Kraj

Nie doceniłem Trumpa, ograł Polskę koncertowo

Trump wygrał wizytę, PiS z rządowymi mediami ją zdyskontują na krajowym podwórku. A gdzie w tym wszystkim Polska?

Nie doceniłem Donalda Trumpa, przyznaję. Prawdziwy dealmaker, znaczy „załatwiacz”. Przyjechał, posłuchał wiwatów, powiedział ludziom, co chcieli usłyszeć – nawet składnie, nawet do rzeczy, nie pomylił nas z Portugalią czy Rumunią. Prostym gestem zamienił „żonę-paprotkę” w „najwspanialszą ambasadorkę USA”. No i uzyskał kontrakt na Patrioty oraz deklarację, jak bardzo szczęśliwi będziemy, kupując od Amerykanów płynny gaz. Chyba też bym na jego miejscu „pokochał Polskę i Polaków”.

Dziewczyna ze Wschodu

Prezydent Duda wypadł na swoim poziomie – wyżalił się, że go niektóre media nie lubią, od widzów dostał oklaski, od Donalda Trumpa specjalne podziękowania dla siebie i małżonki za przygotowanie wizyty oraz „zielone światło ze strony rządu USA, wręcz zachętę do tego, byśmy ten gaz kupowali”.

Obóz rządzący, który politykę zagraniczną uczynił funkcją wizerunku w kraju może wizytę odhaczyć jako sukces – poza zgrzytem z publicznym pochwaleniem Wałęsy, gość wylał miód na serca wyborców PiS i nie tylko. Był Kopernik (i Centrum Nauki Kopernik!), Kościuszko, Pułaski i Chopin, Jan Paweł II, były zabory, cud nad Wisłą, Katyń, Holokaust (dla mediów zagranicznych, bo kwiatów pod pomnikiem Bohaterów Getta Trump osobiście nie złożył), powstanie warszawskie i 40 lat komuny. O powstaniu mówił przez dobrych kilka minut – nieźle zbriefowany przez doradców Trump zaczął w pewnej chwili improwizować, motając się lekko przy historii o barykadach na Alejach Jerozolimskich, ale i tak się podobało. Były też wartości (konserwatywne), rodzina, Bóg, naród, Europa (silna, błogosławieństwo dla Zachodu), zachodnia cywilizacja i jej wrogowie, nawet dla emancypacji kobiet znalazło się miejsce. Solidny, konserwatywny przekaz, spójny. Złośliwi powiedzą, że za podsumowanie mowy Trumpa starczy puenta sowieckiego dowcipu o Leninie: „a mógł zabić”, ale prezydent USA faktycznie ugrał wszystko, co miał do ugrania, nie strzelił gafy i pewnie połowie Polaków dał się dobrze zapamiętać. Zgodnie ze złotą zasadą amerykańskiej dyplomacji („nie wiązać sobie rąk”) nie złożył żadnych gwarancji ani nawet konkretnych obietnic w sprawie obronności, a jedynie napomykał o dobrej współpracy wojskowej i otwartości na stacjonujących w Polsce żołnierzy. Potwierdzenie (?) ważności artykułu 5. traktatu waszyngtońskiego o kolektywnej obronie ubrał w opowieść historyczną („czynami dowiedliśmy…”) i rozmył w wyrzekaniach na europejskich członków Sojuszu.

Mówiąc krótko: Trump wygrał wizytę, PiS z rządowymi mediami ją zdyskontują na krajowym podwórku. A gdzie w tym wszystkim Polska? Tu właśnie leży pies pogrzebany. Bo po co była ta cała wizyta? Na poziomie przekazu krajowego: by pokazać, że Polska wstała z kolan i że się dla USA liczy, w końcu to ledwie czwarta wizyta bilateralna Donalda Trumpa, po Izraelu, Arabii Saudyjskiej i Watykanie. PiS i Andrzej Duda udają, że grają w wielkie gry na europejskiej szachownicy, budują sojusze, przestawiają historyczne zwrotnice. Niestety, jeśli zejść na poziom konkretu, Polska tą wizytą nie uzyskała nic. Oto dlaczego.

Całe Trójmorze, którego drugi już (pierwszy był w sierpniu 2016 w Dubrowniku) szczyt zaszczycił swą obecnością Trump, to nawet niegłupi pomysł. Jeśli trzymać się deklaracji rządu i kręgów mu bliskich, jest to „inicjatywa biznesowa, nieskierowana przeciwko komukolwiek, a nie geopolityczna” (co ma ją odróżniać od klasycznego Międzymorza), a jej cel to „usunięcie niedorozwoju infrastrukturalnego w Europie Środkowo-Wschodniej”. Chodzi o to, by w region państw od Estonii po Bułgarię scalić zorientowaną „pionowo” siecią dróg, kolei i rurociągów, zbudować wspólną przestrzeń energetyczną, którą zasilałyby – w miarę możliwości – surowce pochodzące (także) z innego źródła niż Rosja. Filary projektu to wielkie inwestycje w infrastrukturę – linia kolejowa Rail Baltica, autostrada Via Carpathia, a także Korytarz Gazowy Północ-Południe. W wariancie optymistycznym Polska mogłaby przejąć od Niemiec rolę hubu gazowego dla całego regionu, a za wszystko to zapłaci… Unia Europejska.

Deklaratywnie rzecz biorąc, nasi decydenci są świadomi, że o geopolityczną jedność w regionie trudno – nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi różnie postrzegają Rosję i bardziej niż naszemu rządowi, zależy im na dobrych stosunkach z Niemcami. Dlatego wszystkie te koncepcje możliwej współpracy łączyć ma wspólny mianownik – warunek sine qua non: nie może tu chodzić o blok antyniemiecki, do tego rzecz musi być opłacalna ekonomicznie.

Jak robotnicy z Polski pracowali dla Donalda Trumpa

czytaj także

Podsumujmy zatem: Polsce zależy na zagęszczeniu krwiobiegu infrastruktury transportowej i przesyłowej od Tallina po Sofię i Zagrzeb. W zbudowanych za unijne pieniądze rurach powinien płynąć gaz spoza Rosji, po drogach i torach jeździć miałyby towary skądkolwiek i dokądkolwiek bądź. Część krajów regionu (Austria i Czechy niekoniecznie, Węgry nie wiadomo) może być tym zainteresowana, ale pod warunkiem, że faktycznie chodziłoby o biznes i bezpieczeństwo, a nie mocarstwowe szopki polskie wymierzone w Berlin (to podejście łączy Rumunię, Słowację, Słowenię i kraje bałtyckie).

Polacy ugrali tyle, że na szczycie pojawili się liderzy zainteresowanych państw, choć Austrii i Czech na niższym szczeblu; zaproszeni komisarze europejscy już nie dotarli, a już np. ministra spraw zagranicznych Gabriela na szczyt nie zaproszono w ogóle. Amerykanie zgodzili się, że chętnie sprzedadzą nam płynny gaz z łupków i podziękowali za zakupy Patriotów sugerując, że do sprzedania mają jeszcze dużo więcej. Wiemy już zatem, że w zbudowanych w przyszłości rurach będzie mógł płynąć amerykański gaz. Mógłby płynąć też katarski lub norweski, ale ten drugi wymaga gigantycznej inwestycji (tzw. rurociąg bałtycki), do tego sprzecznych z interesem niemieckim; konkurencja Amerykanów i Katarczyków o dostawy pozwoliłaby nam zbić nieco cenę, ale jeśli uznamy dostawy LNG z amerykańskich łupków za priorytet strategicznego bezpieczeństwa, to USA i tak będą mogły dyktować warunki. Co więcej, cały nasz plan jest nie po myśli Niemiec, które same wolałyby być hubem gazowym regionu. To poważny problem z punktu widzenia samej inicjatywy Trójmorza, bo to Niemcy (i Francuzi) będą decydowali, na co środki unijne zostaną przeznaczone w kolejnej perspektywie czasowej. Sami Amerykanie, choć chętnie wpuszczą w sieć przesyłową swój surowiec („większy dostęp do rynku energetyki, mniej barier to jest to, co chcemy zrobić”), to za jej budowę płacić nie będą („gratuluję waszym krajom rozpoczęcia projektów”).

Donald w Warszawie, czyli państwowcy, ideolodzy i lunatycy

Paradoks całej sytuacji polega na tym, że zacieśnianie więzi trójmorskich może się powieść, o ile nie storpedują go Berlin z Paryżem i nie porzucą nas kraje partnerskie. Podpisywanie się pod ideologicznym pakietem Trumpa, tak wygodne dla PiS na krajowym podwórku, sprzyja wrzuceniu Polski do szufladki pt. wrogi Niemcom i Francji osioł trojański Ameryki, z kolei taka kwalifikacja odsunie od nas sąsiadów, którzy wyżej cenią sobie stosunki z Berlinem. Z drugiej strony za prawicowym zestawem amerykańskich wartości nie pójdą środki finansowe, których źródłem mogą być tylko fundusze unijne.

Polski rząd ma rację głosząc, że Trójmorze nie jest projektem geopolitycznym, lecz biznesowym. Problem w tym, że zapisanie do niego Trumpa przeczy tej opowieści. Dopieszczając w ten sposób własny elektorat, PiS ułatwia Francuzom, Niemcom czy Holendrom zatrzaśnięcie nam przed nosem – jako nieokrzesanym barbarzyńcom, wrogim odnawialnej energii i prawom kobiet – drzwi do dalszej integracji. Trójmorska integracja energetyczna i transportowa to niezły pomysł, jeśli pójdzie za nią zielona modernizacja, możliwa tylko w ramach jądra UE, w ścisłe kooperacji z gospodarką niemiecką. Jeśli jednak Trójmorze zostanie uznane za wrogą Energiewende alternatywę, zostaniemy bez unijnych pieniędzy, choć za to z amerykańskim gazem łupkowym. Może jeszcze z naszym spirit, za który Donald Trump i cała Ameryka nas kochają.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij