Miasto

Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy

Wrocławski zakup zdjęć Marilyn Monroe za 6,4 mln zł został bezlitośnie obśmiany przez media. Ale wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o pieniądze.

Wrocław wydał w ostatnich miesiącach kolejne miliony złotych „na kulturę”, to znaczy na promocję – dla magistratu nie ma wielkiej różnicy. Miało być ładnie, z klasą i na bogato – wyszło jak zwykle. Drogie marketingowe inwestycje zostały bezlitośnie obśmiane w ogólnopolskiej prasie. Najpewniej nie zwrócą się szybko, ale wbrew pozorom nie chodzi tutaj tylko o pieniądze.

Drogie zakupy

Pod koniec czerwca Wrocławskie Przedsiębiorstwo Hala Ludowa zakupiło kolekcję zdjęć Marilyn Monroe autorstwa Miltona H. Greene’a – koszt fotografii wyniósł 6,4 miliona złotych. Z oficjalnego komunikatu kierowanego do mieszkańców miasta wynika, że środki na zakup kolekcji pochodziły z funduszy unijnych – nagrody im. Meliny Mercouri, przyznawanej miastom, które otrzymują tytuł Stolicy Kultury, oraz ze środków prywatnych sponsorów.

Równolegle Wrocław zaprasza na gotową już wystawę „Tauromachia – walka byków” – zbiór dzieł Picassa, Dalego i Goi, który kosztował około 3 mln złotych. Tę wystawę również firmuje Europejska Stolica Kultury, jej szef Krzysztof Maj zapowiada, że w 2016 roku możemy oczekiwać kontynuacji.

Ani zdjęcia Greene’a, ani „Tauromachia” nie wzbudziły większego entuzjazmu wśród mieszkańców i mieszkanek, podobnie zareagowało środowisko artystyczne. Lokalne media grzmiały, że miasto zakupiło kolekcję zdjęć, które – tak jak i dzieła Dalego, Picassa i Goi – okazały się reprodukcjami. Omijając większe problemy związane z tymi zakupami, dziennikarze skupili się na tym, że wydaliśmy niemal 10 milionów, a i tak nie mamy „prawdziwych diamentów”.

Nie sądzę, żeby akurat to, czy mamy diamenty prawdziwe czy podrabiane, było najistotniejsze. Ważniejsze jest z pewnością pytanie, czy kulturalne życie wrocławian i wrocławianek będzie bogatsze dzięki temu, że miasto znalazło się w posiadaniu dwóch rozpoznawalnych bez trudu kolekcji, ale za to ciągle bez spójnego planu polityki kulturalnej.

Miejscy włodarze uspokajają i mówią, że nie należy się martwić o wydane pieniądze, bo przecież sztuka kosztuje, a Marilyn Monroe – główna bohaterka zdjęć Miltona H. Greene’a – jest najbardziej rozpoznawalną ikoną Hollywood. Któż nie zna lub nie lubi gwiazd kina? Nawet jeśli nie wszyscy je  kochają, to przynajmniej je kojarzą. Postulat, żeby sztuka była dla wszystkich, a nie tylko dla wybrańców, został zrozumiany we Wrocławiu dość osobliwie. Możemy więc spodziewać się kolejnych inwestycji w sztukę nie tyle dostępną dla każdego, co taką, którą wszyscy znają i kochają – Marilyn Monroe, popart, secesyjne kamieniczki, surrealizm.

Wątek finansowy wyszedł ponownie na pierwszy plan, kiedy okazało się, że szefowie Hali Stulecia – z pewnością otępieni przytłaczającym pięknem bijącym ze zdjęć Marilyn – nie sprawdzili, co w zasadzie kupili. Wrocław kupił kolekcję fotografii, płacąc za nie pieniędzmi z unijnego funduszu, ale nie zakupił praw do wizerunku aktorki. Co to oznacza w praktyce? W muzeum popartu, które ma zostać wybudowane specjalnie po to, żeby eksponować tam zdjęcia Greene’a, zwiedzający będą mogli „tylko” obejrzeć fotografie. Bez praw do wizerunku miasto nie może sprzedawać pamiątek – koszulek, kubków, majtek i skarpetek z nadrukowanym zdjęciem gwiazdy Hollywood. To nie wszystko. Jeżeli nie wydamy kolejnych milionów na te prawa, to goście nie zrobią sobie nawet zdjęcia z gipsowym odlewem Marilyn.

Wyzysk seksbomby

Problem z kolekcją zdjęć Greene’a nie ogranicza się jedynie do tego, że miejscy decydenci przykładają do kultury prymitywną rynkową logikę – dzieło sztuki jest warte dla nich tyle, ile da się na nim zarobić. Ważne jest, kogo te zdjęcia przedstawiają. Czy sprowadzając Marilyn Monroe do roli atrakcyjnego produktu, nie powtarzają dokładnie tego samego, co robili chciwi producenci w czasie trwania jej krótkiej i intensywnej kariery? Stary dobry wyzysk seksbomby.

Tragiczna biografia Marilyn Monroe nie jest tajemnicą, ale warto przypomnieć najistotniejsze fakty – pomysłodawcy festyniarskiej wizji breloczków i bibelotów w muzeum popartu najwidoczniej o nich zapomnieli.

Marilyn to raczej postać show-biznesu niż wysokiej kultury, do której chcieliby aspirować lokalni politycy. W swoim dorobku Marilyn ma wiele filmów, ale ani jednego Oscara. Fakt bycia niespełnioną artystką unieszczęśliwiał ją przez całe życie. Uznani koledzy z branży filmowej, mówili o niej „profesjonalna amatorka o pustym wzroku”, ci mniej elokwentni po prostu „dziwka”. Miała wielu mężów, wielu kochanków. Żaden z nich nie wyrażał się o niej pochlebnie. Arthur Miller, amerykański dramaturg, żałował, że się z nią ożenił, bo okazała się według niego zbyt skoncentrowana na sobie. Joe DiMaggio, popularny baseballista, znęcał się nad nią fizycznie. Anna Freud postawiła jej diagnozę schizofrenii. Jej psychoterapię prowadził prof. Greenspan, to jemu nagrywała taśmy, na których zwierzała się z tego, jakim trudem okupione jest granie głupiutkiej seksownej blondynki. Dokładnie w tej samej roli chcą ją obsadzić ci, którzy kupili jej zdjęcia we Wrocławiu. Najwidoczniej nie przeszkadza im, że stosują tę samą logikę co sadystyczni kochankowie i damscy bokserzy.

Marilyn chciała grać w Braciach Karamazow. Podczas konferencji prasowych mówiła: „Jestem już zmęczona tymi samymi rolami seksownych kobiet. Chcę robić lepsze rzeczy”. Dziennikarze drwiąco pytali, czy chce zatem zostać obsadzona w męskiej roli. Marilyn odpowiadała, że chciałaby wcielić się w postać Gruszeńki. Licząc na jej wpadkę, prosili, by przeliterowała imię bohaterki. Marilyn wiele poświęciła, by wyjść z przypisanej jej roli seksbomby. Ceną za próbę odejścia od tego schematu była m.in. utrata przyjaźni z autorem zdjęć zakupionych przez wrocławską spółkę, Miltonem H. Greene’em.

Monroe i Greene poznali się w 1953 roku. Marilyn była już wtedy sławną i nieszczęśliwą gwiazdą Hollywood, której wytwórnia filmowa nie płaciła tak dobrze jak mężczyznom z branży filmowej. Podczas gdy Marilyn otrzymywała 1,5 tysiąca dolarów za tydzień pracy, Frank Sinatra otrzymywał 5 tysięcy. Monroe marzyła o założeniu własnej wytwórni. Nie zależało jej tylko na tym, żeby więcej zarabiać, ale przede wszystkim na tym, by w końcu samodzielnie decydować o rolach, które chce grać.

Marilyn i Greene wyprodukowali razem kilka filmów, m.in. Bus Stop. Ówczesny mąż aktorki, Arthur Miller, nie przepadał za jej współpracownikiem. Mężczyźni walczyli o wpływy i możliwość manipulowania sympatią i decyzjami Monroe. Ich interesy były rozbieżne. Marilyn zakończyła przyjaźń i współpracę z Greene’em zarzucając mu, że był samozwańczym wiceprezesem Marilyn Monroe Productions, a ona sama została sprowadzona jedynie do źródła dochodu.

Na wszystkich taśmach, które Marilyn nagrywała dla swojego psychoanalityka, nieustannie powraca jedno oskarżenie wobec otaczających ją ludzi: „Wykorzystujecie mnie podwójnie: po pierwsze seksualnie, po drugie finansowo”. Jej środowisko jednoznacznie dawało jej do zrozumienia, że nie potrzebuje, żeby grała. Wystarczy, gdy będzie po prostu sexy. „Wystarczy, że mrugniesz po swojemu” – tak brzmiały „profesjonalne” wskazówki reżyserów filmowych. Czasem podporządkowywała się, pozując na okładkę „Playboy’a”, a czasem buntowała się, nie przychodząc na plan zdjęciowy filmów o pustych ślicznotkach. Bez względu na to, co robiła, świat show-biznesu, polityki i kina widział w niej maszynkę do robienia pieniędzy i uległą kochankę bez zobowiązań.

Analogia do planów wrocławskich włodarzy wobec Monroe nasuwa się sama – liczą, że Marilyn znowu mrugnie ze zdjęć po swojemu, a strumień pieniędzy wytryśnie z „inwestycji w kulturę”.

Wizerunek, który ciążył Marilyn za życia, nie zmienił się po jej śmierci. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz zapytany o powód, dla którego to akurat wystawa zdjęć Marilyn Monroe ma być głównym eksponatem przyszłego muzeum, odpowiedział, że „zaraz po Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci Marilyn Monroe ma najbardziej rozpoznawalny wizerunek na świecie”. Co z tego, że mowa tu o wizerunku zbudowanym nie przez nią samą, tylko wykorzystujących ją mężczyzn? Nikt w okolicach ratusza nie bierze na poważnie jej obecności w świecie sztuki. Radna klubu PiS Mirosława Stachowiak-Różecka żartobliwie wspomniała, że prezydent zafundował sobie „wakacje z blondynką”.

Prezydent Dutkiewicz chwali się, że cel marketingowy wystawy zdjęć Marilyn Monroe został osiągnięty, bo już teraz dużo się o niej mówi. W komunikacie Hali Stulecia możemy przeczytać: „o portretach Marilyn Monroe jego [Miltona H. Greene’a] autorstwa mówi się, że ukazują prawdziwą naturę kobiety, która stała się jedną z największych ikon Hollywood. Wyjątkowy artyzm fotografii sprawił, że na zdjęciach widzimy nie tylko symbol seksu, ale jedną z najbardziej intrygujących kobiet w historii popkultury”. Szef komisji kultury Jerzy Skoczylas z PO akcentuje, że poza granicami kraju ustawiają się kolejki, by móc podziwiać Marilyn uwiecznioną na zdjęciach czy obrazach.

Wierni fani Marilyn

Od czasu do czasu daje się słyszeć głosy, że może nie warto krytykować magistratu na każdym kroku w przygotowaniach do Europejskiej Stolicy Kultury. Zwłaszcza że mechanizm zamykania się w oblężonej twierdzy wrocławski urząd ma opanowany do perfekcji. Najmniejsza nawet krytyka uniemożliwia dialog, a poczucie zagrożenia pcha polityków do podejmowania coraz bardziej szkodliwych decyzji.

Pytanie tylko, ile jeszcze zakupów muszą zrobić prezesi miejskich spółek, żeby stało się jasne, że pojęcie wrocławskich włodarzy o kulturze ogranicza się do tego, co w przerwach od rządzenia miastem podejrzeli w telewizji. Ile jeszcze pieniędzy zostanie wydanych na „to, co się wszystkim spodoba”? Kiedy prezydent zamierza wystąpić do Luwru z propozycją kupna Mona Lisy?

Ale w przypadku kolekcji zdjęć Marilyn Monroe jest może cień nadziei. Szefowie Hali Stulecia muszą wiedzieć o aktorce coś więcej ponad to, że była atrakcyjną kobietą. W końcu do jej słów o tym, że „Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy” zastosowali się perfekcyjnie.

 

Pozostaje mieć nadzieję, że inne fakty z jej życia są im znane równie dobrze i możemy oczekiwać interesującej, przekrojowej wystawy o podmiotowości kobiet w przemyśle filmowym na przestrzeni dziejów, przygotowanej we współpracy z lokalnymi aktorkami, reżyserkami i producentkami.

W innym wypadku możemy szykować się na kolejną żenującą klapę, których w przypadku przygotowań miasta do obchodów Europejskiej Stolicy Kultury może już wystarczy.

Czytaj także:

Jerzy Halbersztadt, Nasz drogi Wrocław

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Aneta Ilnicka
Aneta Ilnicka
Aktywistka
Aktywistka, działaczka społeczna związana z Klubem Krytyki Politycznej we Wrocławiu.
Zamknij