Kraj

Nie ma boga w opozycji

Nie marzę o powrocie Tuska, nie marzę o jednoosobowym „polskim Macronie”, a nadawanie partyjnym przywódcom cech w istocie boskich uważam za niszczące demokrację.

Jednym z ciekawych – zarówno politycznie, jak i socjologicznie – elementów plemiennego myślenia o polityce w Polsce jest nadawanie partyjnym przywódcom cech w istocie boskich. Nie jest to domena jedynie narodowo-bogoojczyźnianej prawicy. Wręcz przeciwnie – symptomatyczne, że tego typu deifikacja polityków odbywa się w różnych obozach, niosących różne sztandary.

Tusk-bóg opuścił liberałów

Dwoma największymi i najpotężniejszymi bogami polskiego panteonu wciąż są oczywiście Jarosław Kaczyński i Donald Tusk (przynajmniej jeśli nie liczyć bogów, którzy nie żyją – jak Lech Kaczyński – lub są poza partyjną polityką – jak Lech Wałęsa – a którzy w konsekwencji są traktowani instrumentalnie). Obaj mają swoich wyznawców, do obu wznoszone są modły („Tusku, musisz!” versus „Jarosław, Polskę zbaw”), obaj doczekali się bardzo nadęcie brzmiących przydomków („naczelnik państwa” i „najwybitniejszy polityk po ‘89” kontra „prezydent Europy” czy „najlepszy premier w historii”). Oba kulty obrosły utartymi sformułowaniami, mają swoją hierarchię i kapłanów. W życiorysach obu polityków widać momenty, gdy obdarzeni byli boską władzą. Tak było w przypadku Tuska, który decydował o wszystkim – łącznie z obsadą pałacu prezydenckiego, do którego mógł wypromować, kogo chciał, czy człowieczeństwem niektórych przestępców. Tak jest w przypadku Kaczyńskiego, który wszechmocą upaja się obecnie (i którą również wykorzystuje do decydowania o losach i godności konkretnych osób – na przykład uchodźców). Oba kulty mają też swoje momenty celebracji. W przypadku Kaczyńskiego są to miesięcznice smoleńskie, gdy spory kawałek miasta jest zamykany, by bóg mógł ponownie wygłosić przemówienie. W przypadku Tuska – wszelkie jego wizyty w Polsce, gdy zostaje otoczony przez tłumik wyznawców, którzy tylko czekają, aż pojawi się w oknie w przerwie przesłuchania. Wzajemna niechęć oraz zatargi obu panów jedynie ową boską aurę wzmacniały, czyniąc z nich pojedynek na naprawdę samej górze, poza którym nie było nic istotniejszego.

 

Gdy rozpatrujemy przyczyny porażki Platformy i Komorowskiego oraz zwycięstwa PiS-u i Dudy, warto nie pomijać również tego elementu – owszem, jedynie symbolicznego i mniej istotnego niż trafione diagnozy i obietnice odpowiadające na rzeczywiste potrzeby ludzi postawione w kontrze do miałkości komunikacyjnej PO czy zwyczajnego zmęczenia ośmioletnimi rządami jednej formacji. Ale wynik ten jest w pewnej mierze również pokłosiem nieobecności nie tyle lidera (to byłoby do przeżycia), co właśnie boga liberałów. Tusk – choć trafił na firmament jako władca kontynentu – przestał być bogiem bliskim. Bóg odległy, zajęty innymi sprawami – co więcej bóg religii europejskiej, a więc tracącej na popularności wobec ewidentnego i wielopoziomowego kryzysu Unii – przestał być bogiem organizującym społeczne emocje. A przecież właśnie jego bliskość – charatanie w gałę, jeżdżenie po Polsce, ściskanie rąk – również (paradoksalnie) budowała jego boski wizerunek. Zwłaszcza w połączeniu z passą kolejnych wyborczych zwycięstw.

 

Przez ostatnie dwa lata nic się nie zmieniło – opozycja liberalna nie znalazła nowego boga, który mógłby zastąpić Tuska. Pozostaje więc plemieniem sierocym. Żaden z jej przywódców nie budzi choćby cienia tego entuzjazmu, który rozbudzał Tusk. Widać to, gdy spojrzymy na tęskniących za nim liberalnych wyborców, którzy rzucają wszystko, by przywitać go na dworcu. Może również dlatego opozycja obecnie musi przegrać – bo nie ma boga, który w polskiej polityce ostatnich lat jest zwyczajnie niezbędny. Wyczuwają to również ci, którzy modlą się do bliżej nieokreślonej siły o pojawienie się „polskiego Macrona”, tudzież marzą o powrocie Tuska na białym koniu, który pogromi boga wrogiego plemienia – to marzenie tym mocniejsze, że swojego boskiego majestatu nie splamił porażką, która przyszła już po jego wyjeździe. Tylko tyle pozostaje liberalnym wyborcom i publicystom, bo w większości widzą oni, że wśród liberalnej opozycji brakuje innego kandydata czy kandydatki na politycznego boga niż Tusk lub bliżej nieokreślony „ktoś nowy”.

Tusk wjechał na tor czwarty przy peronie trzecim

 

Nie ma boga na lewicy

Co zaś się tyczy lewicy, niektórzy (póki co ostrożnie i bardzo powoli) zaczynają deifikować i obdarzać boskim kultem Roberta Biedronia, widząc w nim kandydata na „trzecie bóstwo”, które mogłoby skorzystać tam, gdzie dwóch się bije. Trudno się temu dziwić – to taktyka zrozumiała, gdy wydaje się, że tak nęcący i wydawałoby się oczywisty dla demokratycznej lewicy politeizm (uosabiany przez Razem) póki co niezbyt działa. Nie jest jednak jasne, czy szukanie trzeciego boga to rzeczywiście taktyka w dłuższej perspektywie skuteczna. Być może jest to zresztą droga destrukcyjna nie tylko dla lewicy (w której Biedroń – pozbawiony stojącej za nim partyjnej machiny – powinien być raczej jednym z członków panteonu, a nie samodzielnym bogiem), ale także dla polskiej polityki w ogóle. I lewica nie powinna się do tej destrukcji przyczyniać, a raczej konsekwentnie stać przy swoim.

To zresztą w tym wszystkim najciekawsze zagadnienie. W jakiejś mierze to również deifikowanie konkretnych polityków niszczy demokrację. Obdarzanie ich boskimi przymiotami, za którymi idzie podarowanie im również boskich kompetencji, wprowadza nas w pułapkę, w której owi „ojcowie narodu” zaczynają być przekonani, że rzeczywiście „wiedzą lepiej”. Czy nie również dlatego Platforma „Obywatelska” odeszła od swoich pierwotnych założeń, przestała korzystać ze zbiorowej mądrości ruchu społecznego i zaczęła opierać się na decyzjach jednego człowieka wspartego kilkoma najbliższymi doradcami? Czy nie także z tego powodu „Prawu” i Sprawiedliwości tak łatwo przychodzi deptanie porządku prawnego bez pytania obywateli i obywatelek o zdanie (choćby w postaci konsultacji społecznych)? Cóż może ich powstrzymać, gdy na czele partii stoi bóg, który może się powołać na zaufanie i miłość „suwerena” – którymi rzeczywiście jest w sporym stopniu obdarzony? Gdy plemiona i grupy wyznaniowe konkretnych polityków się rozrastają, a kurczą się skupiska wyborców i wyborczyń popierających rozwiązania i hasła, bogowie mogą więcej. Bo członkowie i członkinie „żelaznych elektoratów” przestają być przywiązani do idei i pomysłów, a zaczynają wierzyć we wszystko, co powie przywódca.

Nie warto przy tym ulegać złudzeniu „głosowania na programy” w oderwaniu od twarzy czy bezosobowej „merytokracji”. Nie twierdzę, że wyborcy i wyborczynie PO wspierali Tuska bezkrytycznie, czy że bezrefleksyjnie popierają Kaczyńskiego zwolennicy i zwolenniczki PiS-u. To byłby wyraz pogardy i poczucia wyższości – oderwany zresztą od rzeczywistych klasowych interesów, kulturowych potrzeb i światopoglądowych wyborów określonych ludzi. Nie mam tej pogardy w sobie – sam ulegam emocjom i namiętnościom w wyborach politycznych czy przy poszukiwaniu symboli organizujących moją wyobraźnię. Są to niekiedy namiętności do bardzo konkretnych osób. Jednak zdominowanie dużej części społecznej wyobraźni nie przez dwie idee, nawet nie przez dwa obozy czy dwie partie, ale w istocie przez dwa nazwiska obdarzone momentami boskim kultem, musi oznaczać poważne zagrożenie dla prawdziwej demokracji opartej na woli i zaangażowaniu obywateli i obywatelek. Ostatnie paręnaście lat są tego najlepszym przykładem.

Nowe na horyzoncie?

Na dłuższą metę to zawsze układ destrukcyjny. I również (choć dalece nie tylko) dlatego nie marzę o powrocie Tuska. Także dlatego (choć zdecydowanie nie tylko) nie marzę o jednoosobowym „polskim Macronie”. Skoro obracamy się w przestrzeni wiary, to chciałbym wierzyć, że gdzieś na horyzoncie – może jeszcze niekoniecznie polskim, ale może już europejskim? – migocze przełom, który będzie odpowiedzią na rozmaite choroby naszej demokracji. Również na tę związaną z ubóstwianiem konkretnych polityków, a nie idei. Być może odpowiedź tę przyniesie jednak demokratyczna lewica, czyli partia Razem – daleki jestem od jej skreślania.

Bo naprawdę chcę mieć w co, a nie w kogo, uwierzyć.

***

Ignacy Dudkiewicz – publicysta i dziennikarz, z wykształcenia filozof i bioetyk in spe. Członek redakcji magazynu „Kontakt” i portalu ngo.pl, felietonista „Gazety Stołecznej”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij