Kraj

Poza Warszawą też jest Polska

Polska jest nietypowym krajem. Z jednej strony, największa część społeczeństwa żyje poza metropoliami. Z drugiej, to metropolie zagarniają największą część zasobów. Tak wielkie dysproporcje są w Unii rzadkością, a ich skutki odczuwamy na własnej skórze.

Lewicę w Polsce dzieli cały szereg sporów politycznych i ideowych. Naczelne dylematy polityczne to stosunek do socjalno-prawicowego PiS (współpracować czy zwalczać) oraz taktyka wyborcza (startować osobno czy we współpracy z ugrupowaniami liberalnymi). Najważniejsze dylematy ideowe dotyczą priorytetów programowych (postulaty socjalne czy światopoglądowe) oraz stosunku do marksizmu (odwoływać się do jego dziedzictwa i metody czy oddzielić „grubą kreską”).

Polska lewica jest dziś zdecydowanie bardziej indywidualistyczna niż prawica, więc pewnie każdy działacz czy publicysta lewicowy ma własną odpowiedź na powyższe kwestie. Bez wątpienia jednak całą lewicę powinna łączyć budowa społeczeństwa egalitarnego. Chyba każdy się bowiem zgodzi, że trudno uznać za lewicowca kogoś, dla kogo egalitaryzm nie jest kluczowy. Oczywiście egalitaryzm w wielu wymiarach – ekonomicznym (niskie nierówności dochodowe i równość szans), politycznym (równy dostęp do władzy) czy prawnym (równe traktowanie wszystkich grup społecznych).

Zamieńmy Budapeszt na Sztokholm, czyli błędy i wypaczenia polityki regionalnej PiS

Zdecydowanie najrzadziej podejmuje się jednak kwestię egalitaryzmu terytorialnego. Solidarność terytorialna, czyli dbałość o równomierny rozwój całego terytorium kraju, bardzo rzadko występuje w narracji lewicy w Polsce. Czasem podejmuje temat partia Razem, ale robi to raczej nieśmiało, jakby czując podświadomie, że polska prowincja to nie jest jej naturalne środowisko. Tymczasem właśnie w obszarze zrównoważonego rozwoju terytorialnego lewica miałaby bardzo duże pole do popisu.

Policentryczna lecz skoncentrowana

Polska sieć osadnicza jest niezwykle policentryczna, a więc charakteryzuje się sporym rozproszeniem ludności. Przykładowo, zaledwie 5 proc. mieszkańców Polski mieszka w stolicy (dla porównania, londyńczycy to 16 proc. mieszkańców Zjednoczonego Królestwa, paryżanie – 17 procent Francuzów). Pod tym względem przypominamy najbardziej Włochy (6 proc. obywateli mieszka w Rzymie) oraz Niemcy (nieco ponad 4 proc. to Berlińczycy). Jak wskazuje prof. Śleszyński w raporcie Klubu Jagiellońskiego Polska średnich miast, mamy aż 23 miasta w przedziale 100-200 tys. i 11 miast w przedziale 200-500 tys. mieszkańców. W tym samym raporcie możemy zobaczyć mapę Europy pokazującą podział kontynentu według indeksu policentryczności – do najwyższej kategorii, a więc do najbardziej policentrycznych państw UE, należą cztery kraje: Holandia, Niemcy, Włochy i Polska właśnie. Najmniej policentryczne są z kolei Węgry, Austria i Portugalia, a za nimi Francja i Wielka Brytania. Inaczej mówiąc, należymy do kilku krajów UE, w których największa część obywateli mieszka poza wiodącymi metropoliami.

Należymy do nielicznych krajów UE, w których największa część obywateli mieszka poza głównymi metropoliami.

Pod względem koncentracji zasobów sprawy wyglądają zupełnie inaczej. Polska jest krajem o dużych nierównościach terytorialnych, a kluczowe aktywa gospodarcze, administracyjne, intelektualne i kulturowe skupione są w kilku największych ośrodkach miejskich, wśród których zdecydowanie dominuje Warszawa. Najważniejszym wskaźnikiem pokazującym skalę dominacji stolicy w kraju jest PKB na głowę mieszkańca stolicy w stosunku do PKB per capita całego kraju. Według Eurostatu PKB per capita Warszawy jest równo dwa razy wyższy niż analogiczny wskaźnik dla całej Polski. To trzeci co do wielkości wynik w UE – Warszawę wyprzedzają pod tym względem jedynie Bratysława i Bukareszt. (Zaraz za nią jest Sofia, a kolejny Paryż pozostaje już daleko w tyle). Stolice krajów o porównywalnym do Polski indeksie policentryczności są na drugim końcu skali – PKB na głowę Rzymianina to niecałe 140 proc. PKB per capita Włoch, zaś mieszkańca Amsterdamu jedynie 125 proc. PKB per capita Holandii. W Berlinie PKB per capita jest wręcz niższe od całego kraju – i to aż o kilkadziesiąt procent.

Wysokie terytorialne nierówności ekonomiczne w Polsce widać także pomiędzy poszczególnymi regionami. Najlepiej pod tym względem wypada województwo mazowieckie – w 2016 r. osiągnęło ono 109 proc. średniego poziomu rozwoju w Unii Europejskiej. Oczywiście dla Mazowsza wskaźnik ten zawyża Warszawa i okolice – pozostała część województwa należy już do mniej zamożnych rejonów Polski. Dobrze wypadają też regiony, w których leżą czołowe polskie metropolie. Wielkopolska z Poznaniem osiągnęła 75 proc. średniego poziomu rozwoju w UE, a Dolnośląskie z Wrocławiem 76 proc. Nieźle wygląda też Śląsk z konurbacją górnośląską – 71 proc. Jednocześnie poziom rozwoju województwa lubelskiego to jedynie 47 proc. średniej unijnej, a podkarpackiego i lubelskiego 48 proc. Poniżej połowy średniej unijnej są jeszcze Warmia i Mazury oraz Świętokrzyskie. Bardzo duże różnice widać też w stopie bezrobocia – o ile w Wielkopolsce w czerwcu wyniosło ono 3,3 proc, to w Warmińsko-mazurskim równe 10 proc., czyli trzy razy więcej. Bezrobocie w Dolnośląskim to jedynie 5 proc., ale w Kujawsko-pomorskim – już 9 proc.

Dał nam przykład Niemiec, jak deglomerować mamy

Mimo bardzo policentrycznej sieci osadniczej, polskie zasoby gospodarcze koncentrują się zatem w kilku ośrodkach. Widać to jak na dłoni, gdy przyjrzymy się lokalizacji siedzib działających w Polsce dużych przedsiębiorstw – czyli zatrudniających powyżej 250 pracowników. To takie właśnie firmy zapewniają pracownikom najlepsze warunki pracy, notują też najwyższe zyski, a płacony od nich podatek CIT uiszczany jest w gminie, która jest siedzibą spółki (nawet jeśli pojedyncze zakłady ma też w innych miejscach).

Według danych z raportu KJ w 2014 roku w Warszawie siedzibę miało 817 takich przedsiębiorstw. W drugim na liście Krakowie było ich 191, w dalszej kolejności mamy Poznań (161) oraz Wrocław (156). Łódź, która jest 2,5 razy mniejsza ludnościowo od Warszawy, ma na swoim terenie aż 6,5 razy mniej siedzib dużych spółek, zaś 4,5 razy mniejszy od stolicy Szczecin ma aż 13 razy mniej dużych przedsiębiorstw na swoim terenie. W Bydgoszczy w 2014 roku siedzibę miały jedynie 63 duże przedsiębiorstwa, w Białymstoku 53, a w Kielcach zaledwie 50.

O ile zasoby gospodarcze są jeszcze jakoś rozproszone pomiędzy wiodące ośrodki miejskie, to już zasoby administracji centralnej są zupełnie wyssane przez Warszawę. Wśród urzędów centralnych wymienianych przez GUS, zaledwie trzy mają główną siedzibę poza Warszawą – to Wyższy Urząd Górniczy w Katowicach, Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa w Gdyni oraz Biuro ds. Substancji Chemicznych w Łodzi. Wszystkie pozostałe urzędy centralne, zajmujące się przeróżnymi sprawami, od ochrony patentowej przez kwestie sanitarne aż po turystykę, mają siedzibę w stolicy. W Warszawie siedzibę mają także Sąd Najwyższy, Naczelny Sąd Administracyjny, Trybunał Konstytucyjny i Narodowy Bank Polski. Mógłby ktoś powiedzieć: co w tym dziwnego? W końcu od tego jest stolica.

Solidarność terytorialna, czyli dbałość o równomierny rozwój całego terytorium kraju, bardzo rzadko występuje w narracji lewicy w Polsce.

Oczywiście, że najważniejsze urzędy administracji rządowej, z ministerstwami na czele, powinny być w stolicy, ale nie ma żadnego powodu, żeby stolica zagarniała niemal wszystkie instytucje centralne. Doskonałym przykładem są nasi zachodni sąsiedzi, którzy rozproszyli swoje kluczowe urzędy centralne. I tak to Frankfurt nad Menem stał się ekonomiczną stolicą Niemiec (tam ma siedzibę bank centralny oraz giełda), a Karlsruhe stolicą wymiaru sprawiedliwości (siedzibę tam mają Sąd Konstytucyjny, Federalny Trybunał Sprawiedliwości oraz Prokuratura Federalna). Urząd patentowy znajduje się w Monachium, a Policja Federalna w Poczdamie. Przykłady można mnożyć.

Zbadano nierówności dochodowe i majątkowe w blisko 60 krajach świata. Wnioski nie są optymistyczne

Ta terytorialna koncentracja najważniejszych zasobów gospodarczych i administracyjnych, a co za tym idzie politycznych, oczywiście pociąga za sobą koncentrację kapitału intelektualnego oraz kulturowego. Które – cóż za niespodzianka – podzieliły między siebie Warszawa i Kraków. To w Warszawie siedziby mają wszystkie czołowe polskie telewizje – TVP, TVN i Polsat. W Niemczech tylko publiczna ARD ma siedzibę w Berlinie, a drugi publiczny kanał ZDF ma siedzibę w Moguncji, RTL w Kolonii, a Sat1 i Pro7 w podmonachijskim Unterfohring. Podobnie rzecz wygląda z prasą. W zasadzie wszystkie czołowe dzienniki maja siedzibę w Warszawie i niemal wszystkie tygodniki opinii – poza krakowskim „Tygodnikiem Powszechnym” oraz katowickim „Gościem Niedzielnym”. Zdecydowana większość czołowych środowisk intelektualnych młodej inteligencji również rezyduje w Warszawie lub Krakowie. Owszem, posiadają czasem oddziały regionalne, ale one, poza może kilkoma chwalebnymi wyjątkami, są bez porównania mniej aktywne niż centrale. Jeśli ktoś chce na co dzień uczestniczyć w najważniejszych debatach o Polsce, musi się przeprowadzić do stolicy lub przynajmniej Krakowa.

Sobota w barze, niedziela w kościele

Nie ma żadnego powodu, żeby stolica zagarniała niemal wszystkie instytucje centralne.

Tak ścisła koncentracja różnych zasobów w kilku zaledwie czołowych ośrodkach, do tego ze zdecydowaną dominacją Warszawy, jest zła z bardzo wielu powodów. Najbardziej oczywisty  to bezpieczeństwo strategiczne – wystarczy atak na kilka punktów w stolicy, żeby niemal zupełnie sparaliżować nasz kraj. To wszystko ma też jednak konsekwencje ekonomiczno-społeczne. Koncentracja najważniejszych podmiotów gospodarczych w kilku miejscach sprawia, że mniejsze ośrodki pozbawiane są wpływów budżetowych. A to się przekłada chociażby na dostęp do usług publicznych: mniejsze ośrodki muszą oszczędzać, więc ograniczają usługi publiczne do minimum.

Najlepiej to widać na przykładzie komunikacji zbiorowej, której stan na prowincji jest wprost katastrofalny. Jak wskazali Bartosz Jakubowski i Maciej Dulak w tekście na stronie Klubu Jagiellońskiego, 2/3 gmin w Polsce w ogóle zrezygnowało z organizacji transportu zbiorowego – zamieszkuje je łącznie 14 mln osób, które nie posiadając samochodu, są praktycznie uziemione. Przykładowo, w rodzinnej wsi moich dziadków, Stryszawie (ponad 5 tys. mieszkańców), w weekend bez samochodu nie ma jak dojechać do miasta powiatowego (Sucha Beskidzka), w którym są kino, basen czy jakieś lepsze kawiarnie. Mieszkańcy polskiej prowincji nie mający auta w weekendy mogą co najwyżej wyskoczyć do lokalnego baru, a w niedzielę do kościoła.

Dlaczego to, gdzie się rodzimy, determinuje nasz los?

Koncentracja zasobów materialnych, administracyjnych oraz kulturowych powoduje również drenaż mózgów z prowincji. Wymagające wysokich kompetencji oraz dobrze płatne miejsca pracy są wysysane do kilku ośrodków, więc każdy, kto ma nieco większe ambicje, musi się przeprowadzić do Warszawy, Krakowa lub Wrocławia, względnie któregoś z paru innych dużych miast. To tam zawiązują się najbardziej wpływowe sieci kontaktów, realizowane są zaawansowane projekty i toczą się najważniejsze dyskusje. To powoduje, że miasta średniej wielkości, a nawet część dużych, stają się pustyniami intelektualnymi. Są pozbawiane lokalnych liderów oraz bardziej energicznych jednostek. Poza tym nie każdy chce się przeprowadzać – mieszkaniec Zielonej Góry niekoniecznie marzy o wyprowadzce do Wrocławia, a Bydgoszczy do Warszawy. Na prowincji czy w średnich miastach wciąż mieszka wiele talentów, których potencjału nie wykorzystujemy – mogą się spełniać co najwyżej w lokalnym magistracie. Zbyt duża koncentracja zasobów, a taka w Polsce bez wątpienia ma miejsce, to marnowanie potencjału dużych połaci kraju.

Municypalizm to wezwanie, byśmy na nowo odkryli, co znaczy działać politycznie

Tymczasem wcale nie jesteśmy skazani na ten punktowy rozwój. Podstawowym rozwiązaniem, które się narzuca, jest rozproszenie siedzib urzędów centralnych oraz spółek Skarbu Państwa. Oczywiście grupa kluczowych urzędów powinna mieć siedzibę w Warszawie przez wzgląd na ogólną sprawność administracji. Ale dlaczego np. GUS, Urząd Transportu Kolejowego czy GDDKiA muszą mieć siedziby akurat w stolicy? Ze spółkami SP nie jest tak źle – wiele z nich ma siedziby poza Warszawą, choć i tu jest pewne pole do popisu. O ile spółki sektora finansowego (PZU, PKO) rzeczywiście powinny być blisko centrum finansowego kraju, jakim jest Warszawa, to już spółki energetyczne, takie jak PGE (w 2009 przeniesiona z Lublina) czy PGNiG niekoniecznie.

Rozproszenie siedzib urzędów i spółek SP to wcale nie fanaberia: za urzędami i spółkami idą miejsca pracy wysokiej jakości, a ich kadra zarządzająca czy specjaliści to zwykle osoby o wysokim kapitale kulturowym, które mają wysokie oczekiwania co do jakości usług publicznych czy oferty kulturalnej. Nie mówiąc już o wyższych dochodach, a więc również podatkach wpływających do lokalnych kas. W ten sposób nawet jedna spółka lub nawet większy urząd mogą być kołem zamachowym dla miasta średniej wielkości. Na tej samej zasadzie można rozproszyć urzędy regionalne – tak również jest w Niemczech.

Lewica powiatowa

Możliwych działań jest więcej. Można wprowadzić rozwiązania podatkowe, które będą zachęcać duże spółki prywatne, w tym zagraniczne, do lokowania siedzib poza Warszawą. Prof. Śleszyński w raporcie KJ proponuje także, by zamiast opodatkowywać przedsiębiorstwa, podatki płaciły zakłady – wtedy pieniądze będą zostawały nie w miejscu siedziby głównej, lecz w miejscu prowadzenia działalności. To mogłoby być jednak bardzo trudne do wprowadzenia od strony technicznej. Bez wątpienia niezbędny jest też program ekspansji usług publicznych na prowincji – mowa szczególnie o komunikacji zbiorowej, ale nie tylko. Można też dążyć do większej specjalizacji polskich uczelni – nie ma powodu, żeby wszystkie najbardziej prestiżowe wydziały w kraju były w Warszawie lub Krakowie. Dzięki odpowiednim instrumentom finansowania uczelni można sprawić, że największe talenty z konkretnych dziedzin będą studiować w Rzeszowie czy Szczecinie.

Polska jest jednym z kilku krajów Europy, w którym relatywnie największa część społeczeństwa żyje poza największymi ośrodkami. Z drugiej strony, jest krajem o bardzo dużej koncentracji zasobów w tych właśnie kilku ośrodkach, ze zdecydowaną dominacją stolicy. To wiedza kluczowa dla stworzenia skutecznej artykulacji politycznej: mieszkańcy spoza wiodących ośrodków, a więc ogromna grupa wyborców, czują się odstawieni na boczny tor i pozbawieni wpływów. Wzbiera w nich gniew i nieufność wobec elit, które są dla nich ludźmi z innego świata – ludźmi, których bez wątpienia nie spotkają na ulicy czy w kolejce w sklepie. Te właśnie nastroje skutecznie wykorzystał PiS, kierując swoją narrację właśnie do nich.

Najnowsze badania nierówności w Polsce pokazują, że przypływ nie unosi wszystkich łodzi

Nie ma żadnego powodu, by tych nastrojów nie mogła wykorzystać lewica. Musi jednak stworzyć konkretną ofertę dla „Polski powiatowej” w postaci spójnego i łatwego w odbiorze programu deglomeracji, czyli egalitarnej dekoncentracji polskich zasobów między mniejsze ośrodki. Takie „wyjście ze strefy komfortu” bez wątpienia dobrze polskiej lewicy zrobi.

 

**
Ilustracja do tekstu pochodzi z raportu Przemysława Śleszyńskiego „Polska średnich miast. Założenia i koncepcja deglomeracji w Polsce”, Klub Jagielloński, Warszawa 2018.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij