Miasto

Chrzanowski: Budżet partycypacyjny to nie narzędzie PR-owe

A tak traktuje go wielu polityków.

Dawid Krawczyk: Głosowałeś w warszawskim budżecie partycypacyjnym?

Oktawiusz Chrzanowski: Tak, oczywiście.

A zgłosiłeś jakiś projekt do głosowania?

Na początku chciałem to zrobić, ale w związku z tym, że byłem w radzie ds. budżetu partycypacyjnego, uznałem, że może nie jest to do końca fair. Zagłosowałem ostatecznie na projekt przyjaciółki – miała pomysł na lokalną rzecz na Ochocie, która przyda się paru osobom. Ale nie chcę rozmawiać o wynikach, średnio mnie interesują.

To samo mówią wszystkie uczestniczki i uczestnicy budżetu partycypacyjnego, z którymi miałem okazję rozmawiać.

Bardzo mnie to cieszy, miałem wrażenie, że dla większości osób właśnie to jest najważniejsze. Wyniki łatwo pokazać – teraz ci dostaną pieniądze, a ci nie – i równie łatwo się o nie pokłócić, tak jak zresztą ma to już miejsce na Ursynowie. Centrum Komunikacji Społecznej ma się tym zająć i wyjaśnić, czy nie było tam nieuczciwej konkurencji.

Co to znaczy nieuczciwa konkurencja w przypadku budżetu partycypacyjnego?

Trudno stwierdzić. Nie ma przecież takiego mechanizmu głosowania jak przy wyborach, bo nie głosuje się na dowód. W przypadku budżetu partycypacyjnego możemy mówić jedynie o zachęcaniu do głosowania. I tutaj pojawia się wątpliwość, czy wykorzystywanie do tego pozycji władzy lub zaplecza instytucjonalnego jest uczciwe, czy nie. W idealnych warunkach uczestnicy takiej sytuacji są autorefleksyjni albo mają przynajmniej okazję do refleksji.

A jak było w Warszawie?

No właśnie to zostało zaniedbane, i to bardzo. Nie stworzono takiej okazji. W budżecie chodzi między innymi o to, żeby stworzyć miejsce, w którym mieszkańcy ze sobą rozmawiają, konfrontują swoje poglądy. Tymczasem deliberacji w każdym polskim budżecie partycypacyjnym było jak dotąd tyle, co kot napłakał.

Zabrakło u nas też szkoleń dla urzędników, którym trzeba powiedzieć, że są ważni w tym procesie, że nikt im nie chce zabierać chleba i przede wszystkim, że mogą pomóc mieszkańcom. Prezydent chwaliła się tym, że korzystamy z doświadczeń pierwszego warszawskiego budżetu partycypacyjnego w Domu Kultury Śródmieście. Najwidoczniej nie wyciągnięto jednak na potrzeby budżetu miejskiego odpowiednich wniosków, bo strach wśród urzędników pozostał.

Chociaż jak na pierwszą edycję w Warszawie jest w porządku. Mechanizmów korumpujących proces wystąpiło stosunkowo niedużo. Oczywiście urząd jest urzędem i jego otwarcie jeszcze potrwa.

Skąd ten opór wśród urzędników?

Budżet partycypacyjny nie jest prostym narzędziem. Kiedy wprowadza się go bez odpowiedniego przygotowania wszystkich stron, pojawiają się problemy. Znam sytuację, w których działania przygotowawcze trwały prawie trzy lata. Żeby zrozumieć zasady działania budżetu, przydałoby się wiedzieć, jak konstruowane są finanse miasta, a to przy świadomości ekonomicznej Polaków i nieporadności bądź niechęci urzędów do dzielenia się tą wiedzą jest już niemały problem. Ważna jest także znajomość przepisów prawa miejscowego i wiedza na temat zobowiązań ratusza. To dla mieszkańców wiedza często niedostępna lub podana w tak nieprzystępnej formie, że nie ma szans na swobodne zapoznanie się, zrozumienie i jeszcze wyciagnięcie wniosków.

To wszystko tworzy podstawy do współpracy urzędu z mieszkańcami: pełna i przejrzysta informacja udzielona bez PR-owej otoczki (bo PR to nie dialog), zrozumienie granic tej współpracy, czyli tego, czym właściwie jest, a czym nie jest budżet obywatelski. Jeżeli nie przygotuje się odpowiednio wszystkich stron tej sytuacji: urzędników i mieszkańców, będą stawiali opór, odnosili się do sprawy z niechęcią i nieufnością: z niewiedzy, z poczucia złego potraktowania, odbierania władzy, wtrącania się w zakres obowiązków, dodawania obowiązków ponad miarę, z wrażenia, że to jeszcze jedna z tych nowinek, która zaraz skończy swój żywot, czy z nieumiejętności tłumaczenia informacji i swojego zdania oraz prowadzenia dialogu, a to jest przecież sztuka.

Czegoś tutaj nie rozumiem. Jeszcze kilka lat temu o budżetach partycypacyjnych można było usłyszeć raczej na demonstracji niż w ratuszu. W ostatnich dwóch latach kilkadziesiąt miast próbowało wdrożyć to narzędzie i każde ogłosiło sukces. A ty mówisz, że to wcale nie jest takie łatwe, że potrzeba długich miesięcy, a nawet lat, żeby się przygotować.

W Warszawie jeszcze rok temu budżet partycypacyjny to była raczej utopia.

Co się zmieniło?

Było referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Ale przecież nie we wszystkich miastach, które zdecydowały się wprowadzić budżety partycypacyjne były referenda w sprawie odwołania prezydentów.

To prawda, ale zasada pozostaje ta sama.

Budżet partycypacyjny stał się po prostu PR-owym narzędziem, którym można podreperować popularność.

W wyobrażeniu wielu polityków bardzo łatwo się go obsługuje i można sprowadzić cały proces do wydania polecenia urzędnikowi: weź to zrób i będzie dobrze. W tym roku budżety obywatelskie zgrywają się na dodatek z kampanią wyborczą do samorządów. Problem polega na tym, że wprowadzają je często ludzie, którzy wcześniej nie korzystali nawet z mechanizmów konsultacji społecznych, nie mówiąc o tym, że sami politycy z najwyższej półki powinni być mocno zaangażowani w proces jako partnerzy mieszkańców w wydawaniu środków publicznych.

W Warszawie mamy co prawda historię wielu konsultacji, Centrum Komunikacji Społecznej nie działa przecież od wczoraj. Ale nigdy nie był przeprowadzany żaden projekt na tak dużą skalę, co więcej – o tak dużym potencjale zmiany w skali całego miasta. Przy budżecie uprawnionych do głosowania było prawie trzy miliony osób, w tym dzieci. Żeby cały proces miał  większy sens, czyli faktycznie zmieniał miasto dla jego mieszkańców w skali większej niż podwórko lub ulica, to urząd i politycy najpierw muszą się zreformować.

Urzędnicy i politycy, którzy od kilkunastu lat rządzą samorządami, nie pytając mieszkańców o zdanie, mieliby nagle zmienić podejście? Czy to w ogóle możliwe?

Widziałem urzędy, które się zreformowały. W Polsce dobrym przykładem jest Gdynia – tam rzeczywiście urzędnicy stali się refleksyjni. W Europie na pewno można wskazać na hiszpańskie Figaro czy portugalskie Cascais. Zanim zaczęto wprowadzać tam rozwiązania partycypacyjne – dostosowane do wielkości i struktury miasta – włożono pracę w dialog z urzędnikami, podjęto i wdrożono decyzje o szerokim otwarciu urzędów na mieszkańców – wprowadzono całościowe lub częściowe zarządzanie partycypacyjne. Nie można tego pomijać.

O kształcie budżetów partycypacyjnych nie decydują sami urzędnicy. To, jakie są efekty projektów, zależy w dużej mierze od samych mieszkanek i mieszkańców. Czy po tej pierwszej warszawskiej edycji możemy powiedzieć, kto angażuje się w budżet?

Kiedy patrzyłem na wnioski, które zostały zgłoszone, to miałem wrażenie, że są to projekty bardzo specyficzne i potrzebne nie do końca do tego, żeby odkryć i próbować załatwić jakieś ważne problemy społeczne lub też zadbać o szersze dobro wspólne. W większości są to projekty, nakierowane na to, żeby polepszyć jakość życia wąskiej lub wąsko rozumianej konkretnej grupy ludzi – chodnik zapewniający wygodne dojście do Galerii Mokotów, małe remonty infrastruktury miejskiej, doposażenie wybranych instytucji w sprzęt. Są też projekty z pomysłem, z wyobraźnią jak np. festiwal ulicznego jedzenia, ekologiczna biblioteka plenerowa czy ochocka ścieżka neonowa. Sporo jest również wniosków, nazwijmy to, hobbystycznych – pojawił się pomysł zbudowania „domków dla skrzydlatych pasiastych przyjaciół” czy wybiegu dla psów.

Czyli nie jest tak, że dzięki budżetowi uda się odmalować pełną paletę potrzeb i problemów społecznych w danym mieście?

Wracamy do tego, że brakuje takiego podejścia, które każe spojrzeć na budżet partycypacyjny jako na coś więcej niż sposób na realizację tych pięciu, sześciu „zwycięskich” projektów na danym terenie. Sam budżet też nie zastąpi indywidualnego podejścia do mieszkańca. Jakie potrzeby jesteśmy w stanie poznać, kiedy jedyną okazją do spotkania się mieszkańców podczas pracy nad projektami jest zebranie piętnastu podpisów poparcia pod wnioskiem a potem jednorazowe spotkanie, na którym nie ma czasu faktycznie podyskutować o sąsiedztwie, dzielnicy, mieście, poznać projektodawców, motywacji ich działania, pomyśleć o tym, czy nie można by zrobić czegoś razem? Dowiemy się, że mamy problem z brakiem ścieżek rowerowych? Przecież to są rzeczy oczywiste i wszyscy o tym wiedzą. Jedni – jak pewien polityk – mówią, że to dobrze i że w Warszawie po prostu nie ma takiej tradycji, inni będą obstawać przy tym, że rozbudowa infrastruktury rowerowej to bardzo dobry pomysł.

Dopóki nie zbuduje się przestrzeni, w której może dojść do spotkania tych różnych grup i prawdziwej dyskusji, nie ma co liczyć na wyjście z impasu, wyjście poza oczywistości i prostą walkę interesów.

Eksperci zajmujący się budżetem partycypacyjnym powtarzają jak mantrę, że nie jest on sposobem na rozwiązanie wszystkich problemów społecznych w mieście. Ale może jest dobrym początkiem?

To już prędzej. Budżet jest jednym z narzędzi służących do tego, żeby rozmawiać o tym, jak powinno wyglądać miasto. Na radzie ds. budżetu chcemy pewne praktyki typowe dla budżetu partycypacyjnego przyłożyć do strategii obecnych dzisiaj w miejskiej polityce – do tego, jak rozmawia się z mieszkańcami, jak postrzega się ich problemy. Żeby to zadziałało, potrzeba zbudować w urzędzie nową narrację, w której budżet będzie znajdował się w centrum uwagi. I rzeczywiście nie można ograniczać się jedynie do niego – opinie mieszkańców możemy uzyskiwać także poprzez ankiety, konsultacje, ale to wymaga zwiększenia środków, którymi dysponuje obecnie Centrum Komunikacji Społecznej. Chociaż samo dofinansowanie odpowiednich instytucji też nie wystarczy. Trzeba wreszcie skończyć z PR-owym podejściem do konsultacji społecznych – w nich zupełnie nie chodzi o to, żeby coś zaprezentować i kogoś do tego przekonać. W konsultacjach należy się skupić raczej na wyciąganiu z ludzi tego, czego oni właściwie chcą, dając im szansę i możliwości wymiany argumentów i racji.

Tylko że znowu brakuje tutaj dobrej woli po stronie urzędników, i mamy błędne koło.

Spróbuję je przełamać, pokazując, że nie zawsze musi tak być. We wspomnianym już wcześniej Figaro, w Hiszpanii, zarządzanie partycypacyjne wprowadzono odgórnie. Miasteczko nie rozwijało się od czasów generała Franco, bo rządzili nim lokalni kacykowie. W końcu w kolejnych wyborach obywatele utworzyli własny komitet wyborczy i wygrali. Był wśród nich politolog, który stwierdził: jeżeli chcemy być choć trochę inni od tamtych, musimy spróbować przynajmniej porozmawiać z ludźmi o tym, jak wyobrażają sobie nasze rządy. Opisaliśmy całą historię w naszej bazie dobrych praktyk, więc pozwolę sobie od razu przejść do jej końca. Po wyborach samorządowych nowo wybrane władze wspólnie z mieszkańcami opracowują plan rozwoju na następne cztery lata, czyli całą kadencję. Co roku odbywa się również budżet partycypacyjny, który w tym mieście dotyczy niewielkich kwot i jest nastawiony na potrzeby infrastrukturalne. Najważniejsze jest jednak to, że przez cały czas pozostaje możliwość dialogu między politykami, urzędnikami i mieszkańcami – istnieje możliwość rozmowy o priorytetach, w której to zdanie mieszkańców jest najważniejsze.

Wróćmy do polskiej rzeczywistości.

Na razie trudno mi sobie w Polsce wyobrazić sytuację, żeby mieszkańcy co cztery lata mieli możliwość realnej weryfikacji kierunku, w którym idziemy.

Mogliśmy jednak zostać w Figaro…

U nas jest tak, bo kierunki rozwoju polskich miast są często bardzo umowne. Myślenie długoterminowe leży gdzieś poza wyobraźnią wielu polityków, nawet tych, którzy okupują swoje stanowiska dobre kilkanaście lat. Często zastanawiam się, dlaczego ludzie wciąż głosują na tych samych kandydatów, i zawsze pojawia się pytanie o alternatywę. Myślę, że wielu mieszkańców nie potrafi sobie wyobrazić, że może być lepiej.

Może to właśnie takie sytuacje jak budżet partycypacyjny pozwolą na stworzenie nowej wizji miasta?

Nie ryzykowałbym stwierdzenia, że to od razu będzie wizja.

Jeżeli w procesie brakuje deliberacji, to wszystko, co się wydarza, jest partykularne i sprowadza się do walki o doraźne interesy. Jeżeli nie będzie dyskusji, to każdy będzie ciągnął kołderkę w swoją stronę.

Wspólna wizja mogłaby pojawić się tylko wtedy, gdyby ktoś zaczął pracować z ludźmi zgłaszającymi projekty i starałby się znaleźć wspólny cel w tych pomysłach.

Kto mógłby to zrobić?

Oświecony polityk, który jest w stanie spojrzeć na miasto w szerszej perspektywie niż wygrana w wyborach i reelekcja na następną kadencję. A tych raczej w naszym kraju jest niewielu.

Mieliśmy nie rozmawiać o wynikach, ale nie powiedziałeś nawet, czy projekt, na który głosowałeś, zostanie zrealizowany.

Tak, mieszkańcy go wybrali. Bardzo się cieszę. Będę mógł teraz pograć w ping-ponga w lepszych warunkach – jakość mojego życia nieco wzrośnie.

Oktawiusz Chrzanowski – socjolog, antropolog współczesności i przestrzeni, absolwent ISNS UW. Po ucieczce z korporacji i powrocie do Polski z Niskich Krajów zajmuje się zawodowo kwestiami partycypacji publicznej i demokracji obywatelskiej w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych a w czasie wolnym walczy o równe prawa dla osób LGBTQ w Stowarzyszeniu Miłość Nie Wyklucza. Lewak z rozsądku.

Czytaj także

o budżecie partycypacyjnym w Warszawie:

Agnieszka Ziółkowska, Chodzi o kierunek rozwoju miasta, nie o mikrogranty

Budżet partycypacyjny w Warszawie – oceniamy pierwsze podejście

Budżet partycypacyjny nie powinien być konkursem piękności

Paulina Kropielnicka, Warszawski budżet partycypacyjny na półmetku
Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Dlaczego warto się włączyć

Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny. Teraz w Warszawie!

Joanna Erbel, Budżet partycypacyjny: jak to się robi w stolicy

o budżetach partycypacyjnych w innych miastach:

Borys Martela: Na początku stawiajcie na odważnych

Jacek Wezgraj, Budżet obywatelski w średnim mieście, czyli (nie)cała władza w ręce ludu

Adam Konopka, Budżet obywatelski w Gdańsku – trwa głosowanie

Mikołaj Pancewicz, Kaliski budżet niepartycypacyjny

Mikołaj Pancewicz, Zapytajcie ludzi, jakiego chcą miasta

Agnieszka Ziółkowska, Remedium na polskie budżety (nie)obywatelskie

Dawid Krawczyk, Partycypacja to nie konkurs grantowy

Dawid Krawczyk, Budżet obywatelski 2013 – edukacja urzędników i mieszkańców

Adam Konopka, Partycypacja przestała być utopią

Adam Konopka, Gdański budżet obywatelski – kolejny etap

Adam Konopka, Budżet coraz bardziej obywatelski

Marcin Gerwin, Sopot ma budżet obywatelski

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij