Kraj

Czy lewica powinna popierać prawicowy rząd?

500+ ma na pewno jakieś swoje plusy, warto jednak pamiętać o tym, żeby te plusy nie przesłaniały minusów – Michał Sutowski polemizuje z tekstem Rafała Wosia.

Zdziecinnienie polskiej lewicy musi być naprawdę rażące, skoro kolejny już autor wzywa ją, by dorosła. Na szczęście tym razem jest to Rafał Woś, więc wyjście z „samozawinionej niedojrzałości” nie musi już oznaczać fetowania Donalda Tuska na Dworcu Centralnym ani głosowania na Grzegorza Schetynę. To dobrze. Gorzej, że postulat publicysty, by lewica „mówiła własnym głosem”, który to głos „zaczyna się od uczciwego oceniania rzeczywistości”, został poprzedzony apologetycznym wstępem na temat rządowego programu Rodzina 500+. Zaraz po nim czeka nas zaś wyliczanka powodów, dla których lewica wzdraga się przed pochwaleniem progresywnej polityki wdrażanej prawicowymi rękami.

Teksty autora Dziecięcej choroby liberalizmu zawsze czytam z uwagą, a do tego niedawno napisał  blurba na moją książkę – nie pozostaje mi zatem nic innego, jak potraktować jego apel o „uczciwą ocenę rzeczywistości” bardzo serio. Zwłaszcza, że podzielam główną intuicję Wosia, że program Rodzina 500+ to najpoważniejsza zagwozdka dla progresywnych sił politycznych w Polsce.

Zacznijmy od oceny programu z perspektywy lewicy. Rafał Woś pisze, że jego „wpływ na zmniejszenie ubóstwa (w tym dzieci) był natychmiastowy i znaczny. Do tego dochodzi istotne i autentyczne wzmocnienie pracownika”. Dane autorstwa profesora Szarfenberga dość jednoznacznie potwierdzają pierwszą tezę, choć efekt wynika w dużej mierze z samej arytmetyki. Jak mówiła mi niedawno w wywiadzie Anna Gromada z Fundacji Kaleckiego: „Jeśli ubóstwo skrajne odmierza granica wyrażona nominalnie, to po dołożeniu ludziom znajdującym się pod tą granicą po 500, 1000 czy 1500 złotych, automatycznie część z tych, która ma choćby niewielki dochód z innych źródeł, znajdzie się nad kreską”. Pytała też retorycznie: „Jeśli chodzi nam o pomoc ubogim, to dlaczego ustawiamy próg dochodowy na pierwsze dziecko tak nisko, że nie załapie się na niego nawet samotny rodzic na płacy minimalnej?”.

„Dzieci z tego nie będzie”. Anna Gromada o roku z Rodziną 500+

Ktoś odpowie, że rodziców, których dzięki „pieniądzom od PiS-u” stać wreszcie na buty zimowe dla dzieci, wyprawkę szkolną czy choćby bilet do zoo, mało te eksperckie dywagacje obchodzą – ale argumentu, że nie zwalczamy w ten sposób przyczyn ubóstwa dzieci (w Polsce to głównie bezrobocie jednego bądź dwojga rodziców połączone z niskim wykształceniem) nie można zbywać tak łatwo. Po pierwsze, ze względu na koszt alternatywny: za 23 miliardy można było zapewnić wszystkim dzieciom miejsca w dobrych żłobkach i przedszkolach zamiast w przechowalniach, a do tego uczynić szkołę prawdziwie egalitarną i nowoczesną – wyrównując realnie szanse rozwoju i wyposażając dzieci w niezbędne kapitały kulturowe i społeczne. Po drugie, ze względu na elementarne poczucie sprawiedliwości. Przykład samotnych matek pracujących w hipermarkecie, które nie dostaną 500 złotych na dziecko, bo zarabiają „za dużo” (zwłaszcza na tle wielodzietnych menadżerów wielkich korporacji) jest tu aż nadto wymowny.

Program 500+ rzeczywiście może wzmacniać pozycję negocjacyjną pracownika i rzeczywiście nie spowodował wielkiego odpływu kobiet z rynku pracy (także dlatego, że brakującą pensję świadczenie skompensuje dopiero przy trójce lub więcej dzieci), na pewno zaś podnosi mu standard życia, w tym spędzania czasu wolnego. Za wsparcie słabszej strony rynku pracy należy się Rodzinie 500+ faktycznie całkiem spory plus. Tylko czy warto za te efekty płacić aż 23 miliardy złotych? Zwłaszcza, że jednocześnie „dzieci z tego nie będzie” – 500 złotych miesięcznie nie zmotywuje Polaków do posiadania większej liczby potomstwa,  co Woś sam przyznaje, a czego nie trudno się było spodziewać, znając doświadczenia innych krajów (udane Francji czy Szwecji i nieudane – Niemiec) i bariery dzietności wskazywane przez samych Polaków (trudno dostępne mieszkania na pierwszym miejscu).

To wszystko powyżej – to kontrowersje sensu stricto, a więc sprawy, o które naprawdę można i warto się spierać; można wskazywać potrzebne korekty programu, ważyć jego użyteczność na tle kosztów, szukać rozwiązań po stronie wpływów do budżetu itd. Rafał Woś idzie jednak dalej i zapisuje PiS-u do „awangardy europejskich politycznych eksperymentatorów”. Tymczasem zestawienie Rodziny 500+ z bezwarunkowym dochodem podstawowym (UBI) to już gruba przesada.

Za wsparcie słabszej strony rynku pracy należy się Rodzinie 500+ faktycznie całkiem spory plus.

Po pierwsze dlatego, że skoro „grupą docelową tego eksperymentu są wprawdzie tylko gospodarstwa domowe z dziećmi”, to nie jest to żaden dochód podstawowy, tylko normalne świadczenie rodzinne, jak niemiecki Kindergeld czy zasiłki wypłacane od dziesięcioleci w wielu państwach świata.

Po drugie, Woś słusznie wskazuje, że Rodzina 500+ to program (od drugiego dziecka) uniwersalny, a więc nie stygmatyzuje jego beneficjentów i przy okazji zjednuje dla niego klasę średnią (przytłaczająca większość Polaków popiera program) – to oddala go od modelu anglosaskiego („pomoc dla potrzebujących”, a w fazie dekoniunktury – „zasiłki dla nierobów”) i zbliża do rozwiązań kontynentalnych, a nawet skandynawskich, ale to dalej świadczenie rodzinne, a nie żadna pensja obywatelska.

Żłobkowa rewolucja PiS?

czytaj także

Żłobkowa rewolucja PiS?

Krzysztof Cibor

Po trzecie, wątpliwy jest argument, że ta „PiS-owska wersja UBI jest dość wysoka (500 zł to 1/6 średniej krajowej netto). A przynajmniej na tyle wysoka, by realnie wpłynąć na relacje między kapitałem a pracą”. Żeby było jasne – moim zdaniem 500 złotych to całkiem sporo, nie sądzę też, żeby Polskę stać było dzisiaj na dużo więcej  („tysiąc złotych na dziecko”, nie wspominając nawet o „każdym dziecku”). Rzecz w tym, że jeśli świadczenie samo nie wystarcza na choćby najskromniejsze utrzymanie, to istnieje zagrożenie, że pracodawcy potraktują je jako usprawiedliwienie dla utrzymywania płac na niższym poziomie. Obecnie nie mogą tego robić, bo w wielu sektorach rąk i głów do pracy brakuje, ale co będzie przy gorszej koniunkturze? Tym bardziej, że obecna forma – świadczenia progowego, bez zasady „złotówka za złotówkę” – prowadzi nieraz do sytuacji paradoksalnych, kiedy podwyżka niewielkiej płacy może być dla zatrudnionego… nieopłacalna (bo np. 100 złotych więcej przy wypłacie doprowadzi do utraty 500 złotych świadczenia).

Powtórzę – nie twierdzę, że stać nas dzisiaj na wypłatę gwarantowanego świadczenia na poziomie minimum socjalnego (między 850 a 1100 złotych na osobę, w zależności od wielkości rodziny), tylko że Rodzina 500+ nie spełnia (poza sytuacjami matek rodzin wielodzietnych – dość nielicznych w „społeczeństwie jedynaków”, jakim jest Polska) funkcji dochodu podstawowego, tzn. uwolnienia od przymusu podjęcia pracy za każdą oferowaną stawkę.

Po czwarte wreszcie, Woś znajduje podobieństwo „pięćsetki” do UBI ze względu na dopełniający, a nie zastępujący charakter wobec innych mechanizmów państwa dobrobytu (to wcale nieoczywisty postulat – bo w wariancie liberalnym UBI ma właśnie zastąpić welfare state). Wszystko to prawda, 500 złotych na dziecko nie wlicza się do podstawy wyliczania innych świadczeń – pytanie brzmi, czy rząd będzie w stanie zapewnić finansowanie programu na dłuższą metę bez potrzeby cięć innych wydatków. Jak dotąd daje radę, choć planowane kombinacje z rentami czy reformy służby zdrowia sugerują, że już patrzy, gdzie by tu przyciąć. No i nie wiemy, czy stan finansów publicznych nie zablokuje pola manewru dla lewicowej polityki, gdyby po ewentualnej zmianie władzy jednak otworzyła się dla niej jakaś szansa.

Nie zapisujmy polityki PiS do jednego szeregu z pomysłami Finów, Holendrów czy Kanadyjczyków.

Nie zapisujmy polityki PiS do jednego szeregu z pomysłami Finów, Holendrów czy Kanadyjczyków (eksperymentujących z dochodem podstawowym); możemy natomiast przyznać – jako komentatorzy polityczni, a nie mówcy na wiecu wyborczym opozycji – że rząd nadrabia (wybiórczo, ale jednak) zapóźnienia tradycyjnej polityki społecznej, która w cywilizowanym świecie jest standardem od kilku dekad. Dodajmy też – tu z Wosiem pełna zgoda – że nawet jeśli Rodzina 500+ to ekonomiczny skok na głowę do nieznanej wody, to po raz pierwszy w najnowszej historii Polski wykonano go w imię redystrybucji w dół (zwłaszcza do rodzin wielodzietnych, uboższych i na wieś), na co lewica nigdy nie może patrzeć z wyższościową pogardą. Dodajmy przy tym, że program Rodzina 500+ cieszy się powszechnym poparciem Polaków, obok czego demokratyczna lewica nie może przejść obojętnie.

Anna Gromada analizuje rządowy program Rodzina 500+

czytaj także

Anna Gromada analizuje rządowy program Rodzina 500+

Instytut Studiów Zaawansowanych

Nie trzeba jednak być wstrętnym neoliberałem, względnie przesiąkniętym TINĄ socjalzdrajcą, by pytać, skąd państwo weźmie na to wszystko pieniądze – czy uszczelnienie systemu podatkowego wystarczy do spięcia budżetu i jak duży będzie efekt popytowy programu.

Warto te pytania zadawać tym bardziej, jeśli chcemy, by w przyszłości polityka ta była bardziej ambitna. Nie trzeba bowiem być paternalistycznym, wielkomiejskim inteligentem, by twierdzić, że w krajach takich jak Polska, dla rozwoju kraju, poprawy demografii i redukcji nierówności ważniejsze od transferów bezpośrednich mogą być usługi publiczne wysokiej jakości. Wszystkie one – od dostępnych żłobków i przedszkoli, przez oświatę różnych stopni, transport publiczny i urzędy aż po systemy opieki nad osobami zależnymi – mają to do siebie, że sporo kosztują, a przy tym nie są tak atrakcyjne dla wyborcy jak pieniądz do ręki. Dlatego też na prostą wywrotkę gospodarczą PiS liczyć nie wolno – bo po ewentualnym krachu budżetowym (czy czeka nas „dziura Morawieckiego”?) lewica sobie nie porządzi i nie powydaje, za to superminister Rzońca (bo raczej nie Petru) zetnie polski budżet do kości.

Nie trzeba też być tramwajowym antyklerykałem, by zapytać, dlaczego największy program polityki rodzinnej po 1989 roku obliczony jest wyłącznie na wyobrażoną przez konserwatystów rodzinę „tradycyjną”, a nie tę dostosowaną do patchworkowych realiów Polski XXI wieku. „Konserwatywne społeczeństwo”, na które się Woś powołuje, to raczej chochoł elit, na którego tle one same mogą przedstawiać się jako oświecone – polecam posłuchać anegdot mieszkańców zachodniopomorskiej wsi o ich proboszczach, przejrzeć skład klasowy „czarnego protestu” czy choćby poczytać statystyki praktyk seksualnych polskich katolików. Notabene antykościelna lewica – przeraźliwie słaba, jak na kraj tak sklerykalizowany – zazwyczaj jest też silnie prospołeczna, by wymienić tylko liczne feministki, środowisko pisma „Bez Dogmatu” czy intelektualistę-związkowca Piotra Szumlewicza.

Modelowa rodzina to dziś mniejszość [rozmowa]

czytaj także

Wreszcie, nie trzeba być zazdrosnym o sukcesy prawicy frustratem, by zapytać, dlaczego 500 złotych należy się biznesmenowi posyłającemu dzieci do szkoły prywatnej za kilka tysięcy złotych miesięcznie, a samotnej matce z dzieckiem, zarabiającej minimalną krajową sugeruje się ustabilizowanie życia osobistego (w czym jest to lepsze od sugestii prezydenta Komorowskiego, by młodzi ludzie szukali lepszej pracy i brali kredyty?).

Lewica w czasach PiS nie ma wielkich powodów do wyrzutów sumienia, bo ostatni raz coś, co lewicę choćby przypominało, rządziło Polską 15 lat temu, ograniczone procedurami przedakcesyjnymi i dziurą budżetową po liberalnych poprzednikach. Rafał Woś wzywa, by lewica „mówiła własnym głosem”. To jasne, że nie może podczepić się pod dominującą dziś na anty-PiS-owskim froncie Platformę, bo zostanie zjedzona na przystawkę, a jej wyborcy i tak nic nie ugrają. Nie może też jednak stać się lewą przybudówką konserwatywno-narodowo-socjalnego PiS, chwalącą rząd tylko za to, że jest mniej liberalny od poprzedników. Własny głos to nie tylko odrębna ścieżka wobec centroprawicowego skrzydła opozycji, ale też czytelny opór wobec polityki Prawa i Sprawiedliwości. A że 500+ ma tam jakieś swoje plusy? Brać, co dają, żądać więcej i nie kwitować – powiedziałby biały hrabia Andrzej Zamoyski. Dodałbym, że warto jeszcze pamiętać,  żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij