Kraj

Leder: Kto nam zabrał tę rewolucję?

W Polsce w latach 1939–1956 dokonała się rewolucja społeczna. Ta rewolucja pozostaje jednak nieobecna w świadomości społecznej.

W Polsce w latach 1939–1956 dokonała się rewolucja społeczna. Okrutna, brutalna, narzucona z zewnątrz, ale jednak rewolucja. Ta rewolucja niesłychanie głęboko przeorała tkankę polskiego społeczeństwa, tworząc warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej, czyli mieszczaństwa, do najgłębszej być może od wieków zmiany mentalności Polaków: odejścia od mentalności określonej przez wieś i folwark ku zdeterminowanej przez miasto i miejski sposób życia.

Ta rewolucja pozostaje jednak nieobecna w świadomości społecznej.

Zapoznanie tego wydarzenia, tego przełomu w polskiej historii – zapoznanie mające swoje istotne i zrozumiałe przyczyny – uniemożliwia uzyskanie samoświadomości przez klasę średnią, najsilniejszą teraz klasę społeczeństwa. Nie wiedząc, skąd się wzięła, więcej, mając nieczyste sumienie w związku z zatartym wspomnieniem przemocy, której zawdzięcza swoją genezę – ta nowa, potężna siła unika jasnego określania swojej tożsamości. Pławi się w nostalgicznych rojeniach na temat swojej pseudoszlacheckiej przeszłości, na temat dworków i hektarów, powstań i cmentarzy, albo odlatuje ku hiperglobalnym wzorcom, czego znakomitym przykładem jest zawrotna kariera, jaką w warstwie mieszczańskiej zrobiło spożywanie sushi. Unikając jednak wzięcia kulturowej oraz ideowej odpowiedzialności za siebie i innych, adekwatnie do społecznej roli, którą odgrywa, i politycznej siły, jaką reprezentuje, nowe mieszczaństwo unika wejścia w życie publiczne jako świadomy siebie podmiot polityczny.

Gdy zaś największa siła społeczna pozbawiona jest adekwatnej tożsamości, całe polskie społeczeństwo gubi się w niedzisiejszych wyobrażeniach na swój temat, nie mogąc odpowiedzieć na najprostsze pytania: kim jesteśmy i kim chcemy być, dzisiaj, tu i teraz, i jutro?

I

Rewolucja oznacza nie tylko zmianę systemu politycznego i grup sprawujących władzę – dla tego typu przemian wystarczałoby określenie „przewrót” – ale także gwałtowne i fundamentalne przeoranie substancji społecznej, zmianę hierarchii ekonomicznych i kulturowych, masowe przełamanie dotychczasowych stosunków własności. To możliwe jest  zazwyczaj przez zastosowanie przemocy na wielką skalę. I właśnie taka rewolucja miała miejsce w Polsce między 1939 a 1956 rokiem. Skutkiem rewolucji jest zwykle wyzwolenie potężnej dynamiki w nowym, amorficznym społeczeństwie. I to właśnie dzieje się w Polsce teraz. Rewolucje, zrywając z dawnym porządkiem kulturowym, tworzą swoje własne, nowe przestrzenie symboliczne, nowe mitologie, które amorficznej energii nadają jakiś kształt. Tego jednak w Polsce współczesnej nie ma.

Początkiem rewolucji było najechanie Polski przez Niemcy hitlerowskie. To właśnie określiło jej niezwykle ważny moment – polskie społeczeństwo nie było jej aktywnym podmiotem. Co wcale nie znaczy, że ogromne jego odłamy nie pragnęły tego, co się dokonało. Pragnęły, i to bardzo. To pragnienie zrealizowane zostało jednak przez Innych, najbardziej podmiotowe części narodu nie utożsamiły się z decyzjami, działaniem i odpowiedzialnością za to, co się stało. W efekcie rewolucja doświadczona została przez polskie społeczeństwo niczym koszmarny sen; sen w którym spełniają się najskrytsze i najokropniejsze marzenia i lęki. Sen, w którym jednak to spełnienie marzeń i lęków doświadczane jest pasywnie, jakby wszystko zdarzało się samo. To nie ja podpisałem wyrok, to nie moje oczy widziały śmierć, to nie moje usta wypowiadały przekleństwa, to nie ja wszedłem do cudzego domu… To się jakoś stało samo.

Owo odpodmiotowienie zaczęło się już w ’39 roku, bowiem wrześniowa klęska była absolutna, tak w wymiarze faktycznym, jak symbolicznym. W przeważającej mierze określił to charakter najeźdźców, w jakimś stopniu – sposób zachowania polskich elit. Ani Niemcy, ani Rosjanie nie podpisali z polskim rządem żadnego aktu kapitulacji, który byłby uznaniem resztek podmiotowości dawnego państwa polskiego. Co więcej, ani jedni, ani drudzy nie zamierzali respektować dawnych hierarchii i porządków określających polską rzeczywistość. Obaj okupanci zaczęli natomiast realizować działania o charakterze rewolucyjnym, które nieodwracalnie zmieniały oblicze polskiego społeczeństwa. Przede wszystkim – niszcząc nosicieli porządku symbolicznego. Aresztowanie profesorów UJ przez hitlerowców już w listopadzie 1939 czy masowe wywózki ze Lwowa prowadzone przez NKWD to tylko pojedyncze przykłady. Ucieczka polskiego rządu przez Zaleszczyki – jak by nie była uzasadniona politycznie – pozostawiła dotkliwą lukę w społecznym doświadczeniu wspólnej podmiotowości. Ogromnie wielu ludzi poczuło się porzuconych przez tych, którzy mieli gwarantować sens i porządek ich życia.

II

W wymiarze ekonomicznym i społecznym kluczowym aktem rewolucji przeprowadzonej w Polsce przez hitlerowskie Niemcy była Zagłada Żydów. Uświadomienie sobie tego nie jest łatwe, bowiem dzisiejsza nieobecność Żydów w Polsce utrudnia wyobrażenie sobie ich obecności w czasach poprzedzających Zagładę. Niby wszyscy wiedzą, że było „ich” trzy miliony – dziesięć procent ówczesnego społeczeństwa – że miasteczka, że handel, że wielkie dzielnice żydowskie Warszawy i Łodzi… Ale wyobrażenie sobie skomplikowanych konsekwencji tego stanu rzeczy jest już poza współczesnym doświadczeniem, które łatwo chroni się za antysemickimi (częściej) lub filosemickimi (rzadziej) stereotypami.

Co więcej, o Zagładzie i jej realnych konsekwencjach bardzo trudno mówić. Ci, którzy Żydów nie lubią, nie chcą tego robić, bo uważają, że i tak poświęca się jej za dużo uwagi. Ci, którzy nad „zamordowanym narodem żydowskim” rozpaczają, mówią o Zagładzie w duchu uświęcenia. Ani pierwsze, ani drugie nie pozwala na analizę społecznych konsekwencji tego zdarzenia. Aby w jakimś stopniu uchwycić straszny, ale jednak rewolucyjny efekt Zagłady, trzeba jeszcze raz wyobrazić sobie, że w centralnej i wschodniej Polsce w większości miast i miasteczek Żydzi stanowili ponad połowę ludności. Co więcej, od wieków będąc żywiołem par excellence miejskim, swoją aktywnością ekonomiczną obejmowali ogromny obszar małej i wielkiej gospodarki polskiego społeczeństwa. Nad czym, jak wiemy, w Myślach nowoczesnego Polaka ubolewał Roman Dmowski.

To autentyczne mieszczaństwo nie miało w polskim społeczeństwie legitymizacji symbolicznej, a co za tym idzie, silnej pozycji politycznej. Co więcej, samo wcale o nią nie zabiegało. Książka Dmowskiego jest znakomitym, zresztą wcale nie najbardziej skrajnym, przykładem tego, jak potencjał żydowskiej „klasy średniej” był dezawuowany. Zresztą zapewne nie mogło być inaczej – w swej masie Żydzi wcale nie byli z Polską silnie związani, a już na pewno nie czuli się polskim „podmiotem politycznym”. Konsekwencją  dezawuowania najbardziej aktywnej ekonomicznie, najbardziej mieszczańskiej grupy społecznej było jednak to, że tożsamość polska pozostawała zakorzeniona w agrarnej, włościańsko-folwarcznej poetyce; tylko ten typ polskości miał prawo do politycznej legitymizacji. Socjaliści – politycznie obecni tam, gdzie był przemysł, a kulturowo również na salonach – choć ogromnie krytyczni wobec konserwatywno-narodowej retoryki politycznej, paradoksalnie również nie wzmacniali tożsamości miejskiej, bowiem krytykowali także żywioł burżuazyjny. Ostatecznie, przy sześćdziesięciu procentach ludności żyjącej – często w ogromnej nędzy – na wsi, ludności społecznie edukowanej głównie przez Kościół katolicki, a także przy trwającej dominacji grup inteligencko-urzędniczo-wojskowych, wywodzących się ze szlacheckiego dworu i ściśle z nim związanych, nie było szans na zmianę.

Wymordowanie Żydów – w głównej mierze, choć nie tylko, przez hitlerowców – stworzyło nagle ogromną lukę w społecznej i ekonomicznej tkance społeczeństwa polskiego. Lukę, która szybko się wypełniała. Przede wszystkim na ich majątku dokonało się ogromne uwłaszczenie. Jeśli w setkach miasteczek mniej więcej sześćdziesiąt procent domów zamieszkanych było przez Żydów, to po ich zabiciu domy te mogły być zamieszkane przez nowych właścicieli. Podobnie z tych domów zawartością: przysłowiowe już poduszki i pierzyny, zastawy, ubrania. To, co najbardziej wartościowe, zabrali Niemcy, jednak tego, co zostało, i tak było dużo.

Fakty te są ostatnio rozpoznawane i opisywane. Ważna tu jest skala zjawiska: dotyczyło to setek tysięcy, jeśli nie milionów ludzi. Przed wojną były w Polsce trzy miliony bezrolnych (a więc praktycznie bezdomnych) chłopów. Co najmniej część z nich mogła teraz znaleźć miejsce dla siebie. Taka zmiana w obszarze stosunków własności to zmiana rewolucyjna.

Być może jednak z punktu widzenia rewolucyjnej zmiany istotniejsze było to, że etniczni Polacy weszli w tkance ekonomicznej w miejsce dawniej zajmowane przez Żydów. Jeśli Żyd miał warsztat, mógł przejąć go Polak. Jeśli miał hurtownię, gorzelnię albo tartak, jego zamówienia i klientów w naturalny sposób przejmowali Polacy. Być może zabrzmi to przykro, ale w całej wschodniej Polsce zniknięcie mieszczaństwa żydowskiego otworzyło drogę dla formowania się nowej klasy średniej – polskiej w sensie etnicznym.

Dodajmy, że w użyciu określeń etnicznych nie chodzi o to, żeby podzielać narodowościowe obsesje Romana Dmowskiego, nawet à rebours. W nowoczesnym społeczeństwie mieszczaństwo żydowskie, tak jak każde inne, mogłoby być fragmentem zbiorowej podmiotowości kulturowej i politycznej. Ale polskie społeczeństwo przed rewolucją 1939–1956 nie było nowoczesne. Ani polskie imaginarium nie stwarzało dla Żydów takiego miejsca, ani Żydzi, we własnym wyobrażeniu na swój temat, do niego nie aspirowali. Nieliczni, choć często wpływowi socjaliści i liberałowie, którzy tego rodzaju postulaty formułowali, w skali masowej nie mogli tego zmienić.

Ta geneza polskiej małomiasteczkowej klasy średniej kładzie się cieniem na jej dzisiejszą samoświadomość i poczucie tożsamości. Z czysto logicznej, a nie tylko historycznej analizy wynika bowiem, że choć wielu jest takich, których dziadkowie sami i bez „pożyczania” żydowskiego majątku zakładali warsztaty i składy – bardzo wielu weszło do tych opuszczonych przez dawnych właścicieli. Zagazowanych, rozstrzelanych albo po prostu zarąbanych siekierą w niedalekim zagajniku. Oczywiście, ta genealogia rzadko jest wypowiadana. Dlatego ten ogromny fragment polskiej rewolucji pozostaje zapomniany, zaprzeczony, przemilczany.

III

Niepamięci pomógł dalszy przebieg zdarzeń. Problem genezy własności odszedł w cień, bowiem wchodząca do Polski Armia Radziecka i towarzyszący jej polscy komuniści natychmiast poddali w wątpliwość wszelką własność. I tę świeżo nabytą, i tę odziedziczoną po przodkach.

Nawała idąca ze Wschodu łączyła w sobie rewolucyjny ferwor z siłą odrodzonego przez Stalina rosyjskiego imperializmu. Oba te motywy popychały do tego, żeby polską strukturę społeczną przeorać. Żeby zniszczyć jej porządek symboliczny.

Każde społeczeństwo zorganizowane jest wokół zespołu symboli i wyobrażeń. Mają one swoich rzeczywistych nosicieli, osoby je uosabiające, reprezentujące państwo, wiarę, tradycję, instytucje i wszystko z nimi związane, mają funkcjonariuszy tego porządku i wreszcie najszerszą grupę – tych, którzy swoją codzienną praktyką nadają temu imaginarium sens. Nowe, osadzone przez Stalina władze polskie postanowiły realnie zniszczyć pierwszą i drugą grupę, trzecią zaś całkowicie pozbawić dotychczasowej orientacji w świecie. Kroki, które do tego prowadziły, są powszechnie znane. Katyń, pozostawienie Powstania Warszawskiego swojemu losowi, wyłapanie i często wywiezienie elit politycznych dawnej Polski, a także ludzi podziemia, zniszczenie PSL, wchłonięcie i zniszczenie PPS. Ja bym do tej listy dodał coś mniej oczywistego: wymordowanie już w 1937 roku ludzi KPP.

Stosunkowo najmniej brutalnie nowa władza obeszła się z Kościołem, choć próbowała wyprzeć go ze sfery symbolicznej, a jego hierarchię zastraszyć.

Towarzyszyły temu rewolucyjne działania w sferze własności. Już wyrwanie setek tysięcy ludzi z ich „rodzinnego” wschodu i przerzucenie na poniemiecki zachód burzyło dotychczasowy porządek. Jednak w społeczeństwie, którego charakter przez wieki określała relacja dworu z poddanymi chłopami, to reforma rolna i pozbawienie „dziedziców” ich przewagi, wynikającej z głęboko uwewnętrznionych wyobrażeń na temat społecznej hierarchii, stanowiły fundamentalny przewrót. W przestrzeń tak wykreowaną weszły – znowu – miliony ludzi, którzy w ten sposób zaczęli proces tworzenia zupełnie nowej mentalności. Proces, zaznaczmy, niezakończony do dzisiaj.

Mówimy tu nie tylko o przestrzeni ekonomicznej, czyli o tych hektarach, które w ramach reformy rolnej chłopi przejęli i do dziś nie chcą oddać. Mówimy o zmianach w przestrzeni instytucjonalnej i – ponownie – symbolicznej. Pozycja dawnych elit już po wojnie z Niemcami była bardzo osłabiona. Część znalazła się na emigracji, ci, którzy pozostali, osłabieni zostali przez fizyczne represje obu najeźdźców i własną bezradność wobec nich. Odebrane Polsce tereny wschodnie stanowiły często „matecznik” tych-którzy-mieli-historię. Przesiedlenie ich do centralnej Polski, a także na ziemie zdobyte na Niemcach, pogłębiało ich delegitymizację jako „strażników tożsamości”. Do tego doszła bezpośrednia, brutalna walka z nimi, za pomocą środków politycznych, prawnych, ekonomicznych, za pomocą siły i symboli.

Złamanie wielowiekowej, głęboko zakorzenionej dominacji elit szlacheckiego pochodzenia, które dokonało się w Polsce lat 40., jest, obok Zagłady, najbardziej przełomowym momentem polskiej rewolucji. Było ono efektem tak fizycznych wypędzeń i wywłaszczeń, jak prawnego i symbolicznego pognębienia i upokorzenia. Okrutne i bezwzględne wobec poszczególnych ludzi, unicestwiło jednak potężną strukturę wyobrażeń rządzących wszystkimi warstwami polskiego społeczeństwa, wyobrażeń, które przez wieki kształtowały w Polsce stosunki społeczne i stały na drodze do zmiany mentalności.

Dzisiejsze, powszechne wśród mieszczaństwa nostalgiczne rojenia o dworkach przodków są już właśnie tylko rojeniami. Niepozbawionymi jednak przyczyny i znaczenia.

Paradoksalnie, w tym kluczowym obszarze rewolucji polskie społeczeństwo – ponownie – było stosunkowo mało podmiotowe. Wśród grup „wydziedziczonych”, przede wszystkim chłopskich, na pewno istniał potencjał buntu, a gdzieś głęboko tliły się marzenia o nim. W końcu czasy, gdy „oekonomia” opierała się na wskazówce Anzelma Gostomskiego, że „podstawą dobrej gospodarki są dwie rzeczy – pańszczyzna i szubienica”, nie były wcale takie odległe. Gdy więc władza polityczna na to pozwalała, a jeszcze lepiej – zachęcała do tego, chłop potrafił ostro „zatańczyć” z panem; okrucieństwa rabacji czy postawa chłopów wobec powstań są tego wystarczającym świadectwem. Jednak ten potencjał w latach 40. był uśpiony, większość ludzi – zmęczona okupacją i zastraszona. Rewolucja realizowana przez władzę przyniesioną na rosyjskich czołgach przez większość przeżywana była jako coś zewnętrznego, w czym bierze się udział bez własnej woli i decyzji. Pozwalała wprawdzie zrealizować mściwe marzenia, ale bez rzeczywistej identyfikacji z własnym działaniem. Identyfikacji, której warunkiem jest pozytywna wizja przyszłości, świadomie ukształtowany zespół marzeń, celów i ideałów. Takie cele i ideały mogłyby brutalności przewrotu nadać aurę sensu i sprawiedliwości.

Oczywiście „władza ludowa” starała się taką legitymizację stworzyć i przekonać jak największą część społeczeństwa, że przynosi wyrównanie dziejowych krzywd. Byli ludzie, którzy w to autentycznie wierzyli, dla wielu było to dobre uzasadnienie dla osobistego awansu. Ta ostatnia postawa była dużo bardziej powszechna i ona z dzisiejszej perspektywy jest ważniejsza.

W tworzeniu materialnych podstaw dzisiejszego kapitalizmu rola gwałtownej industrializacji, podporządkowanej interesom radzieckiej potęgi militarnej, jest co najmniej wątpliwa. Niewątpliwe jest natomiast to, że wymusiła ona przeniesienie się do nowych, przemysłowych ośrodków miejskich kolejnych, ogromnych mas ludzkich – świadomie używam tego archaicznego języka – które w ten sposób wyrwane zostały z agrarnego horyzontu swojego dotychczasowego życia. Ci ludzie stali się mieszkańcami blokowisk, z całą ambiwalencją tego statusu. To jednak sprawiło, że na początku lat 90. już nie dwie trzecie, a tylko mniej niż połowa Polaków mieszkała na wsi.

Powojenne wywłaszczenie „obcego kapitału” wydaje się najmniej istotnym społecznie efektem rewolucji lat 40. Gdy tylko ponownie stało się to możliwe, kapitał szybko i skutecznie wrócił. Być może jednak bez tego wywłaszczenia nie udałoby się tak skuteczne przeorać tkanki społecznej.

Podsumowując: konsekwencją dwóch kluczowych momentów polskiej rewolucji – wymordowania w czasie niemieckiej okupacji żydowskiego mieszczaństwa i zniszczenia przez stalinowski komunizm dominującej pozycji urzędniczych, wojskowych i intelektualnych elit pochodzenia szlacheckiego – było wytworzenie ogromnej przestrzeni awansu, gwałtownie zajmowanej przez tych, którzy gotowi byli zaakceptować radziecką dominację polityczną. Podobnie jak zajmowanie pożydowskiej „przestrzeni społecznej”, wejście w obszar opuszczony przez przedwojenne elity najwyższego i średniego szczebla miało charakter masowy, mobilizujący energię ogromnych grup ludzkich. Ci ludzie, a właściwie ich dzieci i wnuki, tworzą dzisiaj „kościec” struktury społecznej.

Próba odwrócenia tego historycznego ruchu tkwiła u podstaw politycznego zamysłu Jarosława Kaczyńskiego. Uznał – trafnie – że w Polsce lat 40. i 50. dokonała się rewolucja, której rezultaty społeczne nie zostały przekreślone przez zmianę ustrojową 1989 roku. Co więcej, uznał – znowu trafnie – że zmiana ta, pozwoliwszy elitom ukształtowanym w porewolucyjnej PRL stać się bourgeois, wręcz dopełniła tę rewolucję. Założył więc, że poprzez eliminację dużych odłamów owych elit da się wrócić do architektury społecznej II Rzeczypospolitej.

I tu mylił się całkowicie. Nie można wrócić do czegoś, czego już nie ma. Jak parokrotnie sprawdzono – a najlepszym nauczycielem tego jest Joseph de Maistre – późna kontrrewolucja jest w istocie kolejną rewolucją. Jest zemstą na tych, którzy na rewolucji skorzystali, i stworzeniem miejsca dla kolejnej generacji „hunwejbinów”.

IV

Funkcja porewolucyjnych trzydziestu trzech lat – od 1956 do 1989 roku – jest z wielu względów paradoksalna. W wymiarze symbolicznym miały być kontynuacją rewolucyjnych przemian poprzedzającego okresu. Nadal nawiązywano do Marksa, Engelsa, Lenina (bez Stalina), nadal system władzy opierał się na dominacji związanej z ZSRR partii, nadal najważniejsze kanały awansu społecznego wiodły przez tę partię. Jednak w bardziej konkretnym przekazie powoli pojawiał się kompromis z potrzebami dużych odłamów polskiego społeczeństwa. Dla resztek przedwojennych elit kluczowe symboliczne znaczenie miało uznanie pod koniec lat 60. mitologii Powstania Warszawskiego. Dla wielkich grup o chłopskiej genezie – coraz szersze otwieranie przestrzeni publicznej dla Kościoła katolickiego. Wreszcie wezwanie do „małej stabilizacji”, do urządzania się, do skupienia na codzienności pozwoliło na ukształtowanie się swoiście drobnomieszczańskiego, całkowicie nierewolucyjnego kompromisu epoki Gierka.

W wymiarze społecznym i ekonomicznym rola tych trzydziestu trzech lat PRL-u jest jeszcze bardziej paradoksalna. Jeżeli bowiem myślimy o statycznym społeczeństwie agrarnym, skostniałym, opierającym się na bezpiecznej hierarchii i „dziedzicznym” podziale ról oraz o gorączkowym, płynnym, opierającym się na rywalizacji wszystkich ze wszystkimi społeczeństwie wielkomiejskiego kapitalizmu, to „późniejszy” PRL jawi się jako strefa przejściowa. Swoisty inkubator, w którym nie panowało już „przedłużone średniowiecze” wschodnioeuropejskiej wsi, ale jeszcze nie dominowała „płynna nowoczesność” świata zachodniego.

W tej „strefie przejścia” wielkie zakłady pracy, jak dawniej folwarki, tworzyły ogromne, samodzielne w dużym stopniu jednostki gospodarowania, rządzone patriarchalnie przez dyrektorów i sekretarzy – tych nowo osadzonych „możnych”. Arbitralnie rozdawali oni przywileje potulnym, a opornych wyrzucali na margines społeczny. Robotnicy, całkowicie pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na świat społeczny, ale też zwolnieni z odpowiedzialności, w swoim obywatelskim statusie niewiele różnili się od dawnych bezrolnych wyrobników wiejskich. Skądinąd była to warstwa, z której najczęściej się wywodzili i od której nie różnili się specjalnie mentalnością. Najpewniejszym zabezpieczeniem pozycji społecznej były więzy osobiste, czy to oparte na lojalności nowych elit – aparatu partyjnego i bezpieczeństwa – czy też na odwiecznych więzach rodzinnych i towarzyskich.

Właśnie ten „przejściowy” charakter wyjaśnia swoistą stabilność i społeczny pokój charakterystyczne dla „realnego socjalizmu”. Choć formy własności i hierarchia symboliczna, które legły u jego genezy, radykalnie różniły się od tych dawniejszych, choć całe państwo przesunęło się na Zachód, a rewolucja przeniosła ogromną część Polaków do miast, stosunki społeczne, które stworzył późniejszy PRL, nosiły najbardziej tradycyjne cechy „folwarcznego” charakteru. Najprościej mówiąc, stosunki te chroniły przed podmiotowością i odpowiedzialnością, przed rywalizacją i bezwzględnością ekonomicznej porażki, dając stabilizację i – do pewnego momentu – bezpieczeństwo.

Długie trwanie owej hybrydycznej formacji ustrojowej pozwoliło na przemianę pokoleń, dla których ta forma życia stawała się oczywistością. To głęboko utrwaliło w wymiarze społecznym efekty rewolucji lat 1939–1956. Kryzys i rozpad tej hybrydy rozpoczął się w 1980 roku, gdy ogromne masy ludzi zaczęły się domagać podmiotowości politycznej, nie zdając sobie często sprawy, co za tym idzie.

V

Rok 1989 oznaczał dopełnienie rewolucji mieszczańskiej. Jak wiadomo, przegranymi okazali się tak „sankiuloci” Solidarności – robotnicy z wielkich zakładów pracy – jak chłopi, których poziom życia zaczął gwałtownie odstawać od miejskiego. Przegranymi byli też, paradoksalnie, prywatni przedsiębiorcy z czasów PRL, których majątki zbyt często pasożytowały na słabościach folwarczno-przemysłowego ustroju. Mimo wielkich apanaży i profitów pierwszych dwudziestu lat po zmianie ustrojowej przegrywającym będzie też zapewne tradycjonalistyczny Kościół.

Wygrywającym okazało się nowe mieszczaństwo, wywodzące się z PRL-owskich elit: inteligencji, średniego aparatu urzędniczego i partyjnego oraz, w jakimś stopniu, choć zapewne mniejszym, niż twierdzą zwolennicy teorii o układzie, z aparatu bezpieczeństwa. Te elity są dziećmi rewolucji 1939–1956. Oczywiście pojawiają się w „nowym” mieszczaństwie ludzie reprezentujący mieszczaństwo „stare”, których genealogie sięgają Polski międzywojennej. Ludzie wracający z kilkupokoleniowej często emigracji czy ci, których tradycje rodzinne zachowały etos i mentalność przedwojennych bourgeois. Ale to nie oni decydują o kształcie „nowej klasy średniej”, nie oni są jej substancją. Nie oni też nadają tożsamość symboliczną nowemu hegemonowi społecznemu.

Problem polega na tym, że ów hegemon, owoc rewolucji przeżytej „jak we śnie”, zupełnie nie jest pewien swojej tożsamości. Ponieważ symboliczną materię rewolucji – ideologię lewicową – przynieśli rosyjscy najeźdźcy, po zmianie ustrojowej i uwolnieniu się spod ich dominacji została ona odrzucona i jest skrzętnie zacierana. Ba, stała się swoistą „antysymboliką”, używaną jako negatywny element wobec czegoś, co ma być pozytywne. Im bardziej owo symboliczne „pozytywne” jest słabe i nieokreślone, tym mocniej podkreślana jest „negatywność” symboliki okresu rewolucji.

Interesujące jest zresztą, czy ideowe i symboliczne uzasadnienie, którego dostarczyli komuniści w okresie stalinowskim i później, zostało całkowicie unieważnione przez dzisiejszy dyskurs, czy też tkwi gdzieś wyparte i przykryte. Czy Kordian i cham Kruczkowskiego nigdy już nie będzie czytany, czy określa jakiś element dzisiejszej wyobraźni?

Nie mogąc używać jako tożsamościowego znaku owej wyklętej antysymboliki, nie mając też mocnej, autonomicznie wypracowanej w akcie rewolucyjnego upodmiotowienia symboliki własnej, hegemoniczna klasa średnia nadal żyje do jakiegoś stopnia „we śnie”. Jak już wspomnieliśmy, mogą to być rojenia o jakichś mitycznych dworkach albo fantazje na temat przynależności do międzynarodowej nowojorsko-londyńsko-tokijskiej (to sushi!) elity; wypełniają one jednak pustkę, brak związany z nieobecnością aktu politycznego upodmiotowienia, którym winna być rewolucja.

Część polityków III Rzeczypospolitej stara się uczynić takim symbolem nowej, podmiotowej tożsamości Okrągły Stół i demokratyczne wybory 4 lipca 1989. Nie udaje się to jednak, i to w interesujący sposób. Atak, który na te ślady pamięci przypuszczają środowiska PiS, delegitymizuje je i uniemożliwia uczynienie z nich wspólnego dla ogromnej większości, symbolicznego dobra. Skuteczność tego ataku wynika jednak z wyczucia pewnej istotnej prawdy: że wydarzenia te i ich symbole dopełniają sens rewolucji z lat 1939–1956, oznaczają kompromis pomiędzy dwoma zwalczającymi się odłamami dominującej warstwy ukształtowanej w trakcie tej rewolucji.

Bez nazwania i określenia sensu dziejowego zerwania z lat 40. demokratyczne przemiany początku lat 90. będą stwarzały wrażenie czegoś niesamodzielnego, nie do końca osadzonego w historycznym procesie. Wyniesienie do rangi politycznego ideału transformacji lat 1989–1990, czyli drugiego etapu mieszczańskiej rewolucji, przy całkowitym zapoznaniu lub symbolicznym odcięciu się od jej pierwszego etapu, który dokonał się w latach 1939–1956, prowadzi do dezorientacji i – ostatecznie – objęcia ambiwalentnym, czy wręcz niechętnym osądem całego tego splotu historycznych wydarzeń rozgrywających się na przestrzeni pięćdziesięciu lat.

VI

Z tych rozważań rodzi się pytanie, pytanie o status takiego zaangażowania politycznego, zaangażowania rewolucyjnego, jakie stało się udziałem polskiego „podmiotu politycznego” w latach 1939–1956. O moralny i polityczny status milionów gestów i zachowań, które uczyniły tamtą rewolucję możliwą. O każde morderstwo i donos otwierające drogę do majątku, każdy strzał w wojnie domowej, każdą decyzję o przejęciu własności, każdy podpis na dokumencie, każde przyzwolenie i zaniechanie… Ale też o każdy akt odwagi wejścia na ścieżkę zmian, o trud awansu, wysiłek przełamania dotychczasowych form myślenia, pracę w imię mglistej przyszłości…

Idąc dalej, trzeba postawić pytanie: czy rzeczywiście można pasywnie doświadczyć rewolucji i emancypacji? Inaczej mówiąc, czy naprawdę można się „wyemancypować” przez sen i we śnie? Czy można na podstawie takiego doświadczenia stworzyć świadomie projekt nowej podmiotowości politycznej? Wypracować i nadać legitymizację takiemu zespołowi symboli, które pozwolą uzyskać orientację w tworzącym się globalnym światowym środowisku?

Zła odpowiedź na to pytanie może być społecznie i politycznie niebezpieczna. Jedna z diagnoz próbujących tłumaczyć stoczenie się XIX-wiecznych Niemiec – kraju ogromnego sukcesu gospodarczego, politycznego, cywilizacyjnego – w otchłań wojen pierwszej połowy XX wieku i w największą zapewne zbiorową zbrodnię w historii, mówi o głębokim dysonansie między rzeczywistymi źródłami sukcesu i siły niemieckiego mieszczaństwa a jego ogromną niechęcią, by te źródła uznać. Efektem tego zaprzeczenia były rojenia o dziedzictwie Hermana z Teutoburger Wald – pogromcy Rzymian, o sprawczej sile duchowego czynu i szczególnej misji Niemców w świecie.

Polskie fantazje dotyczące pozostawionych „gdzieś tam” dworków są zapewne mniej niebezpieczne dla sąsiadów, mogą jednak głęboko zatruć myśli polskiego społeczeństwa. Odbierają mu bowiem świadomość swojego miejsca w świecie, budują fałszywe tożsamości, a ostatecznie – last but not least – fałszują hierarchię celów, które wyznaczają sobie poszczególni przedstawiciele najsilniejszych społecznie grup, jak i te grupy jako całościowe podmioty polityczne.

Uświadomienie sobie swojego miejsca wymaga jednak uznania trudnej genealogii. Uznania, że prawie wszyscy jesteśmy dziećmi tej nieszczęsnej, przeprowadzonej cudzymi rękami, okrutnej rewolucji, przeorania polskiej tkanki społecznej. Oznacza to również wzięcie odpowiedzialności za to, co wówczas się stało. Uświadomienie sobie, że to nasi ojcowie czy dziadowie brali, wchodzili, przymykali oczy, ba, zabijali, donosili, zdradzali. Ale też podejmowali decyzje i wyzwania, wędrowali myślami w przyszłość, budowali zręby nowego społeczeństwa. To jest współczesna, przyszłościowa – a nie tylko moralna – funkcja takich aktów jak wzięcie odpowiedzialności za Jedwabne. Moralna dotyczy oddania sprawiedliwości innym, przyszłościowa – wzięcia odpowiedzialności za siebie.

Konieczne jest jednak wzięcie odpowiedzialności za wiele jeszcze spraw, takich choćby jak powojenny los Niemców, Mazurów i Ślązaków, wojna domowa lat 1944–1948 i inne, często nadal nierozpoznane. To wszystko jest konieczne, by obudzić się ze snu, w którym największa historyczna transformacja polskiego społeczeństwa jawi się jako koszmar –przerażający, sycący skryte pragnienia, przeżyty bez świadomości.

Tekst pochodzi z numeru 29 kwartalnika Krytyka Polityczna.

Zapraszamy na spotkanie Czy Holokaust zastąpił Polakom rewolucję burżuazyjną. Na kanwie tekstu Andrzeja Ledera dyskutować będą: Antoni Dudek, prof. Irena Grudzińska-Gross, Andrzej Leder i Sławomir Sierakowski.

25 kwietnia (czwartek), godz. 20.00, redakcja Krytyki Politycznej, ul. Foksal 16, IIp., Warszawa.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Andrzej Leder
Andrzej Leder
filozof kultury, psychoterapeuta
Profesor Polskiej Akademii Nauk, absolwent Akademii Medycznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca w Instytucie Filozofii UW. W 2015 roku, nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, ukazała się jego książka "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej", nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego.
Zamknij