziwe, zmanipulowane antyukraińskie teksty. Do tego warto doliczyć pojawiające się w dużych nakładach pseudohistoryczne publikacje Edwarda Prusa. Tego typu przykłady można mnożyć. Ktoś to czytał i budował na tym swój światopogląd. Lata 90. to także wysyp sentymentalnej literatury dotyczącej kresów, w części tytułów odzywał historyczny stereotyp ukraińskiej czerni i polskiej misji cywilizacyjnej na wschodzie.

A może te podziały między Polakami i Ukraińcami wyrastają z niewielkiej świadomości historycznej. W Ukrainie jest bardzo mała wiedza na temat UPA, nie mówiąc już o wydarzeniach na Wołyniu. Z kolei w Polsce nikt nie przyjmuje do wiadomości, że ukraińska partyzantka to nie tylko zbrodnie, ale przede wszystkim walka z Sowietami. Ale czego się spodziewać w kraju, gdzie Żołnierze Wyklęci to tylko i wyłącznie walka z komunistami, nie zaś zbrodnie dokonane na Żydach, Litwinach, Białorusinach, Słowakach.

To klasyczny przykład stosowania podwójnych standardów. U nas w Polsce można robić jednowymiarową politykę historyczną, patrz Żołnierze Wyklęci, ale jak robi to strona ukraińska, to mówi się o manipulacji przeszłością. Oczywiście mamy do czynienia z ogromną dysproporcją ofiar – ze strony polskiej było ich więcej – ale już negowanie cywilnych ofiar ukraińskich, manipulowanie ich charakterem za pomocą określeń typu: „ofiary akcji odwetowych”, „ofiary dynamiki pola walki” czy „ofiary prewencyjnych akcji odwetowych”, to jest rozmydlanie odpowiedzialności konkretnych polskich dowódców, konkretnych formacji podziemia czy PRL-owskich Mieliśmy do niedawna wypracowany z trudem dialog; konferencje, pomniki po dwóch stronach granicy. Złamano to w 2009 roku, gdy nie doszło do odsłonięcia tablicy pomnika w Sahryniu, bo nie można przecież mówić utrwalać i nagłaśniać zbrodni dokonanych przez Armię Krajową. Proszę zwrócić uwagę na pojawienie się bardzo ciekawej tendencji przypominającej okres PRL. Wtedy w sposób ograniczony mówiono o zbrodniach na Polakach na Wołyniu i w Galicji wschodniej, bo to był obszar ZSRR, za substytut kresów „robiły” Bieszczady. Tam walczono z UPA, polski western Wilcze echa czy obraz Ogniomistrz Kaleń utrwalały ten przekaz.

Teraz widzimy podobną tendencję – w Przemyślu mamy rondo „Ofiar Wołynia”, w podkarpackim Radymnie w 2013 roku zrobiono rekonstrukcję „zbrodni wołyńskiej”, ale o tym, co się stało z ukraińską ludnością Małkowic, Huty Brzuski, Bachowa w okolicach tego samego Przemyśla czy Radymna już nie ma mowy. Tę pamięć się wyciera. Gdyby nie krzyże postawione przez rodziny ofiar lub organizacje ukraińskie, nie byłoby po tym nawet śladu. To, co widzimy, nie jest procesem budowania pamięci, ale świadomego preparowania pamięci. Z tego też powodu taki nacisk kładzie się na nagłaśnianie filmu Wojciecha Smarzowskiego, zalew wołyńskiej literatury. Wołyń ma się stać symbolem niezawinionego okrutnego ludobójstwa i nie ma mowy o pokazywaniu jego różnorodnych przyczyn. Główny winny i główna przyczyna to ideologia ukraińskiego nacjonalizmu. Nic nie mówi się o tym, że ta ideologia w realiach najbardziej zapóźnionego cywilizacyjnie obszaru II RP by nie zaistniała, gdyby nie szereg innych przyczyn, w tym zbrodniczo głupia polityka prowadzona przez państwo polskiej od 1938 roku (kto dziś chce przypomnieć, co zakładała realizowana przez Wojsko Polskie, administrację, organizacje paramilitarne i wspierana przez Kościół Rzymskokatolicki akcja umacniania polskości na wschodzie?). Do tego wojna, okupacja, destrukcja instytucji państwa, lokalnych elit, bieda, głód, terror okupantów…


Oksana Zabużko w niedawnym wywiadzie powiedziała, że krytyka Ukrainy w obecnym czasie jest wbijaniem jej noża w plecy, w czasie, gdy przeciwko Ukrainie toczy się wojna. Jednak wielu ludzi będących przyjaciółmi Ukrainy ma dość mówienia, że sąsiada nie można krytykować, bo wojna, bo Rosja, bo nie te czasy… Trzeba przecież rozmawiać jak partner z partnerem, czasem krytykować, sprzeczać się.

Cały błąd patrzenia na Ukrainę dokładnie opisał już kiedyś profesor Jarosław Hrycak, który o pułapce myślenia przez analogię powiedział, że Ukraina 2009 roku to nie Polska 2009 roku. W pewnych procesach, chcąc nie chcąc, Ukraina i jej społeczeństwo, elity będą zapóźnione. Nie można więc prowadzić między Polską a Ukrainą całkiem równego dialogu, ale nie chodzi też o jakieś preferencyjne traktowanie. Niedawno byłem we Lwowie, siedziałem sobie w barze „U pani Stefy”, jadłem pierogi, a w ukraińskiej telewizji na jednym z centralnych komercyjnych kanałów leciał film o bohaterach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej… Ukraina nawet w liberalnych czasach Borysa Jelcyna była obszarem, na który Rosja wywierała presję. W dodatku od początku niepodległości zaczęły w Ukrainie powstawać struktury biznesowe uzależnione od Rosji i przez Rosjan korumpowane. Te grupy nie dopuszczały na Ukrainie (dzięki wpływom w parlamencie) innego kapitału, zwłaszcza tego z Zachodu.

Rosja przez cały ten czas starała się powstrzymać emancypację i westernizację Ukrainy, także poprzez wspieranie swoich zwolenników oddziałujących na politykę w obszarach pamięci historycznej i edukacji.

Do tego należy dodać wszechobecną od czasów carskiej Rosji korupcję. Sfera ukraińskiej humanistyki była niedoinwestowana, trzymana na krótkich lejcach. Nie wolno też zapominać o rosyjskim oddziaływaniu przez kulturę masową – w rocznicę niepodległości Ukrainy grała Kijowie ulubiona grupa Putina – Ljube.

Do tego dochodzi bagaż komunizmu.

W okresie rządów Wiktora Janukowycza w wielu miastach Ukrainy stały pomniki czekistów, którzy odpowiadali za zamordowanie miliony Ukraińców. W Zaporożu odsłonięto pomnik Józefa Stalina. 


A w Polsce trwało straszenie banderowcami.


Pamiętam jak w 1988 roku, gdy w Ukrainie powstał Ludowy Ruch Ukrainy na Rzecz Przebudowy (potem Ludowy Ruch) to w „Dzienniku Bałtyckim” przeczytałem, że na Ukrainie głowę podnoszą nacjonaliści. Przy każdych wyborach na Ukrainie w polskiej prasie można było znaleźć przestrogi przed nacjonalistami ukraińskimi. Nawet jak do RN Ukrainy weszło tylko kilku nacjonalistów z UNA-UNSO było to mocno eksponowane przez media. Tadeusz Isakowicz-Zaleski z każdego Ukraińca gotowy jest zrobić ukraińskiego nacjonalistę czy banderowca.

W jego przekazie ukraińską nacjonalistką jest Julia Tymoszenko, czyli rosyjskojęzyczna deputowana z Dniepropietrowska (obecnie nazwę miasta „zdekomunizowano” na Dnipro) o ormiańsko-żydowskich korzeniach…

To fiszkowanie jest to skuteczna technika manipulacji wyjęta wprost z rosyjskich podręczników. W carskiej Rosji o ukraińskich wywrotowcach – by nie wchodzić w niuanse, ale tworzyć jednoznaczny czarny obraz – mówiono mazepowcy (mazepyńcy), w okresie międzywojennym – petlurowcy, petlurowskie bandy. Od lat 40. rolę super straszaka pełnią banderowcy (lub obecnie Prawy Sektor). By nie dać się zmanipulować, trzeba mieć własne jasne kryteria oceny: kogo należy uważać za tego banderowca? Każdego Ukraińca, który chce niezależności, języka ukraińskiego i odcięcia od Rosji? A może zwolennika OUN i członka konkretnych organizacji, które odwołują się do tego dziedzictwa?

Czyli znów trzeba wrócić do historii?

Wspomniał pan o tym, że w Polsce nie wie się o walce UPA z sowietami. Ale nie wie się przede wszystkim, że ta walka ze Związkiem Radzieckim wiązała się z wielkimi represjami. Z terenów zachodniej Ukrainy w latach 40. aresztowano i deportowano na Sybir około pół miliona ludzi! Operacje przeciwpartyzanckie wyglądały tak, że palono całe wsie. Do tego masowe areszty, tortury, egzekucje, prowokacje. W 1941 roku, gdy Sowieci uciekali przed Niemcami, w więzieniach na Zachodniej Ukrainie zginęło 20 tysięcy aresztowanych. Niewinnych, często przypadkowo aresztowanych, ludzi zabijano nierzadko w okrutny sposób. Jaki więc może być stosunek do UPA na Zachodniej Ukrainie? I dalej. W dwudziestoleciu międzywojennym OUN często odwoływało się do metod używanych w czasach carskiej Rosji przez organizację bojową PPS (co wyciągała obrona np. w czasie procesu organizatorów zabójstwa Bronisława Pierackiego). Gdy czytamy o II RP, to wiele się pisze o „masowym” terrorze OUN, ofiarach śmiertelnych jak Pieracki, Hołówka, Babij, zagrożeniu dla ładu i spokoju społecznego ze strony tej organizacji. Część faktów jest prawdziwa, ale proszę sprawdzić, ilu ludzi w okresie II RP zginęło z rąk polskich żołnierzy, policji np. w trakcie tłumienia protestów w latach 30. we Lwowie, czy w zamachu majowym, a ilu zabili ukraińscy nacjonaliści?

Kto zabił pierwszego polskiego prezydenta? Terroryści z OUN czy polski endek?

Na Wołyniu do 1939 roku 10 tysięcy prawosławnych Ukraińców zmuszono do przejścia na katolicyzm. Proszę pomyśleć, jakie uczucia mógł wyzwolić w tych ludziach upadek polskiej władzy, kiedy polski żołnierz, który wcześniej z karabinem zmuszał sąsiada do przyjmowania komunii, szedł bezbronny przez ukraińską wieś? Nie trzeba być psychologiem, żeby wiedzieć, jak odreagowuje się zniewagę, upokorzenie. Wielu polskich publicystów zamyka tę sprawę eufemizmami „błędna polityka II RP”, „ograniczanie praw Ukraińców” itp., itd.

A na niewiedzy można zbudować kolejne mity.


Dokładnie. Co by było, gdyby nie zabito Stepana Bandery? Byłby kolejnym emigrantem bez łączności z krajem. W perspektywie długofalowej KGB mordując go w Monachium, przyłożyło rękę do stworzenia mitu, którym Rosjanie straszą do dziś, ale z drugiej strony wiadomo, że z mitem trudno walczyć.

Mity, to jedno, ale po tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnim roku w Polsce, tylko czekać aż coś pęknie w samych Ukraińcach.


To zabawa zapałkami na beczce prochu. Rok temu kibice Legii Warszawa łazili stadami po Kijowie i krzyczeli „Jebać UPA i Banderę!”. Podobnie jak w przypadku niszczenia cmentarzy, chodziło o pokazanie swojej wyższości. W XVII wieku przed generalną bitwą przed zgromadzone wojska z jednej i drugiej strony wyskakiwali harcownicy, którzy walcząc jeden na jednego w ten sposób zagrzewali swoich kompanów przed bitwą. To coś podobnego. Dziś na różnych poziomach w Sejmie, mediach, samorządach mamy wielu takich harcowników, ale zaraz mogą ruszyć podburzone wojska. Nikt nie bierze pod uwagę, że chcąc udowodnić swoją przewagę, wyższość, może uruchomić odwet. Jeśli w najgorszym możliwym scenariuszu zmieni się geopolityczna koniunktura, to będzie katastrofa, bo jeśli Ukraina wróci pod dyktando Rosji, to kto będzie kolejnym największym wrogiem?


Polska…


…która, jak pokazują wszystkie badania, jest wzorem dla Ukraińców. Z kolei Polacy kupują ukraińskie towary, coraz częściej spotykają Ukraińców na ulicy, w pracy na uczelni, chodzą posłuchać ukraińskich zespołów, ale w sferze myślenia o Ukrainie mają w głowie niezły bigos. To największa porażka polskiej i ukraińskiej niepodległości. Dziś, dzięki usilnej pracy harcowników, cynizmowi części polskich elit, polityków i mediów okazuje, że największą zbrodnią II wojny światowej były nie zbrodnie nazistów i sowietów, ale właśnie Wołyń i zbrodnie ukraińskie

Piotr Tyma – polski historyk, dziennikarz i publicysta, od 2006 roku prezes Związku Ukraińców w Polsce.

imperium-peryferii-borys-kagarlicki

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Saturczak
Łukasz Saturczak
Pisarz, dziennikarz
Pisarz, dziennikarz, fotograf. Ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim, później doktorant tej uczelni, autor powieści "Galicyjskość", pisał dla prasy polskiej i zagranicznej. W latach 2014-2016 dziennikarz działu kultura tygodnika "Newsweek Polska". Zajmuje się tematyką ukraińską.
Zamknij