Kraj

Michalski: Walczę z substancją polskości

Ale każdemu, z kim się kumam politycznie, doradzam, żeby nie był taki, jak ja.

Michał Sutowski: Czy jest szansa na to, żeby afera reprywatyzacyjna dała efekt inny niż wzmocnienie PiS? Czy na sporze wokół tej sprawy może się wytworzyć jakaś trzecia siła? Może to mógłby być wehikuł odbudowy czy po prostu budowy lewicy w Polsce?

Cezary Michalski: Nie widzę takiej szansy; ta część lewicy i pozostałości po ruchach miejskich, które się w spór wokół prywatyzacji włączyły, grają wyłącznie na korzyść obozu PiS, bo i też podstawowy czy wręcz wyłączny konflikt rozgrywa się między PiS a „nie-prawicą” (cyt. za Kinga Dunin), a właściwie między PiS a obozem transformacyjnym. Głównie liberalnym, trochę konserwatywnym, ale też z jakimiś zupełnymi resztkami post-PRL-owskiej lewicy, której udało się w nim zmieścić. I nie widzę żadnej nowej opcji politycznej, ani na poziomie projektu politycznego, ani nawet na poziomie refleksji. Nie widzę ich zwłaszcza wśród atakującej dziś PO lewicy, z perspektywy której PiS nie tylko „mniej ukradł” od PO, choćby dlatego, że rządził Warszawą o wiele krócej, ale też, daje nadzieję na dobicie tych przebrzydłych liberałów, których dobijanie lewicy wychodziło niespecjalnie.

OK, dla wszystkich jest jasne, że akurat w Warszawie PO ma w tej sprawie za uszami więcej niż PiS. Ale przecież reprywatyzacja zaczęła się w 1989, wraz z Komisją Majątkową utworzoną jeszcze przez PZPR, a głównym jej beneficjentem był Kościół. A do tego walka o przestrzeń miejską, o majątek i dochody z niego, to przecież kluczowa sfera konfliktu w dzisiejszym kapitalizmie, nie tylko na postkomunistycznych peryferiach. Dlaczego to nie może być szansa na zbudowanie trzeciej narracji?

Bo dynamika konfliktu, zgodnie z zasadą wróg-przyjaciel, rozgrywa się dziś między obozem populistycznej prawicy a obozem transformacyjnym. Z lewicą prawicowi populiści nie walczą, bo nie walczy się z czymś, czego nie ma – można resztek tego czegoś najwyżej użyć do zabicia faktycznego wroga. PiS-owcy puszczają więc w mediach ataki różnych aktywistów, po czym z rozbawieniem na twarzy Jacek Sasin czy Patryk Jaki mówią: no sami państwo widzicie, co się tu dzieje, nie wiadomo, do czego to doprowadzi, rada miasta jest sparaliżowana… Krótko mówiąc: logika konfliktu każdą alternatywę wchłonie i przemieli na swój użytek.

Ale dlaczego ta logika ma być jedyną możliwą?

Widzę to jako jedna ze stron tego konfliktu, która mówi z pozycji obozu transformacyjnego. Można powiedzieć, że to jest cofnięcie się z pozycji bardziej dialektycznych, ale niestety idea frontu ludowego na rzecz liberalnej modernizacji Polski, którego tak bardzo chciałem, w Polsce nie zadziałała. To znaczy: wielkiej koalicji w stylu „irlandzkim”, czyli socjaldemokracji rządzącej wspólnie z bardziej miękką frakcją prawicy, która w Polsce mogłaby zdziałać coś sensownego. Z takiej koalicji nic nie zostało, także dlatego, że część lewicy postkomunistycznej dziś kombinuje, jak i za co się do PiS podłączyć, a lewica bardziej radykalna kombinuje, co można na zaoraniu liberałów przez PiS dla siebie ugrać.

A abstrahując od bieżącej konfiguracji: dlaczego nie można mówić o reprywatyzacji „po lewicowemu”?

Nawet gdyby jakaś lewicowa, radykalna narracja na temat reprywatyzacji powstała, to wówczas musiałaby się ona opierać na ideologicznym i historycznym założeniu, z którym ja się nie do końca zgadzam. Mianowicie, że skoro reprywatyzacja stanowi zło…

Tak twierdził w latach 90. Ikonowicz, ale też Karol Modzelewski czy Jacek Kuroń, dziś twierdzi lewica „miejska”…

… to znaczy, że własność państwowa odziedziczona po PRL stanowi dobro. I tu mamy problem, bo ja wiem – jako ktoś, kto mieszkał w 10-piętrowym bloku spółdzielczym z karaluchami i sraniem do zsypu – dlaczego ludzie od tej własności publicznej uciekali. A pierwsi, co warto przypomnieć, uciekali zarządcy tego systemu, czyli uwłaszczający się założyciele spółek nomenklaturowych. Tak czy inaczej – wszyscy, którzy mogli, uciekali, nawet jeśli głupio, wierząc np. że jak wykupią mieszkania na własność, to się z tego zrobi dobrze zarządzana wspólnota.

A wracając do samej reprywatyzacji…

Rozwiązaniem mogło być coś podobnego, jak przy tzw. mieniu zabużańskim, czyli odszkodowania, ale wielkości kilku-kilkunastu procent wartości utraconych dóbr. Ale to było z kolei politycznie niewykonalne – z mieniem zabużańskim się udało, bo wszyscy wiedzieli, że „od Ruskich” i tak nigdy nic nie odzyskają. A w przypadku nieruchomości w naszych granicach właściciele mówili: takiego wała, nie zrzekniemy się roszczeń za 15 procent; a anty-właściciele mówili: takiego wała, nic wam się nie należy, bo słusznie wam komuniści odebrali, a poza tym my też straciliśmy owoce naszej pracy w PRL-u. I w efekcie krótkowzroczności tych dwóch „wrażliwości”, ale także słabości państwa, które nie potrafiło żadnego powszechnego kompromisu po prostu wymusić, nie uchwalono żadnej ustawy, więc ostatecznie wygrali najsilniejsi, „odzyskując” warte miliony grunty i kamienice za kilkaset nieraz złotych.

Komisję Majątkową powołano na drodze ustawy i też wygrali najsilniejsi.

Ustawa była, ale gros postępowania było pozaprawne. Marek P. na biskupów, którzy uczynili go głównym macherem Komisji, miał papiery, bo ich kiedyś jako SB-ek „prowadził”; podobnie zresztą jak na część swoich solidarnościowych negocjatorów. I sądy tę pozaprawność stwierdzały niemal zawsze, gdy weryfikowano jakieś decyzje Komisji. Ale jednocześnie władza i Kościół odmawiały unieważnienia decyzji komisji majątkowej. Gdyby powstała normalna ustawa reprywatyzacyjna, byłoby o to dużo trudniej, ale to wymagałoby kompromisu – bardzo daleko idącego – różnych języków ideologicznych. A na wymuszenie jakiegoś rozwiązania poza takim kompromisem ówczesna elita transformacyjna nie miała siły.

A dziś nie da się, choćby na innej niż „Platfusy się nakradły” diagnozie, zbudować siły politycznej?

Nie da, bo realne siły są dwie: elita transformacyjna będzie broniła status quo, bo nie ma innego wyjścia, oczywiście z wyjątkiem tych jej członków, którzy spowiadać się będą Grzegorzowi Sroczyńskiemu, ale oni nie są dla mnie siłą polityczną tylko aberracją intelektualno-etyczną. A po drugiej stronie będzie obóz populistycznej prawicy, który tematem reprywatyzacji dorzynać będzie elitę transformacyjną, często po to, by później samemu wejść w kolejny etap dzikiej reprywatyzacji, ale już bez wykończonych politycznie konkurentów.

To zatrzymajmy się przy tych „realnych siłach”. Może siła elity transformacyjnej byłaby dziś większa, gdyby gotowa była na socjaldemokratyczne korekty? Gdyby to „byliśmy głupi” przełożyła na polityczną praktykę?

To spowiadanie się Sroczyńskiemu – do penitentów mam większe pretensje, niż do spowiednika – jest pseudomoralizatorskim debilizmem, bo ta „socjaldemokratyczna” czy „wrażliwościowa” korekta powinna zostać dokonana, kiedy oni byli realnie u władzy.

A wcześniej nie mogli, bo byli doktrynerami? Chyba nie wszyscy? Rostowski potrafił działać elastycznie i prowadzić dobrą politykę antycykliczną w czasie kryzysu.

Realnie rządząc mało kto jest doktrynerem czy moralistą, o czym świadczy nawet przykład Leszka Balcerowicza. Jan Krzysztof Bielecki skomentował kiedyś jego krytykę rządu PO, któremu Balcerowicz zarzucał nadmierny deficyt w apogeum globalnego kryzysu mówiąc: przecież Balcerowicz w połowie 1991 roku sam zgodził się na dwukrotny w stosunku do założonego wzrost deficytu, bo gospodarka zdychała!. Oni stają się tępymi doktrynerami, jak Balcerowicz, albo moralistami, jak spowiadający się w „Wyborczej” byli politycy z PO czy SLD, dopiero gdy stracą wpływ na rzeczywistość. Chociaż może nie powinienem Balcerowicza w ten sposób nazywać, bo zgodnie z regułą wróg-przyjaciel on jest dziś częścią mojego obozu.

Ale on więcej ludzi od anty-PiS-u odstrasza niż przyciąga; nawet nie wszyscy wyborcy Petru podzielają jego dzisiejsze poglądy.

Za dorobek transformacji – z wszystkimi, licznymi zastrzeżeniami – będę go jednak bronił. Ale z tym, co mówi o gospodarce praktycznie od momentu, jak został szefem NBP, mam problem, nawet jeśli to dzisiaj mój obóz. Tak samo będę miał problem, jeśli zobaczę twarde, a nie spreparowane przez Mariusza Kamińskiego czy Zbigniewa Ziobrę, dowody na kryminalną działalność Hanny Gronkiewicz-Waltz, na to że ona albo jej najbliżsi współpracownicy nielegalnie się wzbogacili. Ale dopóki ich nie zobaczę, to się położę pod jej gabinetem i będę warczał na wszystkich PiS-owców i aktywistów, którzy przyjdą z kosami, żeby ściąć jej głowę.

To opowiedzmy może, kto jest właściwie w twoim obozie. Bo jak byś mi pięć lat temu powiedział „obóz transformacyjny”, to ja wiem, że chodziło o PO, o SLD, o „Gazetę Wyborczą”, o TVN, kilka autorytetów z Władysławem Bartoszewskim na czele. I to była jednak potęga, a przynajmniej jej symulakrum.

Też mi się wtedy tak wydawało, dlatego prałem ich po gębie licząc, że się trochę skorygują. Dziś nie jestem pewny, czy te pięć lat temu to jeszcze była potęga.

No dobrze, ale kto to byłby dzisiaj?

„Gazeta Wyborcza”, choć bez tej części jej młodzieży, która walczy z transformacją nie wiedząc, gdzie pracuje i jaką rolę ich gazeta w transformacji odegrała. „Polityka” bez współczesnych wypowiedzi Żakowskiego i Wosia… Wszystkie media, instytucje i środowiska społeczne nieco bardziej liberalnego i prozachodniego polskiego mieszczaństwa. Platforma Obywatelska ze wszystkimi swymi błędami, których jestem świadomy, ale których nie jestem w stanie korygować – dziś nawet nie powinienem wprost walić w Schetynę, żeby nie wiem jaką był pacynką w prawicowych grach hegemonicznych…

Ale jest.

Dlatego jednak w niego walę, z nadzieją poprawy. A jeśli jest „nienaprawialny”, zapewne mój obóz zginie, nie po raz pierwszy. Weimar też upadł. A i tak trzeba było go bronić do końca – z jego słabymi i pokłóconymi wzajemnie konserwatystami, socjaldemokratami i „katolickim centrum” – przed prawicowymi i lewicowymi populistami tamtych czasów.

I to wszystko?

Nowoczesna, ze wszystkimi zastrzeżeniami jak do PO, Barbara Nowacka z Pauliną Piechną-Więckiewicz, nawet i Leszek Miller, który będąc u władzy był w moim obozie, a wypadał z niego przechodząc do Samoobrony czy teraz chodząc do „wSieci”… Ja go przez wiele lat w swoim aspergerystycznym umyśle hodowałem na koalicjanta dla Donalda Tuska, który byłby dla niego i alibi, i dyscyplinatorem, podobnie zresztą myślałem o Palikocie.

Ale Miller i Palikot nie wyglądają na szczególnie… żywych aktorów polskiej polityki.

Bycie po stronie martwych przeciwko żywym nie stanowiło dla mnie nigdy problemu – jako dzieciak, kiedy jako młodzieżowa podziemna organizacja z Torunia afiliowaliśmy się przy KPN, jeździłem na warszawskie Powązki odwiedzać nielegalnie ozdobiony grób Edwarda Rydza-Śmigłego… A zresztą niektórzy jeszcze żyją: Platforma to drugi klub w parlamencie i duże miasta, do tego Nowoczesna i niedobitki SLD w samorządach, w Częstochowie na przykład. W Poznaniu. Potęga jest po mojej stronie, nieprawdaż (śmiech)?

A po drugiej PiS, Kukiz, korwiniści, narodowcy…

Więcej, wszyscy ci, którzy w Schmittiańskiej formule polityczności sprzyjają wrogowi. Ci wszyscy, którzy uważają, że im gorzej tym lepiej – w roku wyborczym sporo było głosów, że na gruzach formacji liberalnej czy obozu transformacyjnego wyrośnie piękny lewicowy ruch. I dlatego nie ma w moim obozie Jana Sowy ani Adriana Zandberga, choć na swój sposób rozumiem strategię partii Razem – jako strategią mojego politycznego wroga, któremu najpierw udało się zniszczyć Zjednoczoną Lewicę, dla której ja pracowałem, a teraz ma nadzieję, że na ogólnym śmietniku urośnie. W moim obozie są liberałowie w rodzaju Leszka Jażdżewskiego, który o ten polski liberalizm chce walczyć, choćby w okrążeniu. Natomiast nie trawię już np. postawy środowiska, które nazywa się „Kultura Liberalna”, a w dzisiejszych warunkach zamiast iść na wojnę w obronie liberalizmu wybiera łatwe warszawkowate zblazowanie.

Ale w tak zarysowanym układzie sił ten „obóz transformacyjny”…

… zmierza w kierunku Waterloo, być może. A ja, jak ten mały dobosz z powieści Wiktora Hugo, będę walił w bęben zagrzewający do bitwy, mimo że Wellington z Blücherem nadciągają.

Może w tej sytuacji, nie wierząc w automatyczne odrodzenie sił postępu na gruzach obozu transformacji, warto jednak spróbować jakiegoś przegrupowania? Szukania koalicji? Innych, inaczej definiowanych niż przez poparcie dla transformacji?

Magda Środa w rozmowie ze mną sugerowała, że z części PO i innych sił dałoby się wykroić jakąś nową, centrową siłę, wspólną listę. Z osób takich jak Rafał Trzaskowski, Joanna Mucha, Barbara Nowacka, posłanki z Nowoczesnej…

Bez Grzegorza Schetyny, który w wywiadzie dla „Do Rzeczy” zapowiedział koniec lewackich eksperymentów i zwrot na prawo.

Ale w tym samym czasie Halicki, jego prawa i lewa ręka naraz, mówi, że PO musi uwzględniać w swoim programie osoby o wrażliwości lewicowej.

To Schetyna jest przewodniczącym.

Ale to, co Halicki nazywa wrażliwością lewicową, to mniej więcej to samo, co Schetyna rozumie przez nurt chadecki… Już bardziej ich obrazić nie mogę, to fakt, jak na ludzi, których i tak uważam za element „mojego obozu”. Dla Magdaleny Środy faktycznie warunkiem takiego nowego otwarcia jest polityczna śmierć Schetyny, ja tego nie wykluczam, ale nie wiem na pewno. Krótko mówiąc, zgadzam się ze Środą, acz widzę to bardziej miękko. Ale to wszystko nie zmienia zasadniczo mojego widzenia tego mojego obozu. Widzenia ze wszystkimi obciążeniami, które są gigantyczne, nie tylko w PO, ale też w Nowoczesnej. Bo to jest partia, która niezależnie od jej wspaniałych aktywów w postaci czterdziestoletniej młodzieży płci żeńskiej, pod kierownictwem Ryszarda Petru powraca do modelu czystego lobbingu politycznego czy może inaczej: modelu działania sprzed ustawy o finansowaniu partii politycznych.

Petru faktycznie chciał stworzyć partię, która będzie zemstą na Platformie Obywatelskiej za oskrobanie OFE. Ale znalazły się tam posłanki, które powinny być w PO, gdyby Tusk zamiast budować liberalną sukcesję nie postawił na „transfery” z prawa i z lewa.

Kaczyńskiego przetransferować do Platformy nie zdołał, a bez zmobilizowania po swojej stronie młodszego liberalnego mieszczaństwa musiał z PiS-em przegrać.

Ten twój obóz nazywasz uparcie „transformacyjnym”. Ale to pojęcie jest ważne dla starszego pokolenia demonstrujących na marszach KOD. Dla wielu Polaków już niewiele znaczy. Transformacja zaczęła się niemal 30 lat temu i zdążyła skończyć, co obwieścił w swoim raporcie Michał Boni, nie bez racji. Czym charakteryzuje się ten obóz poza obroną osiągnięć dwudziestopięciolecia?

Obrona pryncypiów demokracji liberalnej przed demokracją nieliberalną, wpełzania do Unii zamiast wypełzania z niej… Ale także przyznawanie się do transformacji zamiast spowiadania się z niej.

Bronisław Komorowski tak bardzo się przyznawał, że aż przegrał wybory, mimo że nie przejechał po kielichu zakonnicy w ciąży. I chyba był tu jakiś związek…

Nie jestem tego pewny. Być może był skazany na tę porażkę, bo to sprawność populizmu jest dziś podstawowym czynnikiem siły w Europie, a może nie. W Austrii kandydat populistyczny przegrał o promile głosów, a teraz może o promile wygrać.

Ale Austria to właśnie przypadek, kiedy obóz starego establishmentu nie trzyma się jak pijany płota starych rozwiązań, tylko szuka nowej jakości – Alexander van der Bellen jest przecież spoza duopolu socjaliści-konserwatyści, to kandydat austriackich Zielonych, a więc partii niejako „spoza układu”. I on potrafił zmobilizować nie tylko starych wyborców establishmentu, ale też nowych, którym nie podoba się ani skrajna prawica, ani – przepraszam – stare dziady. Krótko mówiąc: tam establishment zdołał dokonać pewnej rekonfiguracji sił czy może raczej kooptacji, ale przesuwając się w lewo…

I ja czekam na taką możliwość w Polsce, a jak się pojawi, to ją z radością opiszę. Możliwość, to znaczy moment, kiedy będzie można taką opcję polityczną przełożyć na konkretne osoby i proste hasła programowe.

Nie widzę dziś takich osób, nie widzę lewara, który by taką rekonfigurację uruchomił. Jak zobaczę kogoś takiego, w kim będę pokładał nadzieję, to pierwszy powiem: zabij Schetynę.

Ale nie widzę. Bo kto?

Tusk powracający z Brukseli?

To zawsze jest jakaś szansa. A jednocześnie on jest zużyty bardziej niż myślimy – obciążony błędami, których musiałby albo bronić, albo spowiadać się jak Boni z Bieleckim. A on tego mam nadzieję nie zrobi.

Petru? Nowacka?

Nie będę ich zabijał dla PiS-u ani dla tej części lewicy, którą cieszy zaoranie liberałów; niemniej także w nich tego potencjału nie widzę.

Mateusz Kijowski?

Na razie przeżył, już niemal tak długo jak Palikot. I to jest jakoś imponujące.

No, bez przesady. Palikot pożył całkiem długo, wprowadził te 10 procent do Sejmu…

Nie, Palikot był trupem jak wyszedł z Platformy.

Co to znaczy?

To dygresja, ale ważna, bo mówi wiele o kształcie naszego centrum i w ogóle sceny politycznej, a nawet społeczeństwa. My z Agatą odradzaliśmy mu wyjście z PO jak nas o to pytał w okolicach kampanii prezydenckiej 2010 roku. Odradzaliśmy mu to bez entuzjazmu, na zasadzie: gódź się na tę upokarzającą rolę, którą Tusk dla ciebie przewidział, czyli rolę anty-Gowina w PO; graj w tym teatrze kukiełkowym i przesuwaj tę formację w lewo lub choćby w stronę centrum, walcz z Gowinem o duszą polskiego mieszczaństwa…

Jako sam Palikot z własną listą wyborczą nie mógł zagrać o więcej?

Nie mógł, choć kiedy podjął decyzję – by „spróbować czegoś samemu”, jak się wyraził – broniliśmy go tak długo, jak się dało.

Może nie warto jego porażki na dłuższą metę uogólniać, rzutować na potencjał nowych projektów dziś? Może on po prostu popełnił ileś błędów, nie umiał stworzyć instytucji partyjnej, miotał się od pomocy uciemiężonym przedsiębiorcom po przyjmowanie pod skrzydła Ikonowicza…

Ważniejsze jest co innego. Kiedy Palikot wyszedł z obozu Platformy, przestał wpływać na jej obóz, a posłużył różnym siłom do obsługi ich interesów.

Centroprawicowi dziennikarze i politycy PO mogli odtąd odreagowywać swój oportunizm i atakować go jako „nihilistycznego lewaka”; oczywiście nie za faktycznie oburzające gesty, np. sugerowanie komuś homoseksualizmu czy alkoholizmu – jak wówczas, gdy na użytek PO atakował Kaczyńskich – tylko za „atakowanie Kościoła”. „Centrowi dziennikarze” i „eleganccy konserwatywni politycy” w rodzaju Ujazdowskiego mogli z niego w Polsce bez trudu zrobić człowieka, „któremu się nie podaje ręki”… A z kolei prawica religijna, która w Polsce nijak nie mogła czuć się prześladowana przez „lewactwo”, niczym w czasie wojny w Hiszpanii, mogła go wreszcie wygodnie obsadzić w roli mordercy księży i gwałciciela zakonnic.

Prawicę rozumiem, tzn. po co im był ten Palikot. Ale dlaczego to centrum musiało się zachowywać w ten sposób? Dlaczego było tak oportunistyczne? Przecież wydawało się po 2004 roku, że jakoś tę klerykalną magmę uda się przezwyciężyć. „Gazeta Wyborcza” zaczęła pisać o aborcji i Komisji Majątkowej, Tusk mówił, że nie będzie klękał przed biskupami, za kilka lat do Sejmu mieli wejść Anna Grodzka, Robert Biedroń i Wanda Nowicka…

Dlaczego centrum było oportunistyczne?! Bo wiedziało, że Polacy są oportunistyczni, a poza tym elity też są emanacją całego społeczeństwa. Widziałem Polaków zadowolonych z reform Gierka, potem wiwatujących na cześć Solidarności, potem kładących uszy po sobie w stanie wojennym i całkowicie akceptujących walący się PRL w połowie lat 80. Kiedy w 1985 roku stało nas pięćdziesięciu na schodach kościoła Arka w Nowej Hucie, w ramach kontrmanifestacji pierwszomajowej, to jakaś rodzina wielodzietna, wracająca z jarmarku z naręczem papieru toaletowego krzyczała do nas: klerykały, klerykały, czego wy chcecie od tego PRL?!. A już chwilę później, po 1989 roku, było oportunistyczne wygłosowanie komuny, później różne tożsamościowe pieprzenia, a wreszcie dziś mamy iście putinowski pomysł Kaczyńskiego, że nawet jak ktoś był do wyprowadzenia sztandaru w PZPR, to i tak był polskim patriotą i katolikiem, nie to co ci komunistyczni agenci Adam Michnik, Lech Wałęsa i Stefan Niesiołowski. Nie wiem, może jeśli kiedyś w Polsce kościoły będą palone, to wszyscy będą antyklerykałami, ale dziś, kiedy kościoły są budowane, wszyscy są genetycznymi katolikami.

Nie wiem, może jeśli kiedyś w Polsce kościoły będą palone, to wszyscy będą antyklerykałami, ale dziś, kiedy kościoły są budowane, wszyscy są genetycznymi katolikami.

No dobrze, oportunizm oportunizmem, ale jednak dochodziło tu do różnych koalicji i układów sojuszy, które grały na zmianę status quo. W latach 70. intelektualiści pokochali robotników, a gardzili aspirującymi inteligentami epoki Gierka. Kilkanaście lat później, po 1989 roku, opozycyjna kontrelita stała się elitą transformacji – i się przeprosiła z klasą średnią, a rozeszła z robotnikami… Nawet jeśli społeczeństwo jest konformistyczne, to przecież nie jest jakąś zastygłą masą.

To się wydarzyło nawet wcześniej – legitymizacyjny cios sojuszowi robotników z intelektualistami zadała w połowie lat 80. Jadwiga Staniszkis wraz ze swoją bardzo złośliwą koncepcją „martwej struktury”. Opisała w niej Solidarność jako ruch, który wprawdzie odrzuca i odpycha socjalizm w warstwie symbolicznej, ale przywołuje go na poziomie materialnego konkretu, przywołuje socjalistyczne państwo poprzez strukturę własnych roszczeń wobec władzy… Dlatego ona największą nadzieję na zmiany pokładała w uwłaszczającej się nomenklaturze ze służb. Tak czy inaczej, w nadchodzących nowych czasach zaczęto szukać oparcia w na nowo zdefiniowanych interesach i tych grupach społecznych, które mogły uznać transformację za swoją. Zresztą to nie dotyczy tylko Michnika czy unitów, ale też Kaczyńskiego. On też chciał sojuszu z nowym polskim mieszczaństwem, tylko jak mu się ono raz po raz wymykało, to zaczął się obsadzać w roli obrońcy ludu. A teraz znowu, po zdobyciu władzy, ma szanse to mieszczaństwo przejąć, albo jeszcze lepiej – zbudować na nowo. Ten horyzont zawsze był obecny u niego i u jego współpracowników. Ja przecież wywodzę się ze środowiska prawicowego, którego wyobraźnię społeczną dobrze ilustruje scena z Konstancina w połowie lat 90. Idziemy grupą, ktoś pokazuje na willę Urbana i mówi: widzicie, komuchy tu mieszkają, a to przecież my tam powinniśmy mieszkać. Taki to był poziom „krytyki społecznej”. I Kaczyński, choć sam gardzi taką optyką, uwzględnia ją w swoich rachubach i chciałby swoim zwolennikom te wille dać. Gwoli ścisłości dodam, że mieszkający obok Urbana Marek Król dołączył do jego zwolenników…

No dobrze, ale to na jakiej warstwie, na jakich interesach i wartościach można zbudować obóz konkurencyjny wobec PiS? Może oni naprawdę wzięli wszystko?

Coś podobnego twierdzi profesor Mirosława Grabowska przedstawiając dane, wedle których o przygniatającym triumfie Prawa i Sprawiedliwości ma świadczyć jego przewaga głosów we wszystkich najbardziej wpływowych grupach społecznych w Polsce – ale wyłącznie nad PO. Tylko ja pytam wtedy, czy PiS naprawdę wygrywa ze zsumowanym elektoratem choćby tylko PO i Nowoczesnej, albo z sympatykami KOD-u, nawet liczonymi trochę inaczej niż elektoraty partyjne? Nie, populistyczna prawica z nimi we wszystkich ważnych grupach przegrywa. Jeśli popatrzymy na kategorie wykształcenia, zarobków, mobilności – najbardziej prorozwojowe środowiska naszego kraju nie głosują na PiS i korelacja jest dość wyraźna, im społecznie wyżej (w stronę klasy średniej, a nie „oligarchii”), tym dla PiS-u i prawicy antytransformacyjnej gorzej. Moim zdaniem po stronie obozu transformacyjnego wciąż są grupy, które Kaczyński chciałby rozwiązać i wymienić na inne, bo choć nie mają dobrego lidera i artykulacji politycznej, to głosują przeciwko obozowi wrogów transformacji.

I to wystarczy na 40 kilka procent, żeby było więcej niż zdobędą PiS i Kukiz?

Nie mam pojęcia, choćby dlatego, że program Rodzina 500+ może PiS-owi naprawdę pomóc.

Zgadzam się tutaj z Donaldem Tuskiem, który w Brukseli odzyskał chyba dowcip, bo zapytany w wywiadzie, czy 500+ to dobry pomysł, odpowiedział, że tak, tylko że cztery razy lepszy byłby pomysł 2000+.

Słabe społeczeństwo łatwo jest populistycznie skorumpować i rozbić. Wystarczy zradykalizować istniejące sprzeczności. Schetyna z kolei wierzy, że Kaczyński będzie musiał się potknąć o własne nogi w praktyce rządzenia, że mu się w końcu nie zepnie budżet, że zatrzyma się strumień pieniędzy z UE i PiS zacznie tracić. A wtedy wigor odzyska Platforma, tylko do tego czasu trzeba utrzymać aktywa.

PiS może się zacząć potykać o otoczenie międzynarodowe, o koszty obsługi długu, o zamykane kopalnie czy chaos przy kolejnej reformie oświaty. Tylko że to może potrwać, a poza tym nie jest powiedziane, że urwane PiS punkty przejmie partia, którą PiS wcześniej odsunął od władzy. Kaczyńskiemu spadnie o 8 procent, ale Kukizowi wzrośnie o 5 i za 4 lata będzie jeszcze gorszy rząd, bo w koalicji z narodowcami.

To wszystko prawda i ja mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że kunktatorstwo Schetyny nie wystarczy. Co więcej, ja się boję, że do momentu, kiedy PiS się zacznie potykać, nie uda się nawet przechować aktywów PO, nie wspominając o tym, żeby zrobić coś więcej poza biernym wyczekiwaniem. Ale jedyne, co mogę, to mówić Platformie: macie bazę społeczną, na którą nie zasługujecie. Ludzi, którym coś się w tej III RP udało nie w pozycji oligarchów, tylko zapieprzającej ciężko klasy średniej. Którzy, jak Joanna Scheuring-Wielgus, przez kilkanaście lat pracowali w korpo, wychowali dziecko, a potem poszli do organizacji pozarządowej, żeby robić coś sensownego. I którzy was lojalnie oklaskują na marszach KOD, chociaż nie powinni, bo mają wciąż nadzieję, że ktoś ich przed wypełzaniem z Unii i niszczeniem demokracji jednak obroni.

I wy przed nimi powinniście się płaszczyć, ich reprezentować, a nie łasić się na łamach „Do Rzeczy” do prawicy, Kościoła i zastanawiać się, kogo by tu jeszcze do PO przetransferować.

A czy coś na lewo od KOD i tej formacji, na którą masz nadzieję, ma szanse na więcej niż 5 procent głosów?

Może SLD, choć nie wiem, czy pod przywództwem Czarzastego ta partia nie przyłączy się do wrogiego mi obozu. Pewnie ostatecznie instynkt samozachowawczy ją przed tym obroni, bo Kaczyński przyjmuje każdego, ale pojedynczo, po złożeniu mu hołdu i zakwestionowaniu całej własnej biografii. Może Partia Razem, choć wobec niej mam to samo – choć z innych powodów – zastrzeżenia. Może Barbara Nowacka, jeśli swoją Inicjatywę Polską przekształci w partię… Ale nie da się ukryć, że dziś wszelka inicjatywa polityczna jest po stronie tamtego, wrogiego mi obozu. A mój nie tylko nie ma inicjatywy, ale nawet nie ma porządnego mitu.

Wszystko to brzmi fatalnie. Spróbujmy więc spojrzeć na drugą stronę. Czy widzisz gdzieś w obozie prawicowym rysy, pęknięcia, potencjał rozłamu? Po jakich szwach to imperium mogłoby zacząć się pruć?

Jarosław Kaczyński gwarantuje im dziś taki poziom udziału we władzy i taki poziom uwłaszczenia prywatnego i rodzinnego, jakiego żaden lider prawicy, włącznie z nim samym wcześniej, nie mógł im nigdy dać.

A co jest tą jego wartością dodaną? Co oni by utracili wraz z jego odejściem?

To bardzo sprawny strateg i człowiek bardzo twórczy, gdy chodzi o doraźne gry polityczne, ale także tożsamościowe. Jemu samemu na tożsamości tak bardzo nie zależy, ale potrafi jej skutecznie używać. I na pewno ma obsesję „prawdziwej substancji” polskości.

Ja walczę z substancją polskości, ale każdemu, z kim się kumam politycznie, doradzam, żeby nie był taki, jak ja.

Ja walczę z substancją polskości, ale każdemu, z kim się kumam politycznie, doradzam, żeby nie był taki, jak ja. Bo Kaczyński z nią nie walczy, tylko stara się ją rozpoznać i jej użyć. I robi to bardzo skutecznie, bo do tej strasznie połamanej, pokiereszowanej substancji wychodzi z opowieścią podobną, z jaką Putin wyszedł do Rosjan. Tamten otacza się żołnierzami w mundurach z czasów Aleksandra I, który pokonał Napoleona, a jednocześnie mówi, że flota, która zanosiła radziecką flagę na wszystkie morza świata też była czymś wspaniałym, z czego Rosjanie powinni być dumni. Używa i cara, i Breżniewa jednocześnie. Już nie mówiąc o różnych odmianach programu 500+ osłaniających program miliard+ dla oligarchów posłusznych wobec władzy. A Kaczyński mówi ludziom: nie macie się czego wstydzić za PRL, bo przecież nigdy nie byliście komunistami, nie byliście nawet świeccy, tylko udawaliście, żeby przetrwać. A najgorsi to byli „agenci” i „żydokomuna” w rodzaju Lecha Wałęsy czy Adama Michnika.

Znam dobrze ludzi, którzy byli do końca w PZPR, a teraz są na uczelni ojca Rydzyka i kochają Kaczyńskiego właśnie za ten deal biograficzny.

To jest konsekwentne, a młodsi „antykomuniści” akceptują tę strategię, bo daje im zwycięstwo w wymiarze symbolicznym, a w wymiarze życiowym pieniądze i stanowiska. Inna anegdota. Jak dziennikarze śledczy „Newsweeka” prosili rektora szkoły wyższej w Nowym Tomyślu o wykaz dni, w których Andrzej Duda miał tam fuchy, bo jeździł na te fuchy za sejmowe, czyli publiczne pieniądze, to ten rektor – były pułkownik, awansujący przez całe PRL w LWP, a potem uwłaszczony przez swoich przyjaciół na tym stanowisku pseudorektora pseudowyższej uczelni, wyrzucił ich za drzwi krzycząc, że wie, komu służą, bo czytał książkę Sumlińskiego o tym agencie WSI Komorowskim. Wystarczy skłamać na temat całego swojego życia i dziś służyć Jarosławowi Kaczyńskiemu. Skrócenie dystansu myślenia o swojej biografii działa w polskim społeczeństwie bardzo skutecznie.

To co, nie warto grzebać, niuansować, sięgać głębiej? Prześniona rewolucja nam nie pomoże?

Książka Ledera jest dla „intelektualistów”, a nie dla ludzi myślących o życiu „realnie”. W tym sensie trudno ją będzie uczynić polityczną. Kaczyński mówi im tak: wyrywaliście Żydom złote zęby? Ściągaliście buty AK-owcom? A może sami byliście AK-owcami, ale jakoś przeżyliście stalinizm, a potem zapisaliście się do partii i nawet zrobiliście kariery? Nieważne, jeśli dzisiaj będziecie niszczyć III RP razem ze mną – to znaczy, że od zawsze byliście patriotami i katolikami. A jeśli dziś będziecie przeciwko mnie, to spuszczę na was z łańcucha IPN, Gmyza, Targalskiego, Kanię, którzy przerobią was na mielone. Ludzie, którzy tę ofertę Kaczyńskiego kupili, to jest jego substancja. PZPR-owski zaciąg w PiS, jak Piotrowicz albo ci, którzy jak Beata Szydło byli absolutnymi oportunistami na studiach w latach 70. i 80., nawet w czasach karnawałowego wzmożenia, kiedy na chwilę niemal każdy coś tam robił na kontrze do władzy. I ci, których rodzice byli wprawdzie w resortach, ale i tak „zawsze byli patriotami”, bo wcześniej byli Sybirakami i opowiadali młodym prawdę, np. o tych strasznych Ukraińcach. No i o żołnierzach wyklętych, bo AK to już lewactwo przecież.

I kochając wyklętych stają się już patriotami?

Pracując oportunistycznie dla Kaczyńskiego. Miłość przychodzi później. Więcej, Kaczyński im mówi, że oni byli patriotami od zawsze. Substancja kiedyś nienawidziła Michnika, Wałęsy i Niesiołowskiego, bo pokazywali jej, czym ona jest. Zresztą, nawet jeśli Michnik nie pokazywał palcem: a wy jesteście zdrajcy, to siedząc w więzieniu parę lat i słysząc oklaski dla zamykających, mógł tych klaszczących znielubić. A teraz substancja czyta Cenckiewicza i mówi: no tak, my zawsze byliśmy patriotami, a Wałęsa i Michnik to zawsze byli agenci i żydokomuna. Na ten przepis każdy pójdzie, żeby poznać inny, musiałby czytać Krytykę Polityczną, Ledera i Gdulę.

To wszystko brzmi nawet przekonująco, ale czy nie dotyczy tylko pokolenia, dla którego PRL był istotnym punktem odniesienia? Tylko ludzi bliżej pięćdziesiątki?

To są często dzieci oportunistów, które w opowieści rodziców uwierzyły.

Ty jeszcze kilka lat temu nawoływałeś dzieci PRL-owskich rodziców do pokoleniowego buntu. Żeby się odcięły od sentymentów za ujutną rzeczywistością Drugiej Polski, wczasów pracowniczych i wyjazdów do Szwecji na truskawki. Mnie tamte sentymenty nie wydawały się groźne, często miałem wrażenie, że tęskniący za tamtymi czasami mają całkiem trzeźwe podejście np. do idei państwa opiekuńczego. Ale tak czy inaczej, jakiś bunt pokolenia młodych chyba nastąpił, tylko w niewłaściwą stronę…

I tu mogę powiedzieć jak penitenci Grzegorza Sroczyńskiego: myliłem się.

Co gorsza, myliłem się z konsekwencjami, bo jeszcze w latach 90. jako antykomunista, wzbudzając w ludziach poczucie winy za PRL, ułatwiłem – wraz ze sporą grupą prawicowych młodych kombatantów lat osiemdziesiątych – zawarcie tego szemranego dealu biograficznego z Kaczyńskim. A teraz moi koledzy, ci, którzy wraz ze mną to poczucie winy wzbudzali, dziś ten deal przyjmują z drugiej strony. Dla Mariusza Kamińskiego Stanisław Piotrowicz jest przecież naturalnym dziś sojusznikiem politycznym. Podobnie jak dla Andrzeja Horubały, Macieja Chmiela, Wandy Zwinogrodzkiej… długo by wymieniać.

Ale Kamiński to człowiek, który poszedł do polityki w czasach, gdy jeszcze nie dawali za to posad, tylko cztery-osiem. Czy ktoś taki jak on nie ma ochoty się na takiego Piotrowicza, za przeproszeniem, wyrzygać?

Kaczyński dał współpracownikom zbyt wielkie możliwości odreagowania uwikłań w różne brudy z lat 90., żeby takie sentymenty grały rolę. Oni jedli z takich rąk – wiem, bo jadłem razem z nimi – że prawdziwy antykomunizm im już wisi, za to dzięki Kaczyńskiemu mają dziś władzę większą niż kiedykolwiek. W przypadku Kamińskiego prawdopodobnie chodzi o czystą władzę, w przypadku innych także o własność, czyli dostęp do nie tak znowu obfitych zasobów polskiego społeczeństwa i gospodarki. Dążący do władzy ubierają to w antykomunizm, walkę z korupcją czy republikanizm wartości, ci łaknący własności mówią o „narodowych czempionach” i budowie polskiego kapitału. Ale jednym i drugim Kaczyński może dać więcej – o kilka długości więcej – niż jakikolwiek inny, wyobrażalny lider polskiej prawicy.

I dlatego go nie obalą tak długo, jak tę rolę będzie spełniał?

Nawet jeśli go nie kochają specjalnie; jedni, bo nie jest Markiem Jurkiem, drudzy, bo nie jest Januszem Korwin-Mikkem, innych powodów chyba nie ma… Te realne napięcia wynikają albo z tego, że jest wprawdzie „socjalistą”, ale pozwala się nam zatrudnić w karuzeli uwłaszczeniowej, a jak śpiewał Gintrowski „historia długa, życie krótkie”; albo że udaje tylko Marka Jurka, choćby i potrójnego, jak trzeba, ale nim nie jest naprawdę. To na poziomie wartości, bo na poziomie interesów uznanie dla Kaczyńskiego się skończy, kiedy po prostu zaczną z tej uwłaszczeniowej karuzeli spadać.

Ale to jeszcze nie oznacza rozłamu, po prostu jakaś grupa wyleci z orbity.

Maciej Chmiel szybko przestał być szefem Dwójki, ale miał gwarancję, że spadnie co najwyżej na inne dyrektorskie stanowisko w TVP S.A. To minimalizuje ryzyko. A budowana w taki sposób kontrola nad własną partią i własnym obozem była zawsze pierwszym i najważniejszym celem gier Kaczyńskiego – chodziło o zachowanie twardego, stabilnego jądra instytucji, od którego w tym polskim chaosie politycznym zawsze można się odbić.

A co się stanie, jeżeli na prawo od PiS zacznie wyrastać, choćby w sondażach, jakaś alternatywna siła?

To akurat bardzo proste, zwiastunem była pokazówka z udziałem starego Morawieckiego. W stosunku do klubu Kukiza to będzie zresztą dużo prostsze niż np. wobec Samoobrony i LPR, które były jednak czymś więcej niż ideowym i społecznym śmietnikiem – jak Kukiz ’15. A z nimi PiS też sobie dość gładko poradził, bo na krótką metę podebrał im połowę posłów, a na dłuższą – wchłonął zupełnie ich elektoraty.

Z cywilizacyjnym bagnem „narodowców”, którego członkowie nosili do „Faktu” zdjęcia na swoich hajlujących kolegów, Kaczyński nie będzie miał wielkiego kłopotu. Z ich elektoratem tym bardziej: po co Ziobro wykonuje seryjnie przyjazne gesty wobec ludzi łamiących prawo?

Po co prokurator stwierdza, że zapowiedź wieszania dziennikarzy na transparencie kiboli Legii to „wyraz odmiennych poglądów politycznych” i odmawia wszczęcia śledztwa? To sygnał, że: my wam damy realne wpływy i realne stanowiska, a także realną możliwość wyżycia się…. Zamiast chodzić w groteskowych marszach pseudo-SA i być obśmiewanym przez „Gazetę Wyborczą” można pójść do PiS-u i zniszczyć „Gazetę Wyborczą”.

Nawet najgłupsi narodowcy nie chcą być całe życie małpami w ogrodzie zoologicznym – Kaczyński pozwoli im zostać nadzorcami tego ogrodu.

Nawet najgłupsi narodowcy nie chcą być całe życie małpami w ogrodzie zoologicznym – Kaczyński pozwoli im zostać nadzorcami tego ogrodu. Chyba że utraci władzę i przestanie rozdawać dobra i godność – wtedy straci pozycję arbitra.

A bez arbitra Kaczyńskiego PiS może przetrwać?

Raczej nie, bo nie ma nie tylko następcy Kaczyńskiego, ale nawet kandydata na PiS-owskiego Schetynę. Ani Ziobro, ani Macierewicz, ani Gowin nie mają takiego potencjału. Polityczny kamień filozoficzny posiada tam tylko Kaczyński, tzn. kontakt ze wszystkimi grupami elektoratu. Nikt nie potrafi jednocześnie mówić głosem Gomułki do ludu, że: kraj nasz uczyniono mętną sadzawką, w której co niektórzy łowią tłuste ryby. I do Piotra Zaremby, Roberta Krasowskiego czy do mnie, że: ja przecież prywatnie jestem żoliborskim konserwatystą, ale jak nim byłem publicznie, to dostawaliśmy 4,95 procenta głosów i nie wchodziliśmy do Sejmu, a teraz walczę o prawdziwą władzę, która – chyba nie zaprzeczycie, panowie – jest warunkiem wstępnym realizacji naszej wizji. Utalentowany populista potrafi zarówno łowić rozwścieczony lud za pomocą 500+ i publicznego upokarzania „celebrytów”, jak też prowadzić dość sofistykowane rozmowy z inteligentami tęskniącymi do „kulturowych wojen”.

A który jest, za przeproszeniem, prawdziwy?

Jeden i drugi jest prawdziwy, bo jeden i drugi uwodzi, ale widzę, że Kaczyński bardziej jest szczęśliwy, kiedy uwodzi tamten tłum gadając do niego Gomułką. Ale jednak potrafi jeszcze rozmawiać z ludźmi od wojny kulturowej, o muzułmanach najeżdżających Europę itp. A nikt inny tego nie ma

– Gowin potrafi rozmawiać z tymi od muzułmanów, ale z ludem już nie; Macierewicz potrafi z tymi od teorii spiskowych, ale ani do końca z ludem, ani z inteligentami od kulturowych wojen. Brudziński z nikim nie potrafi, Ziobro też, co widać było na pamiętnym wiecu, kiedy próbował konkurować z Kaczyńskim.

Wrócę jeszcze do wątku ideowości, nad którym się prześliznęliśmy przy Kamińskim. Czy w tej formacji i wokół niej nie ma ludzi, którzy jednak traktują tę politykę jako sferę wartości, tak na serio? W sensie, zwyczajnie przyzwoitych, którzy kiedyś o coś naprawdę walczyli, nastawiali głowy… I którym praktyka PiS może się przestać podobać? Co oni zrobią?

To „nadstawianie głowy” to jest bardzo subiektywne poczucie i raczej nie działa jako hamulec etyczny: jak chodziłem na manifestacje w stanie wojennym to czułem się jak oficer polski w Katyniu, któremu NKWD strzela w tył głowy; jak był kryzys bydgoski w 1981 roku to marzyłem o strajku generalnym i sowieckiej interwencji – bo jak każdy Asperger chciałem umrzeć nie na sposób prywatny tylko powszechny, tzn. żebym ja zginął i wszyscy razem ze mną. Za Polskę, za wolność, żeby komuna zdechła… A na przykład tacy bracia Karnowscy też mają swoje przeżycie formacyjne – wspominali kiedyś, że jako gówniarze uczestniczyli w marszu na Belweder w 1993 roku. I mieli wtedy poczucie, że wszystkich wyżynają dookoła, a oni są wśród sprawiedliwych. Tymczasem dla samego Kaczyńskiego ten marsz to była obrona głównie przed Olszewskim i Macierewiczem, którzy na lustrację kradli mu partię. On w „Bolka do Moskwy” nie wierzył, podobnie jak dziś nie wierzy w „zamach smoleński”, którego używa całkowicie instrumentalnie.

A tacy ludzie jak Piotr Zaremba, dawni NZS-owcy…

Podobno Skwieciński zaczyna mieć jakieś wątpliwości, że może ten apel smoleński na rocznicach ogólnonarodowych nie jest zupełnie OK… Oni wszyscy mają jednak poczucie, że przecież też wegetowali na zupie z dyni jak im „postkomunistyczna elita transformacyjna” niszczyła ich instytucje, a teraz żyją z politycznego rozdawnictwa. Zatem na Kaczyńskiego ręki nie podniosą, dopóki ma taką pozycję, jaką ma. To nie miałoby sensu, bo zabiłoby formację. A żeby przetrwać bez Kaczyńskiego, PiS musiałby bardzo trwale skonsolidować władzę i dokonać pokojowej sukcesji przez namaszczenie następcy, ale to coś zupełnie innego niż przewrót pałacowy.

POWSTANIE-UMARLYCH-HISTORIA-POWSTANIE-WARSZAWSKIE-Marcin-Napiorkowski

**Dziennik Opinii nr 249/2016 (1449)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij