Kraj

Matka feministka chce całego tortu

Graff mówi rzecz oczywistą: konserwatyści zagospodarowali w Polsce gniew rodziców.

Agnieszka Graff nie odkrywa Ameryki. Jest osobą publiczną oraz matką i nazywa doświadczenie setek tysięcy niepublicznych, ale wrażliwych i aktywnych społecznie matek: tak, kochamy nasze dzieci i chcemy mieć dla nich czas. Nie wiedziałam, że to backlash.

Miałam 19 lat, kiedy zaszłam w pierwszą ciążę. Moje studia dawały mi możliwość robienia zajęć fakultatywnych w ramach bloku Gender Studies. Skwapliwie skorzystałam. Odtąd życie dzieliłam na dwie części: rano wstać, nakarmić syna, ustalić z opiekunką, jaka zupka. Potem Uniwersytet Warszawski i krytyczna analiza Lotnej Andrzeja Wajdy, a popołudniami Betty Friedan na „dżenderach”. Był jeszcze wieczór: robienie zakupów na kolejny dzień, zabawa ze stęsknionym dzieckiem, sortowanie prania…

Nawet nie zauważyłam, kiedy i jak ta pierwsza część zaczęła topnieć na rzecz drugiej. Bo Wajdy mogę nie obejrzeć, ale syna nakarmić muszę. Bo uczelniane spotkania z Izabelą Filipiak były wspaniałe i czułam się ponownie dorosłą kobietą z mózgiem, ale jednocześnie musiałam wiedzieć, co zrobić z zatorem mleka w piersiach i gdzie kupić tanie pieluchy. Na szczeliny przesączające zwyczajną zwyczajność macierzyństwa nie było miejsca ani na moim wydziale, ani na dżenderach, ani wśród wyzwolonych znajomych, choć jednocześnie wszyscy zaczytywali się Brach-Czainą. Szłam w drugiej Manifie z wielkim brzuchem (rodziłam w maju), ale rok później oglądałam relację z Manify jedynie w mediach. To były czasy bez kids blocku, wózek mojego syna był wielki niczym lotniskowiec, a  nie wyobrażałam sobie marszu z ciężkim niemowlakiem. Więc mnie na Manifie nie było.

Miałam jednak potrzebę bycia z ludźmi, chciałam działać społecznie i w ogóle coś robić, nie dać się pogrzebać w kaszce za życia. Znalazłam więc rodzicielskie forum, na którym utknęłam na jedenaście lat. Tam wszyscy wiedzieli, że jak cycki bolą od mleka, to się je okłada kapustą, a pieluchy najlepiej kupić w dyskoncie. Na obiad pomidorowa, a w wolnym czasie można porozmawiać o książkach i marzeniach. Najczęściej utraconych, niestety. Tam też z czasem nauczyłam się mówić: „Nie do końca czuję się feministką, jednak…”.

Czy czułam się zdradzona przez feminizm? A skąd! Po prostu: normalna kolej rzeczy. Nie masz dzieciaka – masz czas na politykę społeczną i dyskusję o ważnych lekturach. Masz dzieciaka – wypadasz z obiegu, póki nie podrośnie.

Nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, jednak mimochodem nauczyłam się również powtarzać: „Problemem polskiego feminizmu jest to, że jest akademicki”.

Trzecią ważną nauką, którą zdobyłam na rodzicielskim uniwersytecie była ta, że w życiu nie można mieć wszystkiego. I że to z podziałem ról i równością to nieprawda. Równość jest projektem na całe życie zakładającym sinusoidalną zmienność faz. Bywają w życiu momenty, w których po prostu padasz na twarz po nieprzespanej nocy, bo dziecko miało kolkę. I partner/ka do dziecka nie wstanie, bo to ty masz laktację, a akurat karmienie piersią jest dla ciebie ważne. Nazywa się to „okresowa nierówność, przeciwko której możesz boksować pięściami, ale zyskasz głównie frustrację”.

To wkurzająca i niefajna prawda, która jednak nie powinna być zafałszowywana tylko dlatego, że jest niefajna. Tymczasem co słyszymy? Opowieść o figurze kongresowej superwoman, która może wszystko, zawsze i w ogóle. Właśnie tę figurę skrytykowała Graff w Matce Feministce i później w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, co wywołało lawinę odpowiedzi i świadectw. Nagle się okazało, że wiele z nas naprawdę ma powyżej uszu historii o odkrywaniu w sobie pierwiastka przedsiębiorczości i produktywności w trzy dni po porodzie. I że to nie są utyskiwania pojedynczych matek w podomkach upaćkanych przecierem z marchwi, a konkretna i kolektywna emocja, którą – to taka moja sugestia za Agnieszką Graff – dobrze by było przestać wreszcie lekceważyć.

Opowieść ta ma również swoją reprezentację w rzeczywistości: niedawno robiłam wywiad z lekarzem w ramach badań grantowych. Na biurku stała tabliczka: „Pan doktor X informuje pacjentki, iż nie będzie wystawiać zwolnień ciążowych BEZ WYRAŹNEGO KLINICZNEGO UZASADNIENIA, bo jest to oszustwo wobec ZUS-u, a więc de facto okradanie nas wszystkich. Prosimy o nieporuszanie tej kwestii podczas wizyty, aby nie tworzyć niezręcznej atmosfery”. Był to ośrodek leczenia niepłodności, większość dziewczyn wychodzących stamtąd w ciąży przeżywa ją w ciągłym lęku o to, że doświadczane szczęście zmieni się za chwilę w doświadczenie utraty. Ale tak, klinicznie to nie jest wskazanie. To jedynie szarpiąca brzuch panika i obezwładniający strach.

Może mogłybyśmy o tym pogadać w szerszym gronie, ale ja mam w pamięci wywiad z prof. Środą w „Wysokich Obcasach” (Matka czy Polka? Debata nad urlopami macierzyńskimi) i pamiętam, że w tamtej narracji nie było miejsca na coś tak irracjonalnego jak prawo do zwolnienia, bo kobieta boi się o wywalczoną ciążę. Było za to prawo do przedsiębiorczości i prawo do pracy.

A przecież macierzyństwo mówi „zwalniasz”. Mówi: połóg, wydaliny, smółka, dobowy rytm niemowlęcia. W tym samym czasie Kongres Kobiet uczy nas, że dla chcącego nic trudnego, mamy dotrzymywać kroku i że od tego zależy, czy sprostałyśmy wzorcowi równości. Inaczej nie zostaniemy prezeskami spółek ani nawet tycią marszałkinią.

Graff pisze to, co niezliczone kobiety mówią między sobą od lat. Tyle tylko, że ona mówi to publicznie i językiem politycznym, a nie prywatnym. Tak, czas spędzany z dzieckiem stanowi dla nas wartość. Tak, mamy prawo do macierzyństwa i w tym samym czasie mamy prawo do feminizmu. Bez warunków drobnym druczkiem: „o ile zostaniesz superwoman”. Wartość PKB nie jest jedynym miernikiem produktywności, o którym powinniśmy rozmawiać. Chciałabym wreszcie usłyszeć to zamiast uroczystej neoliberalnej ściemy: „W życiu wszystko można pogodzić i być spełnioną kobietą”.

Nieprawda: nie można.

Moje macierzyństwo jest ścieraniem się potrzeby niezależności i potrzeby czułości wobec moich dzieci. Jest dychotomiczne i okazało się, że zdecydowana większość znanych mi kobiet odczuwa to podobnie, niezależnie od światopoglądu. Na forach rodzicielskich kobiety świetnie to wiedzą, pisząc, że mają ochotę zadusić swoje dzieci średnio raz w tygodniu, poza tym, że oddałyby za nie życie. Te paradoksy nikogo w takich miejscach nie dziwią, są zbiorowym doświadczeniem matek i szerzej: rodziców. Kochasz i cierpisz. Wchodzisz w symbiozę i jednocześnie marzysz o jednodniowej delegacji. Jesteś w delegacji i tęsknisz rozpaczliwie, a jeśli nie tęsknisz, to masz poczucie winy. A jeśli go nie masz, czujesz się winna, że go nie masz. Polski feminizm mi o tym nie powiedział.

Powiedziały mi o tym konserwatywne fora parentingowe. Mówiły mi też o tym, że to normalne, że sobie nie radzę. Rozumiały bezmiar miłości i bezmiar udręczenia. Pocieszały, że z czasem będzie lepiej i okazało się to prawdą. Nie mogłam być tam matką feministką, bo na nią nie było dyskursywnej przestrzeni. Musiałam więc oddać trochę pragnienia mówienia językiem nowoczesnej lewicy, aby w zamian zyskać poczucie wspólnoty i całkiem sporo wartościowych relacji międzyludzkich. Poszłam na to, bo nie chciałam być sama w nowym i trochę przerażającym doświadczeniu rodzicielskim. Dokładnie ten scenariusz opisała Graff, pokazując, w jaki sposób matki wpadają w ramiona konserwatyzmu.

Pamiętam swoje osłupienie, kiedy okazało się, że pomimo braku bezpośrednich przeciwwskazań medycznych nie będę mogła urodzić drugiego dziecka w domu, ponieważ tę przestrzeń skolonizowali już prawicowi lekarze i współpracujące z nimi położne. Jaki to ma związek? Prosty: mój drugi syn pojawił się na świecie dzięki metodzie in vitro, a prawicowi lekarze bardzo jej nie lubią i dlatego w „bezwzględne przeciwwskazania do porodu domowego” wpisano „stan po leczeniu niepłodności metodą in vitro”. Nie znajdziecie tego zapisu w procedurach innych krajów europejskich, ale w polskich został wpisany jako czwarte przeciwwskazanie na 36 istniejących, obok „chorób i wad serca” oraz „zakażenia wirusem HIV”. Tak, wiem, polski feminizm nie miał o tym pojęcia. W tym czasie zajmował się przecież czymś ważniejszym. Dlatego porodami domowymi i mistyką kobiecej siły zajął się prof. Chazan i zwyciężyła konserwatywna wykładnia, a ja w całej Warszawie nie mogłam znaleźć położnej, która zdecydowałaby mi się pomóc i narazić jednocześnie środowisku.

Ale co tam, przecież to Graff nam wygenerowała backlash, bo to jej narracja „przywraca stary porządek”. Prawda, siostry? Tak w każdym razie uważa Katarzyna Michalczak. Anna Zawadzka analizuje „zwrot polskiego feminizmu w kierunku macierzyństwa”. Feminizm nie ma ku czemu zawracać, on zawsze tam był, choć nie zawsze chciał to zobaczyć: doświadczenie macierzyństwa jest doświadczeniem łączącym większość kobiet bardziej niż dowolna polityczna idea. Czy to jest macierzyzm? Nie. Razem z moimi koleżankami i kolegami założyliśmy forum „świadoma bezdzietność”; od lat organizacja, której jestem przewodniczącą, popularyzuje trzy ścieżki wyjścia z niepłodności: leczenie, adopcję i świadomą bezdzietność właśnie. Jestem solidarna. Jestem też heterosolidarna. Jestem feministką. Ale jestem też matką, do cholery, i mówię „chcę symetrii!”.

Zawadzka proponuje refleksję nad urealnieniem macierzyństwa i przestrzega przed jego esencjonalizowaniem. Ciężar wózka mojego syna 13 lat temu był dojmująco realny. Realna jest też nieściągalność alimentów i to, że mój młodszy syn otrzymał 301. miejsce na liście rezerwowej w najbliższym publicznym żłobku. Realne są również problemy, którymi zajmuję się obecnie, a o których jeszcze nie czytałam w lewicowej i feministycznej debacie: handel komórkami jajowymi i wykorzystywanie dawczyń. Przymuszanie pacjentów do oddawania zarodków do adopcji. Polskie okna życia. Adopcja ze wskazaniem i czyszczenie dokumentacji dzieciom w ośrodkach adopcyjnych. Hegemonia wolnorynkowej medycyny, która zmiata prawa pacjentek (szczególnie tych z grup podatnych na wykluczenie), bo od 26 lat działa bez regulacji prawnych, bazując często na niewiedzy i desperacji osób niepłodnych.

Możemy udawać, że mówienie o tym to backlash, albo możemy skonfrontować się z tym, że to, do czego wzywa Graff, to poważny namysł nad tym, o jaką politykę społeczną gramy i co mamy do zaproponowania niezdecydowanym Polkom i Polakom, o których już się rozpoczęła prawdziwa backlashowa batalia.

Kto zna Fundację Mamy i Taty, inicjatywę CitizenGo i Jeden z nas, Instytut Ordo Iuris i parę innych, ten świetnie wie, o czym piszę. Myślę więc, że rzucanie się Agnieszce Graff do gardła z powodu poprawnego zdiagnozowania sytuacji nie powinno być uwzględniane w agendzie działań.

Na portalu, który prowadzi moja organizacja, spotykam się codziennie z 86 tysiącami naszych użytkowniczek i użytkowników. Feminizm nie ma im prawie nic do powiedzenia poza ogólną apoteozą in vitro, bo akurat in vitro zostało we współczesnej Polsce rozpoznane jako polityczne. Tymczasem polski ruch pacjencki z tej apoteozy już wyrósł, choć na przykład Kongres Kobiet wydaje się wolny od tej refleksji i niespecjalnie zainteresowany głębszą analizą, szczególnie jeśli mowa o splocie praw matki/rodzica i dziecka.

To kolejny punkt, który wydaje mi się wart uwagi, a który kiedyś na łamach „Gazety Wyborczej” został przez Elżbietę Korolczuk i Agnieszkę Graff nazwany„umatczynieniem Polski”. Pojawił się tam się również postulat, aby wreszcie dać kobietom odetchnąć od wymagań wolnego rynku i przestać je formatować do matrycy rzutkiej pracownicy. Umatczynienie to również pozwolenie na czułość, w której mieści się potrzeba bycia rzecznikiem dzieci. Swoich i cudzych. W której okna życia są złe nie tylko dlatego, że łamią ustawowe prawo matki biologicznej do zmiany zdania, ale również dlatego, że łamią prawo dziecka do swojej tożsamości.

Potrzeba mówienia o prawach dziecka dla wielu rodziców wynika właśnie z doświadczenia bezpośredniego, wokół którego chcieliby się gromadzić, ale współczesny ruch lewicowy i feministyczny poza bardzo nielicznymi wyjątkami nie ma dla nich oferty. Narracja rzecznicza jest za to niezwykle silna właśnie na forach rodzicielskich i w przekazach konserwatywnych, choć tak naprawdę wyrasta z potrzeby opieki nad słabszym i bezbronnym, co powinno przecież być sztandarową wartością lewicy. W polskiej debacie lewicowej tak się jednak nie dzieje, a prawa kobiety nadzwyczaj często  przedstawia się w konflikcie z prawami dziecka lub samą figurą dziecka, co – wedle mojej obserwacji – jest przez wiele „niezagospodarowanych politycznie” matek odbierane jako absolutnie odstręczające od feminizmu. Pierwotnie lub wtórnie. I nad czym nie widzę poważniejszej refleksji poza Matką Feministką. Spodziewam się teraz usłyszeć: „Nie mieszaj neoliberalnego Kongresu Kobiet z feminizmem jako takim, bo on ma wiele twarzy”. Ja nie mieszam. Ale za innych nie ręczę.

Tu przypomina mi się wieczór autorski z Henryką Krzywonos w siedzibie Krytyki Politycznej, na który poszłam z mężem i rocznym synkiem. Siedzieliśmy z tyłu sali spięci, że Franek się rozryczy i trzeba będzie wychodzić. Nie rozryczał się, wieczór był udany, ale na kolejne już nie poszliśmy, bo płacenie napięciem własnym i dziecka za trzy godziny „wychodnego” było jednak zbyt kosztowne. Dla porównania: w mojej parafii od ośmiu lat funkcjonuje rodzaj świetlicy, w którym rodzice uczestniczący w mszy z małymi dziećmi mogą jednocześnie słuchać nabożeństwa i bawić się z maluchami. Są tam zabawki, kredki i krzesła dla dzieci. Podpowiedź: kapitał społeczny rodzicielstwa nigdy nie zostaje bezdomny.

Ostatni weekend spędziłam w twórczym środowisku równościowych NGO-sów, było naprawdę świetnie. Wśród różnych zadań pojawiło się stworzenie wyobrażenia person – osób, które mogą być zwolennikami naszych organizacji, na które warto pracować i grać. Pojawiło się dziesięć person: kobiety, które chcą być z innymi kobietami; kobiety, które chcą się angażować; ludzie chcący wiedzieć coś więcej o prawach człowieka. I tak dalej. Przyglądałam się kartce i nagle do mnie dotarło, że organizacje prawnoczłowiecze, zaangażowane w równość i mające feminizm w statutach formalnych lub nieformalnych wypisały 10 typów adresatów/tek i nie ma tam persony rodzica. A przecież to właśnie rodzic angażuje się z prostej motywacji: chce, aby świat, w którym będzie dorastać jej/jego dziecko, był trochę lepszym światem od zastanego. Zniknęłyśmy matki. Tak po prostu. I nikogo to nie zdziwiło.

Agnieszka Graff nie przegina. Pisze i mówi rzecz oczywistą: konserwatyści zagospodarowali w Polsce gniew rodziców, a nam – ludziom ceniącym równość płci – nie wolno się dłużej na to godzić.

Nie widzę tu ryzyka esencjalizmu ani konserwatyzmu. Widzę poważną próbę wprowadzenia do debaty publicznej kobiecej i rodzicielskiej wersji lewicowego myślenia. Próbę podjęcia politycznej rozmowy o roli państwa i o opiekuńczej pracy kobiet. Mówmy o tym bez przepraszania za to, że mamy dzieci. Mówmy także z pozycji matek. Bo jest to jedna z naszych tożsamości. Nie bardzo rozumiem, dlaczego w polskiej debacie feministycznej miałybyśmy się zajmować dekonstruowaniem macierzyństwa, skoro jego publiczny wymiar polega głównie na oczekiwaniu wycofania się w prywatność? Mamy zdekonstruować swoją nieobecność?

Anna Krawczak – kulturoznawczyni, od 2008 roku związana ze Stowarzyszeniem na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji NASZ BOCIAN, od trzech lat mu przewodniczy. Członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem, w ramach którego prowadzi badania nad nowymi technologiami reprodukcyjnymi w perspektywie childhood studies.

Czytaj także:

Kacha Szaniawska, Komu tyka zegar

Agnieszka Graff, Jak się wypada z obiegu

Justyna Dąbrowska, Nic cudownie nie spływa na nas podczas porodu

Jola Petersen: Przyjmować poród po ludzku – fragment książki Sylwii Szwed Mundra

Agnieszka Graff, Matka Feministka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij