Kraj

Stawiszyński: Ładne dziewczyny nie umierają

W młodym wieku umiera piękna, zdolna aktorka, a o jej śmierci informują równocześnie wszystkie media. Co zrobić? Jak zareagować?

Kiedy 18 maja 2013 roku opublikowano piątą edycję DSM, klasyfikacji zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, gorąca dyskusja o niektórych zaproponowanych tam rozwiązaniach trwała w najlepsze od ponad roku. Najbardziej kontrowersyjną zmianą, wywołującą bodaj najwięcej głosów sprzeciwu, było skrócenie czasu tak zwanej normalnej żałoby do dwóch tygodni. W poprzedniej edycji DSM okres ten szacowano na dwa miesiące, w jeszcze wcześniejszej zaś wynosił on rok.

Co to oznacza? To mianowicie, że w świetle najnowszych ustaleń amerykańskich psychiatrów przeżywanie głębokiej rozpaczy po stracie bliskiej osoby – z towarzyszeniem takich objawów, jak poczucie bezsensu, problemy ze snem, niezdolność do koncentracji etc., etc. – po upływie dwóch tygodni staje się jednostką chorobową, którą można i należy leczyć.

W jednym z numerów prestiżowego czasopisma „The Lancet”, na długo przed publikacją DSM V, komentował to Arthur Kleinman, profesor psychiatrii z Harvard Medical School. W przejmującym eseju Culture, bereavement and psychiatry opisywał własną rozpacz po śmierci żony, z którą spędził 46 lat. Poczucie pustki, żal po utracie, problemy z jedzeniem czy snem trwały zdecydowanie dłużej niż dwa tygodnie. Kleinman podkreślał, że to zupełnie naturalna reakcja.

Śmierć ukochanego człowieka pozostawia niemożliwą do zapełnienia pustkę, jest tragedią, z której nie można się wyleczyć, bo wpisana jest ona strukturalnie w ludzkie życie. Co więcej – nie ma żadnych czytelnych kryteriów, dzięki którym moglibyśmy z pewnością ustalić, ile wynosi „normalny” czas żałoby.

W różnych kulturach wygląda to rozmaicie, w żadnej jednak, poza współczesną kulturą zachodnią, nie postrzega się żałoby jako procesu chorobowego, który domaga się medycznej czy terapeutycznej interwencji.

Pomysł traktowania żałoby jako jednostki diagnostycznej określa Kleinman mianem wyraźnego symptomu ogólnej medykalizacji, to znaczy anektowania przez medycynę kolejnych obszarów życia, które wcześniej nie były w ogóle postrzegane jako potencjalnie patologiczne. Wnikliwie pisali o tym między innymi Allan V. Horwitz i Jerome C. Wakefield w książce The Loss of Sadness. How Psychiatry Transformed Normal Sorrow into Depressive Disorder, której naczelna teza wyrażona jest już w samym tytule. Horwitz i Wakefield, socjologowie medycyny biorący udział w konsultacjach nad kolejnymi edycjami DSM, dość wcześnie zaczęli zwracać uwagę, że współczesna psychiatria coraz chętniej kwalifikuje wszelkie negatywne doświadczenia jako wymagające farmaceutycznej interwencji. Realizuje w ten sposób – ich zdaniem – proste zapotrzebowanie kapitalistycznego systemu wartości, zainteresowanego maksymalną produktywnością i dostępnością pracowników. Im mniej dyskomfortu odczuwają zatrudnieni, tym chętniej i efektywniej pracują, tym zatem większy przynoszą zysk – firmie czy korporacji.

Za tym ekonomicznym impulsem posłusznie podąża cały ogromny rynek kształtujący nasze postawy, sposoby przeżywania czy hierarchie. Rzecz jasna, działa tutaj wiele czynników; nie sposób sprowadzić tego zjawiska do prostej konstatacji o krwiożerczej naturze neoliberalnego światopoglądu, choć ma ona tutaj niewątpliwie niebagatelne znaczenie – o czym na łamach „Guardiana” przypomniał niedawno w głośnym tekście Paul Verhaeghe.

Podstawowym problemem, jaki wiąże się ze zjawiskiem medykalizacji, jest zapoznanie fundamentalnej roli, jaką w ludzkiej psychice spełniają negatywne emocje, i postrzeganie ich wyłącznie jako oderwanego od jakiegokolwiek kontekstu, bezsensownego, nieuzasadnionego dyskomfortu, którego wszelkimi możliwymi środkami należy się jak najszybciej pozbyć. Kultura, która w ten sposób traktuje doświadczenie żałoby, traci zdolność do adekwatnego ujmowania śmierci, przestaje przygotowywać swoich mieszkańców na konfrontację z odejściem bliskich, wytwarza sztuczny, wirtualny obraz świata pozbawionego ciemnych stron i jakości.

Mieszkańcy kultury ukonstytuowanej na tę modłę stają się całkowicie bezradni wobec własnej i cudzej starości, choroby i śmierci.

Z obrazów, jakie do nich przenikają, skutecznie je bowiem usunięto. W projekcie życia, jaki sugeruje się im do realizacji, nie są one przewidziane. Nie ma ich na ekranach, nie ma ich dookoła. Rugowane z publicznego widoku do zamkniętych przestrzeni szpitalnych i hospicyjnych, stają się wstydliwą tajemnicą, przechowywaną gdzieś pod podłogą lśniącego i harmonijnego domostwa – zawieszonego w osobliwym bezczasie, podtrzymywanym odmładzającymi kremami, cudownymi dietami, ćwiczeniami gimnastycznymi i joggingiem oraz, last but not least, chirurgią plastyczną.

I tylko od czasu do czasu przez starannie wypolerowane okna tego domostwa dociera gwałtowny, niezrozumiały przekaz – kiedy w młodym wieku umiera piękna, zdolna aktorka, a o jej śmierci informują równocześnie wszystkie media. Co wtedy zrobić? Jak zareagować?

Reakcje na przedwczesną śmierć Anny Przybylskiej w jakimś sensie pokazują naszą bezradność. Tysiące wpisów na Facebooku wyraża gremialne przerażenie i zdziwienie. Tak jakby śmierć czy śmiertelna choroba nas się nie imały, jakby nie przychodziły nigdy przedwcześnie, jakby nie dotykały w tym samym stopniu ludzi spełnionych, szczęśliwych, bogatych, biednych, młodych i starych. Jest w tym pospolitym ruszeniu jakiś posmak zbiorowego egzorcyzmu, próba zjednoczenia się żywych, wzajemnego upewnienia się w ekstremalnym i niecodziennym charakterze czegoś takiego. Ten żal i autentyczny smutek – nie ma powodu, żeby odmawiać tym reakcjom autentyczności – przekonują jednak o celności tez Kleinmana, Horwitza, Wakefielda i innych krytyków współczesnej zmedykalizowanej kultury.

Bo nie ma w śmierci i chorobie Anny Przybylskiej, nie ma w śmierci i chorobie nikogo z nas, nic niecodziennego i zaskakującego.

Wręcz przeciwnie. Nie znaczy to wcale, że nie powinniśmy czuć w związku z tym przerażenia, smutku i rozpaczy. Znaczy to jedynie, że nie powinniśmy o nich zapominać. Że powinny nam one towarzyszyć cały czas, stać się na powrót częścią naszej nieustającej meditatio mortis.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Stawiszyński
Tomasz Stawiszyński
Eseista, publicysta
Absolwent Instytutu Filozofii UW, eseista, publicysta. W latach 2006–2010 prowadził w TVP Kultura „Studio Alternatywne” i współprowadził „Czytelnię”. Był m.in. redaktorem działu kultura w „Dzienniku”, szefem działu krajowego i działu publicystyki w „Newsweeku" oraz członkiem redakcji Kwartalnika „Przekrój”. W latach 2013-2015 członek redakcji KrytykaPolityczna.pl. Autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii” (2013) oraz oraz „Co robić przed końcem świata” (2021). Obecnie na antenie Radia TOK FM prowadzi audycje „Godzina Filozofów”, „Kwadrans Filozofa” i – razem z Cvetą Dimitrovą – „Nasze wewnętrzne konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd”. Z jego tekstami i audycjami można zapoznać się na stronie internetowej stawiszynski.org
Zamknij