Kraj

Świat mediów przenika narcystyczna pycha

Nadużywanie władzy nie jest problemem jednej redakcji w Polsce

Opowieść o Kamilu Durczoku zamieszczona w najnowszym wydaniu tygodnika „Wprost” – abstrahując od tego, czy opisane sytuacje są prawdziwe – nie jest w gruncie rzeczy opowieścią o jednostce. Jest opisem zjawiska systemowego, spotykanego zatem nie tylko w redakcji „Faktów”, ale także w innych redakcjach, innych firmach, na różnych szczeblach i szczebelkach władzy.

Bardzo celnie skomentowała to Ewa Wanat w tekście opublikowanym w minioną niedzielę w portalu Natemat.pl, wskazując jednocześnie, że właśnie kwestia władzy jest tutaj absolutnie kluczowa. Niezależnie więc od tego, czy tym razem zarzuty „Wprost” się potwierdzą, niezależnie od jakości wcześniejszego materiału, w którym opisano, jak dwójka dziennikarzy w niejasnym celu plądruje czyjeś mieszkanie, i niezależnie od aktualnej reputacji tygodnika oraz jego redaktora naczelnego, postaci tyleż głośnej, ileż wątpliwej w roli obrońcy moralności i standardów życia publicznego – warto potraktować tę historię jako symboliczną kondensację wielu możliwych scenariuszy, które codziennie rozgrywają się w wielu polskich redakcjach (i zapewne innych miejscach pracy także).

„Problemem było powszechne przekonanie, że szefowi wszystko wolno” – mówi w materiale „Wprost” anonimowy pracownik TVN-u – i ta wypowiedź od razu wprowadza nas w samo sedno sprawy.

Ten styl sprawowania władzy w miejscu pracy znany jest bowiem prawie każdemu, kto zetknął się z polskimi korporacjami medialnymi. Nie wszędzie i nie zawsze dochodziło czy dochodzi do takich patologii, nie wszędzie i nie zawsze dochodziło czy dochodzi do molestowania seksualnego, ale tam, gdzie się ono zdarza, można z dużym prawdopodobieństwem domniemywać, że jest to pochodna właśnie tego stylu. W mniej lub bardziej zakamuflowany sposób autorytarnego, opartego na bezwzględnej dominacji jednostki sprawującej kierownicze stanowisko (w większości przypadków jest to mężczyzna) oraz, choć nie zawsze, jej zastępcy czy zastępców.

Są bowiem w polskim świecie medialnym takie miejsca, gdzie szef zespołu czy redaktor naczelny może w swojej redakcji zrobić właściwie wszystko. Zrzucić każdy tekst i każdy materiał, niezależnie od jego realnej merytorycznej wartości. Zmuszać dziennikarzy, żeby forsowali publicystyczne tezy, często dotyczące spraw światopoglądowych, z którymi osobiście się nie zgadzają. Publicznie poniżać pracownika lub pracowniczkę, negować ich profesjonalne – albo intelektualne – kompetencje bądź też szydzić z jej/jego zewnętrznego wyglądu czy relacji intymnych. Udzielać chamskich reprymend za niewywiązanie się z zadania, o którym wiadomo było z góry, że jest niemożliwe do wykonania (niech to będzie na przykład przeprowadzenie wywiadu z Barackiem Obamą albo zdobycie w ciągu kilku godzin prywatnego telefonu Toma Cruise’a i uzyskanie od niego ekskluzywnej wypowiedzi o tym, na kogo będzie głosował w wyborach prezydenckich, które odbędą się za rok). Zwolnić, kogo tylko zechce i zatrudnić, kogo tylko zechce – jeśli, rzecz jasna, stoi za nim zarząd korporacji, która jest danej marki czy redakcji właścicielem. Nic i nikt się wówczas – także dla korporacji – nie liczy, każdy może zostać zastąpiony. Poza, oczywiście, głównym bohaterem, który w sposób absolutnie dowolny może – z pomocą swoich totumfackich – wymienić bez podania najmniejszej racji praktycznie cały zespół, który wcześniej przez kilkanaście lat budował pozycję danego tytułu.

Trudno się zatem dziwić, że nawet jeśli pracownicy skarżą się na mobbing czy molestowanie, nikt ich nie traktuje poważnie. Nie można przecież traktować poważnie kogoś, kto nie ma żadnego znaczenia.

Jeśli komuś wydaje się, że fantazjuję, mogę zaręczyć, że w wymienionych sytuacjach albo uczestniczyłem, albo widziałem je na własne oczy, albo też znam je z bezpośrednich, wiarygodnych relacji. Świat polskich mediów – i nie tylko polskich, wystarczy przejrzeć doniesienia o skandalach w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych – jest bowiem światem w dużej mierze przesiąkniętym narcystyczną pychą. Jest światem, w którym rządzi dworskie ego – niemające i nieznające żadnych granic; unoszone przekonaniem o własnej wyjątkowości; władzę sprawujące zazdrośnie i niepodzielnie; domagające się podległości i hołdów; niezbyt dobrze znoszące wokół siebie jakiekolwiek wyraziste osobowości; przekonane o własnej omnipotencji, a co najważniejsze nastawione na efektywność, sprzedaż i słupki. To ostatnie – ekonomiczne zyski – jest gwarantem nietykalności takiego ego, autoryzacją wszelkich jego nadużyć.

Jeżeli przez pracodawców, czyli menadżerów liczących dochody, ktoś jest postrzegany jako potencjalny gwarant finansowego sukcesu – będzie mógł swoich pracowników psychicznie i fizycznie niszczyć do woli, nikt i nic mu w tym nie przeszkodzi.

Obserwując z bliższej lub dalszej odległości tego typu kuriozalne, choć zarazem mroczne praktyki, miałem zawsze wrażenie funkcjonowania w rzeczywistości nie tyle korporacyjnej, ile raczej prekorporacyjnej, w gruncie rzeczy dzikiej i niczym nieuregulowanej. Korporacyjne zasady mają bowiem za zadanie chronić pracowników przez chimerami i humorami przełożonych. Indywidualna psychologia powinna – przynajmniej w teorii – pozostać przed wejściem do zakładu pracy, rolę skutecznie powstrzymujących ją portierów winny zaś spełnić właśnie (niekiedy przesadnie nawet szczegółowe) procedury i regulacje. Tymczasem w wielu (pre)korporacjach medialnych regulacje i procedury stwarza szef albo redaktor naczelny. On jest ich generatorem, on przykrawa je i modyfikuje zgodnie z nieprzewidywalnymi wahnięciami swojego nastroju.

Te wszystkie patologie władzy natomiast – o czym również warto pamiętać – wyrastają z jeszcze bardziej ogólnego gruntu, z jeszcze bardziej fundamentalnych światopoglądowych przekonań (bo chodzi tu w istocie o bardzo głębokie przekonania, o światopogląd w jego najbardziej podstawowym wymiarze, a nie tylko o odpowiednie przepisy i ich skuteczną egzekucję).  A mianowicie ze ślepego zapatrzenia w finansowy zysk, który buduje tak indywidualny, jak i zbiorowy prestiż. Z bezrefleksyjnego kultu jednostki – replikowanego i wzmacnianego przez media, ale i niektórych intelektualistów, promujących neoliberalny mit samostanowiącego się podmiotu, który jest kowalem własnego losu, jedynym twórcą własnego sukcesu, ale i własnej porażki. Z niezdolności, co za tym idzie, do autentycznej zespołowej pracy, która wymaga przede wszystkim zrozumienia, że każde powodzenie i każda porażka jest wynikiem splotu wielu czynników, a nie tylko dziełem jednego człowieka, który, odpowiednio, albo sam odbiera hołdy, albo sam ponosi sromotną karę. Z wynikającej z tego wszystkiego pogardy dla pracowników niższego szczebla, niebędących medialnymi „twarzami” czy „nazwiskami”, dla researcherów i researcherek (czyli „rysiów” z materiału „Wprost”), dla autorów filmowych czy tekstowych reportaży, którymi redaktor naczelny albo redaktor wydania zapełnia szpaltę albo czas antenowy. Z przekonania – last but not least – że skuteczność czy efektywność zawodowa jest testem na człowieczeństwo, że stanowisko, rozpoznawalność, pozycja albo stan konta decydują o tym, czy ktoś zasługuje na szacunek czy na pogardę.

I niestety, dopóki to wszystko się nie zmieni, dopóki wciąż będą istnieć takie miejsca (choć, szczęśliwie, są też redakcje zupełnie inne), dopóty takie historie jak z ostatniego numeru „Wprost” – abstrahując, powtarzam, od jej autentyczności w tym konkretnym przypadku, to jest jeszcze do potwierdzenia i ustalenia – będą się zdarzały nagminnie. Ważne jest jednak, żebyśmy wszyscy, ilekroć natykamy się na tego typu sytuacje, ilekroć czujemy, że ktoś dokonuje wobec nas, albo wobec innych jakiegoś nadużycia, nie bali się mówić o tym głośno i otwarcie. Patologiczne struktury władzy – to banał, ale jakże widoczny w tej sprawie – trzymają się przede wszystkim dzięki milczącemu przyzwoleniu, a milczące przyzwolenie bierze się z lęku: przed utratą pracy, przed sprzeciwieniem się silniejszemu, przed publicznym wyjściem przed szereg.

Tylko jeśli wyrwiemy się z tej logiki, tylko jeśli uznamy, że głośna niezgoda na krzywdę warta jest wysokiej ceny, jaką być może trzeba będzie za nią zapłacić – jest szansa, że ten chory układ uda się wreszcie zdemontować.

Czytaj także:
Ewa Wanat: Media muszą się zająć temat molestowania i mobbingu na poważnie
Agnieszka Graff: Seks, płeć, władza i wstyd

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij