Kraj

Matyja: Czas pokoleniowej zmiany

Swojego głosu szuka generacja niereprezentowana w polskiej polityce - druga część rozmowy z Rafałem Matyją.

Cezary Michalski: Porozmawiajmy o nieliberalnych albo antyliberalnych inicjatywach korzystających podobnie jak Nowoczesna, albo jeszcze bardziej niż ona, z momentu pokoleniowego.

Rafał Matyja: Normalnie nie broniłbym z taką siłą kategorii pokoleniowości w polityce, ale w dzisiejszej polskiej sytuacji ona rzeczywiście okazała się ważna. To nie kwestia wrażenia, ale twardych danych – pokolenie wyżu demograficznego jest w polityce nieobecne. W rządzie Beaty Szydło tylko minister sportu to polityk przed czterdziestką.

Poczucie zablokowanych aspiracji czy zablokowanego awansu pokoleniowego jest tutaj figurą zablokowanego awansu społecznego.

W Polsce rzeczywiście tak się stało. A jeśli dodać drogę kariery dzisiejszych 40-latków w PiS i Platformie, to zauważymy wielu asystentów poselskich, którzy zostawali radnymi dzięki protekcji patronów, dzięki pozycji w partii, nie są więc samorządowcami w tym sensie, w jakim używano tego słowa w latach 90. To są zwykle ludzie, którzy cały czas pracowali w aparacie partyjnym, choć często formalnie byli zatrudnieni gdzie indziej, w urzędzie, spółce komunalnej. Często nawet nie znają innego życia zawodowego niż to, które dała im polityka.

A czy nie tak wyglądają kariery w stabilnych partiach liberalnych na Zachodzie? Na dobre i złe. We Francji nawet najostrzejszy bunt pokoleniowy ’68 roku został ostatecznie wchłonięty przez struktury partyjne socjaldemokracji. Oni doszli do władzy wraz ze zwycięstwem Mitterranda.

Nie ma w ogóle „Zachodu”, Niemcy są inne od Włoch, Włochy od Francji. W Niemczech to jest bardziej poskładane organizacyjnie – w młodzieżówki, ścieżki kariery w landach, aż po szczebel federalny i Parlament Europejski. Włosi mają chaos, nawet w różnych partiach jest różnie. Mam nadzieję, że skończyliśmy już z przekonaniem, że polityka jest robiona na jakiś wzór. W Polsce średnia płaca w sektorze publicznym na prowincji jest wyższa od średniej w firmach. Zresztą – ja nie chcę wyeliminowania tych zawodowych polityków, którzy służą partii od pierwszego roku studiów, a jedynie ich zrównoważenia ludźmi z inną ścieżką kariery.

Mnie w przeciwieństwie do ciebie doświadczenia ostatnich lat w Polsce umocniły w przekonaniu, że „polityka jest robiona na jakiś wzór”. A peryferie mają wybór jedynie pomiędzy sensowną imitację (w miarę możliwości uwewnętrznioną i „zlokalizowaną”, a nie twardo i kolonialnie narzuconą), a „suwerennym” i „oryginalnym” zdziczeniem, które na końcu okazuje się nie być nawet oryginalne. A poza tym, zarówno w Niemczech jak i we Włoszech 50-letni inżynier albo rockmen nie wpada zbyt często na pomysł, żeby rozpocząć karierę polityczną, i to najlepiej od razu od szczebla parlamentarnego?

Czasem wpada, ale ja nie chcę przeciwstawiać sobie Zachodu i Wschodu, bo także mój przykład z Europy Środkowej dotyczy Polski i Węgier, ale już nie dotyczy Czech. Fidesz i Platforma – ta druga w swoim rdzeniu, który wywodził się z KLD – są inicjatywami ściśle pokoleniowymi. W pewnym sensie Porozumienie Centrum, a później PiS, też były partiami, gdzie Kaczyński nie wpuścił na kluczowe stanowiska ludzi starszych od siebie. Z kolei Fidesz jest od swych początków Orbana i trochę młodszych. Tak samo jest u nas. Tusk zaczynał bardzo młodo, co paradoksalnie spowodowało, że to środowisko nie miało wbudowanych mechanizmów samoodmładzania, pokoleniowej sukcesji. Byli na tyle młodzi, że nie interesowała ich jakakolwiek reprodukcja w dół. To samo widziałem w środowiskach lokalnych, samorządowych – bardzo młodych w 1990 roku, a dziś często zdominowanych przez 50 i 60-latków.

Ciągle się postrzegali jako młodzi?

Ta reprodukcja była już większa w Unii Wolności, choć tam często się odbywała na sposób feudalny. Dopraszano młodych ludzi do ról drugorzędnych, z wyraźnym poczuciem, że „my jesteśmy starsi i tych młodszych musimy mieć, kogoś z tych młodszych poprzeć”. To nie rozwinęło się w świadome działania tworzące następców w młodszym pokoleniu. W grupach rówieśniczych zaczynających bardzo wcześnie, zwykle tej świadomości nie ma wcale.

Albo przychodzi za późno.

Skala tego zablokowania w Polsce jest porównywalna co najwyżej do Węgier. Przez to, że dwa projekty wyemancypowanych młodych – Kaczyńskiego i Tuska z początku lat 90. – były formacjami pokoleniowymi i utkwiły w tym paradygmacie. Irytowało ich, jeśli młodsi próbowali przebić się na własną rękę. W wyborach 2014 roku było na prawicy wyraźne pokoleniowe starcie z PiS-em Kaczyńskiego, prowadzone przez młodsze pokoleniowe ruchy Solidarnej Polski i Polski Razem.

Tyle że całkowicie przegrane.

Ale to napięcie powróciło w wyborach 2015 roku, mimo, że Gowin i Ziobro byli już na listach PiS. I rozstrzygnięcie tych wyborów jest podwójne. Istnieje opisany przez ciebie spór „trójkąt liberalny” KOD-PO-Nowoczesna kontra PiS, ale drugie rozstrzygnięcie jest pokoleniowe. Ta wojna musi się gdzieś przetoczyć, skoro zastąpienie pokoleniowe nie przebiega w sposób naturalny. PiS nie ma trzydziestoparolatka wiceprezesa, ma jednego trzydziestoparolatka ministra i nie ma trzydziestoparoletniego lidera w parlamencie. Dalszy ciąg tego sporu będzie zatem miał charakter bardzo silnie pokoleniowy. W dodatku zmiana polityczna nie musi zachodzić wedle osi sporu obozu liberalnego z PiS-em z jeszcze jednego powodu. Mogą się pojawić kwestie społeczne, które tę oś zdefiniują zupełnie gdzie indziej. Np. gdyby przez Polskę przeszło tylu imigrantów, co przez Węgry w zeszłym roku, silna oś sporu pojawiłaby się pomiędzy rządzącym PiS-em i Kukizem.

PiS zagłosowało niedawno razem z Kukizem za rezolucją przeciwko przyjmowaniu uchodźców, nawet na poziomie uznanym przez PiS-owski rząd. Kaczyński w razie potrzeby dopasowałby się do prawego skraju i utwardził swoje stanowisko.

Orban jakoś to przeżył, ale mając poważny problem, nie tylko z Jobbikiem. Ale ja nie prorokuję, że to imigranci będą tematem numer jeden. Mogą się też pojawić inne tematy, które inaczej określą istotne osie rywalizacji.

Jeśli PiS nie rozwiąże problemów społeczno-gospodarczych, a doprowadzi do pojawienia się nowych, możliwe jest pojawienie się lewicy dwojakiego typu.

Socjalnej z jednej strony, a z drugiej strony partycypacyjnej. Wszystkie młodsze formacje bardzo mocno akcentują hasła partycypacji obywatelskiej. I republikanie prawicowi od Kukiza, i republikanie lewicowi z Partii Razem, nawet umiarkowani republikanie z ruchów miejskich. Oni tak samo chcieliby jakichś rozwiązań, które obok systemu partyjnego dawałyby obywatelom wpływ na władzę. I ten spór o partycypację, pokrywający się ze sporem pokoleniowym, może stworzyć ważną oś politycznego podziału. Gdyby PiS wyraźnie zajął biegun wyraziście autorytarny – nie mówię o ustroju, ale o postawach – oprócz liberalnego bieguna oporu może powstać biegun oporu partycypacyjny. Z przepływami pomiędzy republikanizmem centroprawicowym, także katolickim, a Partią Razem albo jej elektoratem.

Już spór o aborcję twoje marzenie niweczy, a w kolejce jest wiele innych napięć realnych i symbolicznych pomiędzy prawicową młodzieżą wchodzącą w fundamentalizm religijny i narodowy, a młodzieżą lewicową mającą inne totemy i tabu.

Mówiąc autoironicznie – to nie marzenie ale fantasmagoria, jednak do pokoleniowej polemiki z obozem liberalnym, a szczególnie z Platformą, a jednocześnie z PiS-em Kaczyńskiego, to jest pozycja idealna. Może gdybym miał 20-30 lat to bym taką partię zakładał. Mającą biegun lewicowy i chadecki. Oczywiście pokolenie wyżu demograficznego ma zupełnie inne przekonania, a ja nie mam trzydziestki. To rozwiązuje problem.

Po stronie prawicowej „młodzieży republikańskiej” i „partycypacyjnej” widzę narodowców, fundamentalistów religijnych, a w Warszawie także zwyczajnych pieniaczy, „młodych” równie nieprzyjemnych co „starych”, którzy pozostali po ruchach miejskich, kiedy ludzie wybrani z ich list poszli w stronę PiS-u albo PO. Natomiast chadeków nie widzę w ogóle. Chadecja to jest formuła nie bardziej „partycypacyjna”, niż socjaldemokracja czy umiarkowany konserwatyzm. Poza tym, o ile w dzisiejszej Polsce młodzi palący trawę i słuchający hip-hopu mogą iść 11 listopada pod transparentem „wolę kotleta od Mahometa”, to przepływ prawicowej młodzieży pod sztandary pro-choice czy proimigracyjne, w dodatku z historycznymi symbolami lewicy, wydaje się zupełnie nieprawdopodobny.

W ogóle nie mówię o takim przepływie. Ja nie wiem, ilu młodych ludzi idzie w marszu 11 listopada i pobocznych, a jednocześnie głosuje. Ponadto postawy najmłodszej grupy będą ulegały jeszcze zmianom, także na pewnej kontrze do rządzących i do starszych roczników. To naturalne. Musi kształtować się jakiś drugi biegun, nawet jeżeli te procesy będą zrazu dotyczyć tylko wąskich, bardziej aktywnych grup. Poza tym, te roczniki mogą nas zaskoczyć wymyślając inne formy partycypacji i samoorganizacji, niż te które znamy i sami stosowaliśmy.

Ja wybieram „nieklasyczny” KOD, bo w „nieklasyczną partycypację” nie wierzę w ogóle. Historycznie rzecz biorąc, jedyny znany z historii cykl z „partycypacją” czy „demokracją bezpośrednią” pośrodku, to był kryzys liberalnej demokracji albo innych formuł ustroju mieszanego, po którym następował „partycypacyjny” chaos, a na końcu dyktatura. Wedle najbardziej klasycznego i najstarszego modelu: patrycjuszowska Republika i jej ostatni teoretyk, zrzędzący Cyceron, potem wojna domowa, a na końcu Cezar, który też zaczynał manipulując nadziejami ludu na „partycypację”. Pamiętając o tym zawsze wybiorę ustrój mieszany i próby jego reformy.

A ja nie wierzę w to, że energetyczne źródła demokracji powstaną w oparciu o pełne goryczy doświadczenia 50-latków. Ja sam w życiu partyjnym nie widzę dziś cienia nadziei. Jestem pesymistą nie tylko w kwestii elit, systemu itp., ale także postaw obywatelskich, społecznych. Do takich partii, jakie są dziś, wielu wartościowych ludzi nie pójdzie. Istnieje jakaś szansa, że znajdą swoje miejsce w samorządzie lokalnym, albo sformułują alternatywę całościową. Na przykład odwołując się do kapitału symbolicznego Solidarności, który dziś nie ma najlepszej prasy, coraz powszechniejsze jest przekonanie, że z Solidarnością coś było nie tak.

Dla radykalnej prawicy Solidarność to już dziś „agentura”, „za miękka”, „ideowo niewyraźna”.

Bohaterami młodego pokolenia prawicy są raczej żołnierze wyklęci, a nie bliżsi w czasie ludzie z solidarnościowego podziemia, z opozycji demokratycznej okresu PRL, deklarujący walkę bez przemocy. Ale dzięki pamięci Solidarności może zaistnieć pewna energia do wykorzystania w sporze ideowym i pokoleniowym. Nie zdziwię się, jeżeli jakiś nurt ideowy będzie się konstytuował jako obrońca czy nawet kontynuator mitu solidarnościowego.

A pamiętasz pojęcie „martwej struktury” wypracowane przez Jadwigę Staniszkis w połowie lat 80.? To był najboleśniejszy cios w solidarnościowy mit. Staniszkis pokazywała, w jaki sposób struktura roszczeń Solidarności przywołuje – jako adresata tych roszczeń – wszystkie instytucje rozpadającego się już państwa i systemu „realnego socjalizmu”. W ten sposób funkcja Solidarności sprowadzała się – jej zdaniem – prawie wyłącznie do niszczenia PRL-u, które tych roszczeń nie było w stanie już realizować. Solidarnościowy mit w niczym nie pomagał choćby pomyśleć o rzeczywistości po PRL-u, czyli np. dzisiejszej.

Ja mówię o ożywieniu mitu, pewnej tradycji „bycia razem”, nadawania państwu i życiu publicznemu sensu etycznego, a nie o modelu rozwiązań dzisiejszych. Hasłom PiS nie da się ciągle przeciwstawiać „ciepłej wody w kranie”. A w Polsce chętnie sięgamy po sensy już istniejące w naszej przeszłości, rozpoznawalne poprzez jakiś historyczny konkret.

W takim razie po co taki mit, który myślenie o „modelu dzisiejszych rozwiązań” raczej będzie blokował, a nawet krytykę „dzisiejszych rozwiązań” mistyfikował? Ja bym wolał, żeby w tym kraju Wokulski choć raz wygrał z Longinusem Podbipiętą. O ile „trójkąt liberalny” to jednak obóz Wokulskiego – przy wszystkich słabościach i błędach, które mogłyby być skorygowane przez dołączenie jakiejś liberalnej, ale bardziej czujnej socjalnie i aktywnie prounijnej lewicy – to Longinusem Podbipiętą są zarówno żołnierze wyklęci, jak też Solidarność – szczególnie, jeśli występuje w funkcji anachronicznego mitu. Trochę jak ta „skandynawska socjaldemokracja z lat 70.”, którą jako rzekomy współczesny punkt odniesienia wymieniają jednym głosem Sanders, Corbyn i Zandberg.

W każdym kraju istnieją takie mity i w każdym nie są do końca „normalne”. Jeżeli szukamy zbiorowych sensów, to musimy też operować wyobraźnią, która wyjaśni je nie w szczegółach technicznych, nie poprzez politykę podatkową czy surowcową, ale jakiś pomysł na całość. My możemy sobie pozwolić na sceptycyzm, ale jak się buduje coś w przestrzeni publicznej to trzeba mieć także argumenty uzasadniające bezinteresowne zaangażowanie, w przeciwnym razie pozostanie nam klientelizm.

Mnie np. z niemieckich mitów założycielskich przekonuje dopiero mit Adenauera, ordoliberalizmu, społecznej gospodarki rynkowej, który w Niemczech mógł definitywnie (jak do tej pory) wygrać dopiero po skompromitowaniu (mówiąc eufemistycznie, bo trzeba było do tego zwycięstwa aliantów) wszystkich niemieckich mitów „autentycznych”, „suwerennych” i „nie do końca normalnych”. A mit Adenauera, szczególnie w swoim zastosowaniu praktycznym, zawierał 70 procent imitacji anglosaskiej formuły cywilizacyjnej i 30 procent zachowania lokalnej, „suwerennej”, niemieckiej formy. Zatem ja nie uważam pewnego typu mitów lokalnych za dar, czasem są obciążeniem, najbardziej niebezpiecznym dla wspólnoty, która w nich utkwiła.

Myślę, że niemiecki kontekst po II wojnie to zupełny wyjątek. Poza tym jakieś mity są nieuchronne, także ten, który spaja wierzących w to, że „mity innych są bardzo niebezpieczne”. Ciekawi mnie, co powiesz następnym wyborcom Platformy, KOD, Nowoczesnej, przekonując, że mają iść na wybory i głosować?

Każdy cień Wokulskiego, w dodatku zorientowany silnie na liberalny Zachód, nawet jeśli bez antyrosyjskiej hucpy, będzie moim wyborem przeciwko najpiękniejszemu nawet prawo- czy lewoskrętnemu „suwerennemu” mitowi Longinusa Podbipięty. Może kiedyś nie przegra.

Myślę, że to mało nośna argumentacja. W wersji bardziej masowej i perswazyjnej i tak zostanie przerobiona na jakiś mit. Łatwo wypełni się ją jakąś pogardliwą dystynkcją dotyczącą „Podbipiętów” i zagra. Tak wyglądały jej poprzednie zwycięstwa.

Nie zauważyłem, żeby prawicowe czy lewicowe mity antyliberalne radziły sobie bez dystynktywnej pogardy. Wręcz przeciwnie. Kiedyś mieliśmy „mohery” podchwycone przez najgłupszych spośród liberałów, dziś mamy „lemingi” radośnie podchwycone przez najgłupszą prawicę i najgłupszą lewicę.

Dlatego wolałbym pojemną i inkluzywną tradycję pierwszej Solidarności, nie traktującej z pogardą ofiar transformacji. Jej alternatywą jest dziś wykopywanie z historii silnych negatywnych emocji, uruchamianie narracji o zdradzie, gorszym sorcie, ukrytej opcji niemieckiej.

Czyli narracji podporządkowanej Kaczyńskiemu i interesowi partyjnemu PiS? Ale Kukiza też to dotyka.

To nie jest mój ulubiony bohater i raczej z nim polemizowałem niż się zgadzałem, także w kwestiach JOW i recept antysystemowych.

Widzisz tam jednak pozytywny zasób młodzieńczej partycypacyjności przeciwstawionej starym partyjnym trupom. Jednocześnie tam jest największy – poza PiS-em – nihilistyczny potencjał odwoływania się do żołnierzy wyklętych czy nienawiści do imigrantów bez imigrantów. Kaczyński nie wyznaje mitu żołnierzy wyklętych, on go czasem używa, tak jak wszystkie inne mity, łącznie z „lękiem przed imigrantami”. Co do Kukiza, w obu tych sprawach można mieć wątpliwości. On się autentycznie wzbudza.

Ale problemem nie jest Kukiz. Naprawdę.

Dla mnie ciekawe jest to, że ludzie, którzy byli bierni w latach osiemdziesiątych, dziś z pasją nawiązują do tradycji żołnierzy wyklętych. Nie zauważyli komunizmu, gdy istniał, ale dziś są antykomunistami bez kompromisu.

Ja też znam ludzi, którzy w latach 80. nawet nienawidzili pierwszej Solidarności, bo ujawniała ich oportunizm, a dziś są największymi fanami Cenckiewicza jako demaskatora agenturalnego charakteru „S” i całego przełomu 1989 roku.

I właśnie na tym tle ktoś, kto będzie miał program centrowy lub lewicowy jak Partia Razem może sięgnąć po solidarnościowy mit jako emancypujący w kontekście tych wszystkich dzisiejszych dyskursów historycznych, za ciężkich i bardzo niepozytywnych. A twoje marzenie przywołania figury Wokulskiego w „trójkącie liberalnym” KOD-PO-Nowoczesna wydaje mi się nierealne, prędzej tam znajdziesz bajdurzącego Rzeckiego.

Bajdurzący Rzecki” to dla mnie przywołanie mitu żołnierzy wyklętych albo mitu pierwszej Solidarności jako przepisów na dzisiejszą Polskę antyliberalną, antyzachodnią i ultrasuwerenną, wręcz mocarstwową. Co jest w dodatku nieprawdą jeśli chodzi o pierwszą Solidarność, która była prozachodnia, nawet jeśli niezbyt refleksyjnie, trochę tak jak kijowski Majdan. Rzecki to także „bajdurzący” Andrzej Gwiazda i Kornel Morawiecki ukrywający w „micie solidarnościowym” wszystkie swoje traumy, klęski i wariactwa. No i młodzi ludzie słuchający tych Rzeckich z rozdziawionymi gębami.

Po pierwsze przyjmowanie, że tradycja Solidarności nie poddaje się jakiejś reinterpretacji to przesadny fatalizm. Zwłaszcza, gdy nie mówimy o użyciu jej w muzeum tylko w polityce. I to przez ludzi, którzy będą za młodzi by inspirację czerpać z własnego doświadczenia. Na razie mity dostarcza im prawica, ale – wychodząc poza przykłady literackie – posłanki Nowoczesnej też będą musiały jakoś uprościć, „zmitologizować” swoje doświadczenia z kapitalizmem i transformacją.

A jednocześnie to właśnie niektóre posłanki Nowoczesnej wyszły z realnego polskiego prekariatu. Czasami po doświadczeniu mycia kibli w Londynie, a potem bycia przez kilkanaście lat – jak mi to opowiedziała Joanna Scheuring-Wielgus – „korporacyjnym psem” czy „korporacyjną suką”, a nie „prekariatem” po filozofii czy kulturoznawstwie pracującym w elitarnych instytucjach akademickich, dopóki ich stamtąd „reforma Gowina” nie wyrzuci. Jednocześnie jednak one mają plamkę ślepą, którą można usunąć wyłącznie przez lewicową kurację. Kiedy się je pyta o redystrybucję czy prawa związkowe odpowiadają: „ufam Ryszardowi”.

Zatem, jak widzisz, nawet życiowe doświadczenie nie zawsze przechodzi w moment krytyczny, na którym ci zależy. Natomiast oprócz tego, o czym obaj możemy marzyć albo nad czym ubolewać, pokoleniowy przełom wiąże się także z tym, że w Polsce zaczyna dziś dominować taka egzystencjalna walka o „jakieś swoje”. Obserwuję z uwagą ludzi, którzy wymyślili sobie nową tożsamość „Ślązaków”. Wymyślili w tym samym sensie, jak ich koledzy z Krakowa z zapałem udają Sarmatów i spadkobierców I Rzeczpospolitej, jak inni noszą koszulki z patriotycznymi emblematami i napisami. Ten głód tożsamości sprawił, że stali się jeszcze bardziej Polakami. Zrozumieli, że warunkiem uczestnictwa, partycypacji , bycia branym pod uwagę jest silna tożsamość, przez wielkie T. I swoje wygrali, zostali dostrzeżeni, skrytykowani lub pochwaleni. Ale zaistnieli. Silna tożsamość jako warunek udziału w grze stała się też okazją dla rozmaitych partyjnych kapitalistów, handlujących tą tożsamością, sprzedających gadżety i narracje, gotowych zmiażdżyć każdą niesforną i utrudniającą tę komercyjną grę wątpliwość. Startujesz do wojen o twardą glebę, o pieniądze i o uznanie, ale najpierw musisz uszyć sobie tożsamościową chorągiew. I to szycie chorągwi po nocach w Polsce trwa. Partia Razem też szyje i jak pokazał sukces oparty na grze w symbole to nie jest wcale najgorsza z chorągwi. Jak się rozejrzymy dokoła, wielu silniejszych graczy poniosło na tym polu klęskę. Ale oczywiście gry kostiumowe nie mogą stać się sensem polityki. Przeciwnie, bardzo potrzebujemy opisu z dystansem odnoszącego się do tych przebieranek. Takiego choćby jak ostatnia książka Roberta Krasowskiego Czas Kaczyńskiego.

Nie ucieka w mity, usiłuje zerwać z „ględzeniem Rzeckiego”, ale to jest przede wszystkim idiom „schładzający”.

Tak, zwłaszcza, że wielu ciekawych komentatorów życia publicznego wybrało model silnych narracji tożsamościowych – liberalnych lub wspólnotowych. Kiedyś chłodne oceny były powszechniejsze. Krytyczne wypowiedzi Króla z końca lat 80. czy poświęcone Trzeciej Rzeczpospolitej wypowiedzi Krasnodębskiego czy Zybertowicza były ciekawsze i ważniejsze niż ich późniejsze tożsamościowe deklamacje.

Mam wrażenie, że dostarczanie tożsamości jest zajęciem zawierającym w sobie niedostrzegalne na początku ryzyko.

Rozumiem, że politycy są na to skazani, bo liczą głosy. Gorzej, gdy staje się to jedynym sposobem funkcjonowania mediów, gdy zanika prasa mająca dystans do rzeczywistości, a coraz więcej tytułów bez zażenowania załączy kostiumowy i tożsamościowy gadżet. Natomiast Krasowski nie podpowiada nowej tożsamościowej narracji, wiemy nawet, że bardzo świadomie tego unika. To dobrze, bo każda tożsamość musi przeglądać się w takim krytycznym lustrze. Nawet te dopiero stawiające pierwsze kroki ugrupowania, jak Kukiz, Nowoczesna, Razem. Ci ostatni przypominają nawet to inteligenckie pospolite ruszenie, które owocowało krótkotrwałym epizodem Komitetów Obywatelskich i zasiliło kadrowo pierwszą kadencję samorządów.

To by ich mogło trochę urazić, bo sami uważają się za stoczniowców i górników. Jednak społecznie i estetycznie jest tak jak mówisz.

Ci z 1989 roku też sądzili, że są częścią i kontynuacją pierwszej Solidarności. To ja miałem problem, bo wiedziałem, że to nie jest żadna pierwsza Solidarność. Ale aktywiści Komitetu Obywatelskiego, jak jeszcze w dodatku zbierali podpisy pod kandydaturą Janasa czy Frasyniuka, byli przekonani, że są tożsami z tamtymi robotnikami z sierpnia 1980 roku, a w każdym razie kontynuują tradycję. Każda taka tożsamość wcześniej czy później staje się do pewnego stopnia groteskowa, musi podlegać rewizjom. Prawica bardzo negatywnie reaguje na każdą propozycję korekty. Dlatego postawa prawicowego rewizjonizmu straciła dla mnie jakikolwiek sens. Choć po partiach politycznych spodziewam się raczej wszystkiego najgorszego, to oczywiście ciekawsze są te nowe niż te stare.

 Poza ryzykiem pojawienia się kolejnego Rzeckiego, dla mnie najważniejsze pytanie o Partię Razem to pytanie: Podemos czy socjaldemokracja? Z polską wersją Podemos będę frontalnie politycznie walczył, bo to jeszcze jeden antyliberalny psuj ustawiający się w kolejce, żeby słaby polski liberalizm zniszczyć. Zgodnie z klątwą Brzozowskiego, który powtarzał, że z całego dorobku zachodniej myśli peryferie zawsze wybiorą i spróbują stosować jej słabości i kryzysy. Dlatego właśnie są peryferiami. Natomiast socjaldemokracja byłaby w dzisiejszej Polsce potrzebna od zaraz.

Myślę, że alternatywa, przed jaką stoi Razem nie da się opisać przy pomocy Podemosu, nawet jeżeli to jest realna inspiracja. Wybór dotyczy dwóch rzeczy: napięcia między prowokacyjnym antyklerykalizmem a la Palikot, a jakąś wersją negocjowanej korekty. Po drugie – między radykalną krytyką kapitalizmu, dokonywaną z pozycji w zasadzie antysystemowych, a próbą zmiany istotnych konkretów. Ja nawet nie wiem, czy ten wybór zostanie dokonany świadomie, czy – jak w przypadku większości polskich partii – będzie wynikiem jakiejś bezwolnej ewolucji i pochodną kilku spontanicznych reakcji. Ale zaklinanie tego formułami „socjaldemokratycznymi” i „radykalnymi” nie oswoi tej rzeczywistości.

Na razie Razem jest ciekawe przede wszystkim jako pokoleniowe doświadczenie tego, że można zaistnieć bez kłaniania się „starym” i schlebiania ich gustom oraz sztandarom. Jako takie może być początkiem większej zmiany niż tylko ideowe przegrupowanie na lewicy.

***

Rafał Matyja ur. 1967, publicysta, politolog, nauczyciel akademicki. Autor hasła „IV Rzeczpospolita” stworzonego przez niego w początkowym okresie rządów AWS, które w jego intencjach oznaczać miało konieczność reformy i wzmocnienia państwa.

Czytaj także:
Opozycja wciąż walczy z Kaczyńskim na jego warunkach , pierwsza część rozmowy Cezarego Michalskiego z Rafałem Matyją

**Dziennik Opinii nr 119/2016 (1269)

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij