Kraj

Tarasiewicz: „Co wy tu, drogie koleżanki, tak się dajecie?”

Historia pierwszej Sekcji Kobiet „Solidarności”.

Maria Klaman: Trójmiejska Manifa stworzyła nowe 21 postulatów na rzecz kobiet, równego traktowania i sprawiedliwego państwa. Nawiązuje tym do 21 postulatów „Solidarności” z roku 80. Trzy spośród nich miały poprawić sytuację kobiet w Polsce. Postulat 17: „Zapewnić odpowiednią liczbę miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci kobiet pracujących”, jest wciąż aktualny.

Małgorzata Tarasiewicz: Głównym postulatem dotyczącym stricte kobiet była możliwość przechodzenia na emeryturę w wieku 50 lat. Bardzo szybko okazał się on nierealistyczny, zresztą nie wyrastał z głębokich przemyśleń, wynikał z ówczesnego pojmowania roli kobiet, traktowania ich jako opiekunek. 50 lat to był idealny moment, żeby kobieta wróciła do domu jako babcia i zajmowała się wnukami. Pozostałe postulaty, odnoszące się do praw człowieka czy więźniów politycznych, oczywiście też dotyczyły w jakiś sposób kobiet, natomiast nie były specyficznie do nich adresowane.

Wydaje się, że prócz tych trzech spośród 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego kobiety w czasach przełomu nie wywalczyły sobie nic ponadto – ani pozycji, ani władzy symbolicznej. Na dodatek odebrano im prawo decydowania o swoim własnym ciele, delegalizując aborcję.

Przez te wszystkie lata zastanawiałam się, dlaczego kobiety nie były bardziej widoczne, zarówno w żądaniach, jak i władzy politycznej czy przywództwie strajków pod koniec lat 80. Istnieje wiele teorii, które to tłumaczą, ale moim zdaniem wciąż mamy wiele niewiadomych. Dla mnie ciągle jest zaskoczeniem, że kobiety nie upomniały się o swoje prawa. Jak doszło do tego, że w jakimś sensie zostały wykorzystane? Kobieca energia i potencjał podczas strajków były ogromnie ważne, żeby „Solidarność” odniosła sukces. A po sukcesie strajków zostały całkowicie wykluczone.

Kobiety działające w „S” nie podawały swoich nazwisk. Z uporem powtarzały, że kobieta powinna zostać z tyłu, bo gdyby trafiła do więzienia, to kto by z dziećmi został, kto by się domem zajął, kto by to wszystko uniósł. To pokazuje, jak silnie kobiety mają zinterioryzowane stereotypowe podejście do swojej roli. Ceną, jaką za to zapłaciły, było zejście na drugi plan. Bardzo dobrze rozumiała to Barbara Labuda. Ale inne kobiety, nawet  bardzo ważne działaczki, wciąż nie zdobyły się na autorefleksję. Na przykład Joanna Szczęsna – był to zadziwiający i rozczarowujący głos w dyskusji wokół książki Shany Penn Podziemie kobiet, kiedy Szczęsna, wielka działaczka opozycji związana z „Tygodnikiem Mazowsze”, wyraźnie się odcięła od postulatów feministycznych, od tego, że w ogóle była wtedy jakaś sprawa kobieca. 

Podobne odczucie miałam po lekturze biografii Aliny Pienkowskiej. Jej autorka, Barbara Szczepuła, obstaje przy tezie, że kobietom było dobrze, pozostając w cieniu mężów działających w opozycji.

Myślę, że sprawy kobiet do tej pory wydają się czymś gorszym, nieważnym – do tego stopnia, że same kobiety w ogóle nie chcą być z nimi utożsamiane. Bo, jak wiadomo, prawdziwy działacz zajmuje się wielką polityką, natomiast sprawy społeczne, sprawy związane z dziećmi, tym wszystkim, co jest tradycyjnie przypisywane kobietom, to nie jest wielka polityka.

Kobiety chciały być tak poważne jak ci „wielcy” mężczyźni, jak Kuroń, Michnik, Geremek, i miały poczucie, że gdyby wyszły ze swoimi kobiecymi postulatami, z prawami kobiet, ich rola by się dewaluowała.

Także dzisiaj, patrząc z perspektywy wielu lat na tamtą sytuację i analizując, dlaczego zostały zapomniane, przyjmują, że to, co kobiece, jest mniej istotne od tego, co wtedy było wielką polityką. Dlatego jak lwice bronią poglądu, że feminizm nic do sprawy opozycji w Polsce nie miał. We własnym mniemaniu w jakimś sensie bronią się w ten sposób przed zmarginalizowaniem

Jednak powstała Sekcja Kobiet NSZZ „Solidarność”, której byłaś koordynatorką. Sekcja, która miała feministyczne nastawienie, choć pewnie wtedy członkinie SK by w ten sposób nie nazwały swojej działalności.

Do sekcji weszłam dość przypadkowo. Nie byłam członkinią „Solidarności”, należałam do niewielkiego w porównaniu z nią ruchu Wolność i Pokój. WiP miał odmienne stanowisko, jeśli chodzi o prawa mniejszości, prawa kobiet, ale nie był wpływową organizacją. Dla mnie zawsze kwestie feministyczne były ważne, dlatego od początku z bólem obserwowałam, że w „Solidarności” tego właściwie nie ma. A z drugiej strony za bardzo nie wyobrażałam sobie, jak przy Lechu Wałęsie, tak niezwykle patriarchalnej i silnej postaci, miałoby się cokolwiek tutaj zadziać. Co innego we Wrocławiu, gdzie była Labuda, Frasyniuk… Ale w Gdańsku sprawa była beznadziejna.

W takim razie jakim cudem w ramach tych patriarchalnych struktur związku pojawiła się Sekcja Kobiet? I to właśnie w Gdańsku. To był twój pomysł?

Nie. Według mnie koncepcja przyszła z Zachodu jako warunek – „Solidarność” otrzymywała bardzo duże wsparcie finansowe od Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych, której była członkiem. I to Konfederacja postawiła „Solidarności” warunek, że musi podjąć działania w tej sprawie, zaangażować kobiety i powołać Sekcję Kobiet. Dowiedzieli się o mnie, że jest taka działaczka WiP, która coś już o prawach kobiet wie, coś o kobietach pisała, więc niech ona tę sekcje zorganizuje. To był chyba rok 1990.

Dlaczego wybrałaś WiP zamiast „Solidarności”?

Do opozycji wstąpiłam, będąc jeszcze studentką. Chciałam być w „Solidarności”, ale mi to odradzono. Sytuacja w gdańskiej „Solidarności” była niedemokratyczna, jedyne, co mogłabym tam robić, to zmywać podłogi. Gdańsk był dworem Wałęsy, z księdzem Jankowskim. Jakie to miejsce dla kobiety? No, może gdybym była związana z Kościołem, to mogłabym jakąś modlitwę prowadzić, coś czytać, ale nigdy w życiu nie mogłabym tam robić tego, co w WiP. WiP był o wiele ciekawszy i twórczy.

Gdańsk miał w swoich szeregach kobiety o dużym potencjale, choć zawsze w drugiej linii: Anna Walentynowicz, Joanna Duda-Gwiazda, Alina Pienkowska, Henryka Krzywonos. Włączyły się w działania Sekcji Kobiet?

Wydawało mi się, że z całą pewnością Walentynowicz, która była kiedyś w Lidze Kobiet, musiała rozumieć specyfikę kobiecą. Walentynowicz zresztą świadomie zrezygnowała z przywództwa strajków. Mówiła: „Ludzie będą ciebie woleli, Lechu, bo jesteś mężczyzną”. Zdawała sobie sprawę, w jak bardzo patriarchalnym społeczeństwie żyjemy. Widziała, czuła to, tylko nie było to nazwane. A od kłótni z Wałęsą była wykluczona i nie była w strukturach związku, którym kierował. Nie została wybrana do Komisji Krajowej. Lech Wałęsa ją zdominował. To było niesamowite, że taka ważna osoba dla strajku została wykluczona. Nie mogła wejść do Sekcji Kobiet przede wszystkim jednak dlatego, że nie należała do struktur związkowych, a Sekcja z założenia była dla kobiet zrzeszonych w związku. Pienkowska odpadała zupełnie, bo była żoną Borusewicza, który był przeciwny tworzeniu Sekcji w regionie gdańskim, gdzie był przewodniczącym. Nie wzięłaby w tym udziału chociażby z tego powodu. Krzywonos zupełnie jakoś zniknęła.

W jaki sposób zaczęłaś organizować Sekcję Kobiet?

Jak teraz na to patrzę, to widzę, że to była taka demokracja partycypacyjna. Postanowiłam, że nie będę odgórnie narzuć programu działania. Byłam przekonana, że lepiej, żeby kobiety same od początku przemyślały, przedyskutowały własny program. I ruszyło. To było po prostu wspaniałe. Ja nie byłam przewodniczącą, tylko etatową pracownicą związku, facylitatorką. Przeprowadziłyśmy więc w roku, o ile pamiętam, 1991 demokratyczne wybory i przewodniczącą została Anastazja Konieczna z Wrocławia. Była jedną z wielu wtedy silnych osobowości, które się zgłosiły do SK. Zresztą Kraków, Wrocław, Białystok, Poznań to były bardzo silne ośrodki kobiet. We Wrocławiu kobiety same wymyśliły i przeprowadziły w swoich zakładach pracy ankietę wśród robotnic na temat ich postulatów, w tym także na temat delegalizacji aborcji. Chciały poznać zdanie jak największej grupy kobiet, by móc je rzeczywiście reprezentować, a także mieć w nich wsparcie. Naprawdę niesamowita energia się wytworzyła.

Nie miałaś żadnych wytycznych od Komisji Krajowej co do struktury i programu KS?

Tych wszystkich facetów z „Solidarności” to w ogóle nie obchodziło.

Wałęsa, na pytanie o sekcję, odpowiedział: „A niech się nasze panie organizują”.

No więc „nasze panie” miały całkowicie wolną rękę. Działacze sprawę kobiecą uznawali za tak mało ważną, że nie przyszło im do głowy, że w ogóle warto się tym zająć. Wysłałam zaproszenia do wszystkich regionów, żeby zainteresowane kobiety przyjechały do Gdańska. I o dziwo zgłosiło się ich bardzo dużo – w pierwszym spotkaniu Sekcji wzięło udział około sześćdziesięciu kobiet. A zgłoszeń było więcej.

Na początek zaprosiłam kobiety z zachodnich związków zawodowych, m.in. z Anglii, żeby Polki dowiedziały się, co robią inni, i może to je jakoś zainspiruje. W kolejnych warsztatach wzięły już udział polskie działaczki kobiece, feministyczne, organizacje takie jak Polskie Stowarzyszenie Feministyczne czy Centrum Praw Kobiet albo eFKa z Krakowa.

Jednym słowem „Solidarność” uczyła się, czym jest feminizm?

W Polsce udawało się skutecznie utrzymać kobiety w drugiej linii za pomocą stereotypów, podsycania etosu matki Polki i tych wszystkich bzdur. I nagle dzięki SK dowiedziały się od zachodnich feministek, które tak jak one były robotnicami działającymi w związkach zawodowych – a nie od jakichś pisarek, intelektualistek – że są wyzyskiwane. Przyjeżdża z Anglii wielka kobieta, silna jak Krzywonos, pięścią uderza w stół i pyta: „Co wy tu, drogie koleżanki, tak się dajecie, gdzie są kobiety w związku? Dlaczego mężczyźni się dziećmi nie zajmują? Dlaczego macie niższe płace?”. I te kobiety zaczęły dostrzegać pewne rzeczy, rozumieć mechanizmy i mówić innym głosem.

A rzeczywistość transformacyjna była bardzo ciężka. Wchodził plan Balcerowicza, sytuacja na rynku pracy stawała się coraz gorsza, a im mówiono: „Kobiety, idźcie do domów, zróbcie miejsce na rynku pracy, bo mężczyźni jako głowy rodziny muszą zarabiać”. A jak posłuchały kobiet z Zachodu, gdy się dowiedziały od nich, jak w praktyce działa liberalizm gospodarczy, wolny rynek, to im się klapki na oczach trochę pootwierały. Okazało się, że niekoniecznie będzie pięknie. Że mogą z głodu zdychać jako babcie na marnej emeryturze w wieku 50 lat.

A jakie miały wyobrażenia na temat wolnego rynku?

Że to będzie taki socjalizm, tylko lepszy, bo bez kartek. I dzięki temu lepszemu socjalizmowi dostaną wcześniejszą, dobrą emeryturę i opiekę. To miał być idealny świat. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, jak to będzie brutalne. Kobiety z Łodzi w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczały, co stanie się z ich zakładami pracy – prywatyzacja, rozkradanie majątku, likwidacja. Gdybyśmy wtedy były jakoś przygotowane do zajęcia się postulatami ekonomicznymi, to najważniejsze byłoby bronić kobiet na rynku pracy. Nawet postulować alternatywne formy spółdzielczości, żeby kobiety zajmowały swoje zakłady. Ostatecznie doszło do tego, że jesteśmy ubezwłasnowolnione i w wymiarze osobistym, i społeczno-ekonomicznym, i politycznym.

Do Sekcji zapisywały się różne kobiety, i konserwatywne i liberalne. Z jakimi oczekiwaniami przychodziły do SK?

Myślę, że niektóre przyszły do Sekcji Kobiet tylko po to, żeby walczyć o tę wczesną emeryturę. Ale potem szybko im to się zmieniało.

A jakie miały poglądy na aborcję? Bo sprzeciw wobec jej delegalizacji był najbardziej wywrotowym działaniem SK w tamtym czasie.

Mogły mieć różne poglądy, ale na pewno żadna nie planowała walczyć o delegalizację aborcji.

Rzeczywiście, to była najważniejsza sprawa, jaką zajęła się Sekcja. I to ostatecznie doprowadziło do jej rozwiązania przez Komisję Krajową. Inny bardzo kontrowersyjny z punktu widzenia władz związku postulat brzmiał: więcej kobiet w jego władzach. Kobiety nie chciały, by bez ich udziału zapadały decyzje na zjazdach „Solidarności”. Chciały być reprezentowane w Komisji Krajowej, gdzie nie było kobiet. To było feministyczne żądanie, które wywołało po raz pierwszy niepokój wśród kolegów, ale jeszcze wtedy nie do końca się przebiło do ich świadomości. Ciągle były ważniejsze rzeczy, jak stanowiska w Warszawie.

Ale ostatecznie ci koledzy i tak zdecydowali za kobiety i doprowadzili do delegalizacji aborcji.

Tak. Próby zmiany ustawy aborcyjnej zaczęły się w ’91. Gdy propozycje trafiły do Senatu, zaproszono różne środowiska społeczne na konsultacje, w tym także Sekcję Kobiet. Przypuszczano, że SK będzie chciała natychmiast ograniczyć aborcję, bo tak mówił Związek, który przyjął rezolucję o ograniczeniu praw kobiet do aborcji na II Krajowym Zjeździe „Solidarności” w maju 1990 roku. Na tym Zjeździe kobiety stanowiły tylko 10% delegatów!  To było dramatyczne. Do Senatu pojechała Anastazja Konieczna z kilkoma innymi kobietami z Sekcji. Oświadczyły, że w żadnym wypadku nie są za delegalizacją aborcji. Nie ma mowy. A stanowisko zjazdu nie jest stanowiskiem Sekcji Kobiet „Solidarności”. Rozpętało się piekło. To był początek końca.

Wałęsa jakoś na to zareagował?

Wałęsa był tak uwikłany w „wielką” politykę, że nawet tego nie odnotował. Na jego następcę na stanowisku przewodniczącego wybrano na III Zjeździe „Solidarności” Mariana Krzaklewskiego. To Krzaklewski był uwikłany w te wszystkie gry: tutaj Kościół, tam polityka, które doprowadziły do rozwiązania SK „za politykierstwo” i delegalizacji aborcji.

To był wynik ugody miedzy nową władzą a Kościołem? Aborcja stała się kartą przetargową Krzaklewskiego w polityce?

Od początku był zaangażowany w niszczenie Sekcji Kobiet. Wszelkimi sposobami. Z jednej  strony twierdził, że Sekcja jest nielegalna, bo nie spełnia wymogów statutowych – bo kobiety to nie branża. Że powinna się nazywać Sekcja Krajowa Kobiet, a my mamy zapisane Krajowa Sekcja Kobiet. Takie bzdury. I w związku z tym trzeba wszystko zrobić od początku, wybrać nowe władze i na nowo je zatwierdzić przez Komisję Krajową, a do tego czasu SK nie może działać. Z drugiej strony do Sekcji wprowadzano kobiety o odpowiednim kręgosłupie moralnym, które w strojach ludowych witały Krzaklewskiego chlebem i solą na obchodach.

Szybko was spacyfikowano – Sekcja już wiosną 1991 została rozwiązana.

Rzeczywiście, wydarzenia biegły bardzo szybko, spotkanie za spotkaniem, postulaty. Teraz żałuję, bo kobiety z Zachodu, które ze mną współpracowały, radziły, żeby zwolnić, najpierw budować potencjał i nie wychylać się. Wtedy nie byłam wielkim strategiem czy politykiem. To była taka naiwność, idealizm – robimy, idziemy do przodu.

Chyba też wiara w kolegów, że wam na to pozwolą, nie będą przeszkadzać?

Tak, nie przypuszczałam że ich podejście może być tak cyniczne. Dzisiaj to mi aż wstyd, że byłam taka naiwna. Ale wielu z nas teraz, po fali przemian, czuje się oszukanych, a wtedy wydawało się, że wszystko będzie piękniej. Ludzie byli nastawieni optymistycznie, myśleli, że teraz nastąpi wielka zmiana, przemiana jakościowa, moralna. A tak naprawdę to była porażka. Trzeba było może grać politycznie, a nie iść na całość.

Działacze przestraszyli się, że kobiety mogą wejść na równych prawach do polityki?

Tak mi się wydaje. Zobaczyli, że w Sekcji są kobiety z całej Polski, i to nie jakieś miłe intelektualistki, tylko prawdziwe robotnice. Takie jak Anastazja Konieczna, która była spawaczką. To, że były pracownicami, dawało im legitymizację wśród członkiń związku, kobiet pracujących. Mężczyźni dostrzegli, że to jest siła, i woleli to w odpowiednim momencie spacyfikować, niż narobić sobie kłopotu.

Małgorzata Tarasiewicz – działaczka społeczna, feministka, prezeska Stowarzyszenia Współpracy Kobiet, NEWW (Network of East-West Women). W latach 90. była prezeską polskiego oddziału Amnesty International.


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij