Kraj

Król Piotruś Pierwszy

Zupełnie jakby całe dekady polskiej żółci i rozczarowań, cały kac po Okrągłym Stole i transformacji skumulowały się w postaci tego demonicznego chłopca.

Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, wyglądał inaczej niż w mediach. „To po to, żeby go nie rozpoznali?” – zastanawiałem się. Nosił gładkie koszule i kolorowe spodnie, często do tego czarną kurtkę. Zwykle siedział zrelaksowany i uśmiechnięty w konferencyjnym bądź z konsultantami biegał jak oszalały po pokojach. Ruchy miał szybkie i gwałtowne – postury był nastoletniej, jakby dopiero co opuścił mury liceum. Zarządzał nielegalnie działającą firmą z przychodem sięgającym – jak kiedyś usłyszałem od jednego z supervisorów – około dwustu tysięcy złotych dziennie. Na karku prokurator i media, a do tego musi się zmagać z wizerunkiem polskiego celebryty. I jeszcze to żółte Lambo… Utrzymanie czegoś takiego musi dawać po kieszeni. Ciężko ma. Podobno to najmłodszy polski milioner. W styczniu skończył 23 lata.

I. PRACOWNICY

Magiczna sztuczka

– Profesor doktor Pawłowski, w czym mogę pomóc? – Damian nawet czytanie książki telefonicznej potrafiłby zamienić w symfonię. Miał na sobie czarną koszulę, dresiarskie spodnie, sportowe buty. Obrazu dopełniały wyżelowane włosy, tylko okulary jakoś nie pasowały do reszty. – Tak. Tak, oczywiście, VitaSlim. Proszę mi powiedzieć, ile pan chce schudnąć? Rozumiem – proszę pana, w takim razie polecam panu kurację trzymiesięczną, trzyetapową, to jest pełna kuracja VitaSlim: pierwszy etap to faza detoksykacji, oczyszczenie organizmu z substancji szkodliwych, metali ciężkich; druga faza to jest już sam proces chudnięcia; trzecia natomiast zapobiega wystąpieniu tzw. efektu jojo, aby kilogramy, które pan straci, już nie powróciły. I taką kurację właśnie zastosujemy, proszę pana imię, nazwisko, adres? Koszt? Panie Bogdanie, pełna kuracja VitaSlim na otwartym rynku kosztuje osiem tysięcy siedemset złotych, pan ją dzisiaj ode mnie może otrzymać za darmo, pokrywa pan tylko koszt kuriera pięćset dziewięćdziesiąt cztery złote, także proszę adres? – za każdym razem kończył zdanie płynnie wjeżdżając głosem na wyższe rejestry, jakby o coś uprzejmie pytał, psychologicznie wymuszając niejako odpowiedź klienta. – Panie Bogdanie, proszę szczerze powiedzieć, czy to jest dla pana za dużo? Rozumiem…

Rozwinął w ccpanelu na komputerze menu z VitaSlim. Ukazał się cennik produktu w zależności od liczby opakowań – każda występowała więcej niż raz, gdyż do każdej była przypisana więcej niż jedna cena. – Rozumiem, panie Bogdanie… panie Bogdanie? – głos mu się zmienił, jakby za plecami miał schowany dla pana Bogdana prezent bożonarodzeniowy i kusił go, by zajrzał mu za ramię. – A co by pan powiedział, jakby za te sześć opakowań zapłacił pan nie pięćset dziewięćdziesiąt cztery złote, a czterysta dwadzieścia sześć? – zobaczyłem jak Damian odznacza krzyżyk przy wyższej cenie „6x VitaSlim” i zjeżdża na niższą. – Tak… tak… tak? Oczywiście, panie Bogdanie, dostanie pan od nas gwarancję na piśmie, lek jest atestowany przez Główny Inspektorat Sanitarny, czy zna pan taką instytucję jak Główny Inspektorat Sanitarny? No widzi pan, panie Bogdanie… ale na zdrowie nigdy nie można żałować pieniędzy, chyba zgodzi się pan ze mną, prawda?

Przed chwilą posadził mnie przy nim Przemek, jeden z supervisorów. – To jest nasz firmowy lekarz dietetyk, doktor Pawłowski, chluba całej Firmy – powiedział z szerokim uśmiechem, wskazując mi miejsce pracy Damiana. – Posiedź tu z godzinę i posłuchaj go, zobaczysz jak pracujemy.

Miesiąc później wyszedłem z Damianem na papierosa. Miał 25 lat, na słuchawkach od dwa tysiące siódmego. Był najzdolniejszy z nas wszystkich, każda jego rozmowa z klientem była jak magiczna sztuczka. Przypominał Leonardo DiCaprio z Wilka z Wall Street w scenie, gdy przychodzi do podrzędnej firmy maklerskiej na Long Island i sprzedaje ofierze losu akcje jakichś dwóch nastolatków z szopy po drugiej stronie kraju, a wszyscy w firmie patrzą na niego jak na jakiś fenomen pogodowy.

– Ja już tu daję naszego dietetyka firmowego, proszę bardzo – mówiliśmy nieraz do słuchawki, gdy klienta nie dało się przekonać do zamówienia, a Damian był akurat pod ręką. Wystarczyły dwa zdania i wszelkie opory klienta znikały. Doktor Pawłowski sprawiał, że chudnięcie z naszym produktem było takie proste: mamy dziś promocję, lek jest właściwie darmowy, jego skuteczność jest pewna i atestowana przez odpowiednie instytucje, a od zdobycia tego cudownego specyfiku dzieli cię tylko podanie danych osobowych, tylko jedno słowo, słóweczko, proszę pani, i pani życie zmieni się na zawsze. Pani tylko poda dane, do zapłaty trzysta pięćdziesiąt dziewięć złotych, dziękuję bardzo.

Zdarzali się wyjątkowo namolni klienci lub tacy, którzy dzwonili tylko po to, żeby nam grozić prokuraturą; Damian nabrał wyjątkowej zręczności w ubliżaniu im, ale jednocześnie w jakiś przedziwny sposób robił to w taki sposób, że się o to nie obrażali. Nieraz potrafił nawet tymi obelgami klienta do siebie przekonać; wszyscy mogliśmy to słyszeć, uczyć się od niego i radośnie śmiać się całą grupą.

Fajnie było.

Braki

Ofertę znalazłem na portalu pracuj.pl. Poza tym, że była promowana, wyglądała zupełnie normalnie. Call center, połączenia przychodzące, doświadczenie nie jest wymagane. Co mi tam. Zadzwoniłem, umówiłem się, poszedłem na spotkanie. Rozmowę przeprowadzała Paulina. Dwa tysiące na rękę spokojnie, mówiła, a że doświadczenie w sprzedaży już miałem, to długo nie musiałem się zastanawiać. Z miejsca podpisałem umowę.

Szefa widziałem tylko przez chwilę, jak oddał mi podpisaną umowę. Przefarbował włosy na blond, ale rozpoznałem go natychmiast. Pewnie przez te oczy, wielkie jak u lemura. Pamiętałem go z występów telewizyjnych i miałem o nim wyrobioną opinię. Wiedziałem, że tu mogą dziać się dziwne rzeczy. Ale skąd mogłem wiedzieć, że takie?

Skąd ktokolwiek z nas mógł to wiedzieć?

Szkolenie

„Sprzedaj mi ten długopis”.

Na początku pomyślałem, że ktoś rozmawia o ostatnim filmie Scorsese, ale nie. To Przemek przeprowadzał rozmowy kwalifikacyjne z nowymi pracownikami. Były nic niewarte, bo firma dawała szansę każdemu. Kiepskiego sprzedawcę po dwóch tygodniach zawsze można zwolnić.

Ale Przemek i tak pytał o długopis. To była jedyna rzecz, jaką sprawdzano u nowych rekrutów: zdolność sprzedażowa. Nikt nie pytał o kompetencje w kwestii produktów – należało sprzedać jak najwięcej, za jak najwyższą cenę, w jak najkrótszym czasie. Do myślenia o kliencie w innych kategoriach niż finansowe nas zniechęcano. To nie byli ludzie, to był obcy głos w słuchawce – coś jak paproch, rzecz. Wypchany portfel, który należało wycisnąć. – Na początku miałam z tym problem, teraz mnie to pierdoli. Po pierwszej wypłacie wyrzuty sumienia znikają – mówili.

Dzieci

Po pewnym czasie w takiej pracy wpada się w rutynę – uczysz się fraz na pamięć, powtarzasz te same słowa, dostosowujesz się do werbalnej dynamiki klientów. Ale mimo to przez cały czas musisz zachować pewien stopień skupienia, który nie pozwoli ci całkowicie odpłynąć w myśl o niebieskich migdałach. Podobało mi się to.

Kazali nam udawać lekarzy, więc udawaliśmy. Nie wszyscy i nie zawsze, ale większość. Mieliśmy swoje pseudonimy. Nikt z nas nie był na tyle głupi, żeby podawać klientom swoje prawdziwe nazwiska. Ja byłem doktor Jarzębski – pierwszego dnia pracy przez przypadek podałem prawdziwe nazwisko, ale klientka dosłyszała „Jarzębski” i tak już zostało. Byłem nim przez miesiąc, potem mi się znudziło.

Każdy sobie wymyślał dowolny pseudonim i zawód. Ważne było tylko to, by sprzedać produkt.

Pracowały tam dzieci. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że 23-letni Piotrek był w Firmie jedną ze starszych osób. Na pewno ja byłem. Prawie wszyscy jeszcze studiowali, dwie dziewczyny chodziły do liceum. Zdarzały się, oczywiście, osoby starsze – np. Agata, na oko z czterdzieści parę lat albo Sebastian, historyk, autor artykułów i przewodnik wycieczek po Zamku Królewskim. To były jednak wyjątki. Nikt nie chce pracować, sprzedając starym babciom lipne suplementy diety, więc większość pracowników to byli albo studenci chcący dorobić na czesne bądź na wynajem, albo ludzie, którym – w ten czy inny sposób – w życiu nie wyszło. Nikt jednak nie traktował tego jak stałego zajęcia, to było raczej coś na chwilę, żeby zarobić szybką kasę i znaleźć coś innego.

Było w tych dzieciakach dużo id, mało superego. I to mi się przez jakiś czas też podobało. Mogłem odpocząć od tego całego intelektualnego towarzystwa, w którym się zazwyczaj obracam. Nie trzeba być żadnym geniuszem, by siedzieć na słuchawce, więc pracownicy wywodzili się zazwyczaj z wszelkiej maści zawodówek, techników bądź liceów profilowanych, a także innych zespołów szkół imienia kogośtam. To „na słuchawkach”, „na magazynach” pracowali – jak to ujął kolega konsultant – tacy, co albo właśnie wyszli z więzienia, albo dopiero tam pójdą.

Siedzieliśmy tam całe dnie, niektórzy od rana do nocy. Ja przychodziłem na wieczory, nie lubię rano wstawać.

II. PRODUKTY

Z farbowanymi włosami i tymi wielkimi oczami wyglądał, jakby był po operacji plastycznej. W bezpośrednim kontakcie okazał się przemiłym człowiekiem, choć nigdy z nim nie zamieniłem więcej niż paru słów. Nie było kiedy. Do konferencyjnego konsultanci raczej nie mieli wstępu, a w chwilach najgorętszych kolejek połączeń tak szybko przelatywał przez pokoje, że zdążał tylko rzucić co drugiemu: „Odbierasz? No odbieraj!”. Łatwo się denerwował, ale złości nie wylewał na nas, tylko na supervisorów. Kiedyś usłyszeliśmy dobiegające z konferencyjnego krzyki: „Oni nie mogą sprzedawać po jednym, dwóch opakowaniach! Macie ich kurwa pilnować, od czego jesteście? A im się nie chce sprzedawać, bo to są leniuchy pierdolone!”. Ale ani razu nie widziałem, żeby na któregoś z konsultantów krzyknął. Albo chociaż podniósł głos. Kiedyś przyszedłem do pracy jednocześnie z nim. Otworzył mi drzwi na klatce, a potem do firmy, stając obok wejścia niczym lokaj i z powagą na twarzy mówiąc: „Proszę bardzo”.

– Czy to działa? – zapytałem pierwszego dnia. – Nie – odparł Kamil bez mrugnięcia okiem. – Daj spokój, ludzie dzwonią, że chcą za darmo, a potem i tak kupują to gówno za trzysta złotych. – Ale dlaczego? – pytałem. – Bo chcą schudnąć. Chcą, żeby ich nie bolało. To kupują.

Sprzedawaliśmy całą gamę produktów na wszelkiej maści dolegliwości. Do dziś nie znam w całości tej listy. Wystarczyło znać te najpopularniejsze: VitaSlim (tabletki na odchudzanie), UreaCare (tabletki na problemy z drogami moczowymi), VaricoVain (tabletki na żylaki), Prokardin (tabletki na problemy sercowe), Thermasin (maść na bóle stawów i kości), po jakimś czasie Viscopeed (maść na grzybicę stóp) i Onkosis (tabletki na raka, przysięgam). Oprócz tego były jeszcze na pewno Restylane (na jędrne piersi), Lipocare (na usta), HairUltra (na porost włosów) i PureNitro (na potencję). Więcej grzechów nie pamiętam.

Owszem, zdarzali się klienci, którzy chudli, którym ból stawów ustępował albo prostata przestawała dolegać. Ale gdy się rzuci monetą wystarczającą ilość razy, ta w końcu upadnie kiedyś na brzeg. Wszyscy wiedzieliśmy, że sprzedajemy gówno, tylko paru konsultantów grało dzieci we mgle, udając, że nie zdają sobie sprawy z tego, co robią, i że skoro niektórym klientom pomaga, to znaczy, że lek jest skuteczny, bo przecież „każdy organizm jest inny”.

Jednocześnie nigdy nie miałem powodu sądzić, że te produkty są szkodliwe. Po prostu: nie działały. WhiteTime, wyżerający dziąsła, był wyjątkiem. Tylko raz, oddzwaniając do jednego z klientów i pytając go, jak poszła kuracja UreaCare’em, usłyszałem: „No, proszę pana, poszła mi tak, że teraz mam raka. I co pan na to?”.

Życzyłem mu powodzenia w walce z chorobą.

III. KLIENCI

Po trzech tygodniach pracy po raz pierwszy zobaczyłem żółte Lamborghini stojące pod blokiem. Od tamtej pory przyjeżdżał nim często, choć nieregularnie. Z nowego nabytku cieszył się jak dziecko – widziałem, jak po zakupie cały szczęśliwy wrzucił na fejsa filmik, gdzie tankuje swojego „potwora”. Bezpretensjonalny uśmiech przesłaniał całą scenę. Podobno całkiem hojnie udostępniał swoje maleństwo współpracownikom – paru gości z firmy chwaliło się nieraz, że przewiózł ich na siedzeniu pasażera. Z czasem, gdy zaczęła do nas docierać skala jego oszustw i to, jak sami byliśmy ruchani w tej firmie, Lambo stało się symbolem wyzysku – nie tylko klientów, ale i nas. Koleżanka kiedyś rzuciła, że nie ma zamiaru pracować „na paliwo do Lambo”.

Po powrocie do domu od razu wskakiwałem pod prysznic – musiałem z siebie zmyć odór kłamstwa i hipokryzji, którymi przesiąkłem. Ale są rzeczy, których nic nie zmyje.

Zarabiałem na oszukiwaniu starych ludzi. Byłem zerem, każdego dnia nienawidziłem się coraz bardziej. Moi rodzice umarliby drugi raz, gdyby wiedzieli, co robię.

Tłumaczyłem sobie, jak wszyscy w firmie: że nikt tu nikogo do niczego nie zmusza, że oni sami chcą, że czasem te produkty działają. Ale to starczało na krótką metę.

W pracy dzieci rozmawiały ze starcami. Przez cały czas miałem wrażenie, że rozmawiam z tymi samymi klientkami, które z minuty na minutę zmieniają tylko miejsce zamieszkania i numer telefonu: panią Wiesławą z Pcimia Dolnego, lat 71, i jej córką Haliną, lat 34, mieszkającą za kościołem. Byłem absolutnie przekonany, że to były te same kobiety, po prostu z dnia na dzień się przeprowadzały, by zamówić sobie VitaSlim do innego miasta. Mężczyźni też dzwonili, a jakże; chociaż tutaj typy były już trzy: pan Bogusław, też z Pcimia, też 71 lat, z problemami z prostatą; pan Robert, również lat 34, ale tym razem z dużego miasta, zwykle pracujący na budowie albo za kierownicą; no i typ awanturnika-społecznika, który wyklinał konsultantów, wyzywał ich, groził, że nas nagra, wszystko opisze w gazetach i naśle na nas prokuraturę.

Zdarzali się klienci dzwoniący tylko po to, żeby nas zwyzywać albo powiedzieć, żebyśmy nie oszukiwali ludzi. Nie wiem po co. Za tę infolinię przecież się płaci.

IV. SZEFOSTWO

Na Facebooku ma konto jako Peter Cash. Datę urodzenia wpisał sobie 4 stycznia 1994 – odmłodził się o dwa lata. Zresztą każdy może wejść na stronę i zobaczyć sam. Lubi, kiedy się go podziwia: najczęściej wrzuca zdjęcia z Lamborghini albo z gołą klatą.

Z randkowania figa, supervisorzy obsadzili najfajniejsze laski w firmie. Było ich czworo: Przemek, Arek, Konrad, a potem doszła jeszcze Nati. Przemek był najsympatyczniejszy, choć trochę brakowało mu charyzmy. Dostał ksywę „Muminek”. Arka nie lubiłem – prawicowiec, łysa pała, gdyby nie pracował u nas, to pewnie do innych bandziorów by poszedł. Wobec Konrada miałem mieszane uczucia – z jednej strony traktował nas jak odpadki i potrafił być ordynarny, z drugiej – w jego słowach dało się czasem słyszeć chociaż cień szacunku. Jakbym go nie poznał w pracy, to byśmy się pewnie polubili. Lubił śpiewać, w konferencyjnym słuchał Bacha. Najbardziej w porządku była Nati – twarda, ale sprawiedliwa, uczciwa uczciwością dziewczyny, która nigdy nie poświęci wyznawanych wartości poza pewną granicę. Nigdy nie podała się za lekarza ani nie przyjęła zamówienia, jeśli szczerze nie wierzyła, że klient dostanie je w takiej formie, w jakiej je kupił. Jakaś jej część chyba przez cały czas wierzyła, że pracuje w firmie, która nie oszukuje klientów i podchodzi fair do pracowników.

Nad supervisorami czuwał Maurycy, kumpel Piotrka, na oko jeszcze młodszy od niego. Zdaje się, że znali się z dawnych lat. Wyglądał jak kibol, tyle że po skończonym kursie biznesowym – mniejszy, chudszy i w eleganckiej koszuli, chyba żeby sprawiać wrażenie ważniejszego niż jest. Nad nim był już tylko Piotrek. Oprócz tego w konferencyjnym pracowała cała grupa osób, z którymi nie miałem do czynienia i nigdy nie zamieniliśmy słowa. Nie wiem, czym się zajmowali.

Przepływ informacji w firmie zazwyczaj dokonywał się na linii on – Maurycy – supervisorzy – my. Supervisorzy mieli najgorszą robotę, bo odpowiadali za nas i jeśli my coś spieprzyliśmy, to co prawda dostawaliśmy za to karę finansową, ale opieprz z góry leciał na nich. Oni sami traktowali nas jak najtańsze mięso armatnie. Brak szacunku i ordynarne sformułowania były na porządku dziennym, chyba że było się dziewczyną któregoś z nich, wtedy zdobywało się nietykalność. Ale rzadko też dostawało się opierdol za nic, a do pewnego momentu atmosfera była nawet luźna. Konrad denerwował się najłatwiej – wystarczyło, że ktoś popełnił najmniejszy błąd w ccpanelu i już mówił: ”Zaraz dostaniesz wpierdol”. Po jakimś czasie się do tego przyzwyczailiśmy. Każdy musiał po prostu uważać na własną dupę i tyle. Ale wiele osób miało z supervisorami bardzo serdeczny kontakt.

V. TECHNIKI SPRZEDAŻY

Arek go podziwiał. – Ma łeb jak sklep – mówił.

Jego nikt nie lubi – powiedział mi kiedyś kumpel poza godzinami pracy. – Jest całkiem sam. Jego ojciec jest ubezwłasnowolniony w zakładzie zamkniętym, matka mieszka w Radomiu. Dla tych pieniędzy? Nigdy w życiu bym się z nim nie zamienił. Co ci po pieniądzach, skoro gdy wchodzisz do pokoju, to nikt nie chce z tobą rozmawiać?

– Nigdy go nie widziałem pijanego. Na spotkaniach z pracownikami nie tyka alkoholu. Chyba się boi, że mógłby zacząć gadać. Powiedzieć coś, czego nie powinien. Na przykład, że te pieniądze nie są jego. Że pracuje dla kogoś – dodaje. – Jak Stalin. On na spotkaniach partyjnych też nie pił.

– Jest bardzo inteligentny. Bardzo dużo widzi. To jest czasem aż przerażające, ile – mówiła Paulina. Mieliśmy wobec niego mieszane uczucia. Trochę się go baliśmy, trochę podziwialiśmy, trochę nim gardziliśmy. W różnej kolejności zależnie od osoby.

Firma była typową organizacją nastawioną na maksymalizację krótkoterminowego zysku kosztem długoterminowej stabilności. Obowiązkiem każdego pracownika było tylko i wyłącznie zwiększenie produktywności call center, nic więcej. Piotrek wyciskał dosłownie każdą złotówkę z każdej rzeczy z jakiej mógł, jednocześnie skąpiąc ich tam, gdzie uznawał, że nie będą potrzebne. No i spoko, każda firma tak robi. Problem w tym, że u niego było to posunięte do granic patologii, a z czasem zrobiło się jeszcze gorzej.

Jeśli chodzi o szeregowych konsultantów, Firma była początkowo podzielona na dwa działy: tych, którzy odbierali połączenia, oraz dział windykacji. Po miesiącu mojej pracy doszedł jeszcze trzeci dział – do którego zresztą dołączyłem ze względu na wyższą stawkę godzinową – czyli połączenia wychodzące, uprzednio obsługiwane przez konsultantów odbierających.

Przychodzące

Na dziale z przychodzącymi odbierało się połączenia od klientów. Najczęściej byli to ludzie, którzy chwilę wcześniej obejrzeli reklamę VitaSlim w telewizji – na Polsacie, TV4, ATM Rozrywce czy innej stacji dla niedorozwojów – bądź przeczytali reklamę VitaSlimu lub któregoś z innych naszych produktów w „Fakcie” albo „Super Expressie”. O ile wiem, w żadnej innej gazecie nasze reklamy się nie pojawiały. Kiedyś obejrzałem klip z VitaSlimem na YouTube. Nie mogłem uwierzyć, że są w tym kraju ludzie, którzy dają się na to nabrać. Widać są.

Skrypty, które mieliśmy, nie miały w tej pracy znaczenia. Równie dobrze można je było wyrzucić do kosza. Liczyła się tylko i wyłącznie charyzma i kreatywność. Jeśli tego nie miałeś, mogłeś nawet harować jak wół, nic ci to nie dawało.

Najważniejsze było przekonanie klienta, że jest się autentycznie przejętym jego losem – że jeśli klient nie schudnie bądź nie ustąpią mu dolegliwości, to konsultant odniesie personalną porażkę i będzie mu niezmiernie przykro – oraz przekonanie go, że po jednym czy dwóch opakowaniach VitaSlimu nie schudnie. Do tego potrzeba co najmniej czterech, a najlepiej sześciu.

Aby osiągnąć u klienta zamierzony stan, zastosowano w reklamach cały szereg sprytnych zabiegów marketingowych. Po pierwsze, w reklamie VitaSlim można było usłyszeć, że za 96 zł otrzymujemy pełną kurację, która pozwoli schudnąć nawet do 17 kg w przeciągu miesiąca. Trik polegał na tym, że za zbliżoną kwotę (ceny 96 zł nawet nie mieliśmy w naszych cennikach) otrzymywało się jedno opakowanie, które starczyło nie na miesiąc, lecz na dwa tygodnie. Trik drugi – przez miesiąc może i schudnie pani te 17 kg, ale potem wystąpi efekt jojo; aby efekt jojo nie wystąpił, należy wykupić pełną trzymiesięczną kurację, która temu zapobiegnie. Trik trzeci – konsultant zawsze mógł doliczyć koszty przesyłki, która była już wliczona w kwoty w naszych cennikach, ale my oczywiście mogliśmy ich użyć, aby np. podwyższyć niższą kwotę do zapłaty za dwa opakowania VitaSlim do wyższej. Bo do każdej ilości opakowań produktu było przypisanych po parę kwot. Wszystko zależało od nas i od naszej kreatywności.

Po drugie, w reklamie było powiedziane, że dana promocja (a promocja była, rzecz jasna, zawsze) jest tylko dzisiaj, tylko teraz, tylko w tej minucie i jeśli zadzwonisz w tym momencie, podczas trwania reklamy, to otrzymasz jeszcze darmowy błonnik aktywny, który oczyści twój organizm (na ekranie pojawiał się sekundnik).

Po trzecie, w reklamie wypowiadali się klienci, którzy klientami nie byli oraz lekarze, którzy lekarzami też nie byli. Byli aktorzynami wynajmowanymi za marne grosze by pokazać mordę przed kamerą.

Standardowe pytanie brzmiało: „Ile chciałby/chciałaby pan/pani schudnąć?”, ale stosowało się je tylko po to, by wywrzeć wrażenie, że jest się zainteresowanym losem klienta. Klient mógł powiedzieć, że chce zrzucić jedynie pięć kilo, a i tak można mu było wcisnąć, że aby zrzucić te pięć kilo musi wykupić kurację na trzy miesiące. Każde opakowanie każdego produktu – niezależnie czy były to tabletki, czy żel, czy cokolwiek innego – starczało na dwa tygodnie, a że zawsze mówiliśmy, że po dwóch tygodniach „żadnych spektakularnych efektów jeszcze nie ma”, to już na starcie klient wiedział, że w jego przypadku 96 zł nie wystarczy. Najskuteczniej było zacząć od opcji pełnej trzymiesięcznej kuracji, a jeśli to było dla klienta za dużo stopniowo schodzić do niższych stawek.

Oczywiście nie muszę dodawać, że to, ile się stosowało przykładowy VitaSlim i ile się wydało na niego pieniędzy, nie miało najmniejszego znaczenia – można było to gówno kupować przez rok, a i tak jedyne co by klientowi schudło to jego portfel.

Wraz z upływem czasu – gdy wokół firmy zaczęło się robić coraz goręcej, a grunt zaczął się palić pod nogami – zachowanie Piotrka stawało się coraz bardziej nerwowe i desperackie. Pociągnęło to za sobą coraz częstsze puszczanie reklam w telewizji i zamieszczanie ich w gazetach. Ich treść również się zmieniła – tym razem clou przekazu było to, że jeśli zadzwonisz do nas już dziś, teraz, to otrzymasz kurację za darmo.

Nienawidziliśmy tych reklam – 97% klientów dzwoniło do nas z przekonaniem, że schudną paręnaście kilogramów za pomocą środka, który my im rozdamy i przywieziemy za darmo. Oczywiście żadnej darmowej kuracji nie było, zasady sprzedaży niemal się nie zmieniały, tym niemniej od tego momentu praca stała się dla mnie koszmarem. Wciskanie czegoś klientom za pieniądze, gdy są przekonani, że mogą to mieć za darmo, a potem wysłuchiwanie wyzwisk, kiedy słyszą, że jednak muszą coś zapłacić, potrafi się rzucić na psychę. Mnie na szczęście udawało się to zostawiać w pracy.

Najciekawsze jest to, że zabiegi Piotrka zdawały się odnosić skutek, przynajmniej na krótką metę. Po wprowadzeniu do mediów reklam z „darmowymi” lekami kolejki połączeń urosły do niebotycznych rozmiarów. Kiedyś podobno próbowało się do nas dodzwonić 300 osób. Jednocześnie.

Wychodzące

Na wychodzących wciskaliśmy kolejne produkty klientom, którzy już dokonali u nas zamówienia. Obdzwanialiśmy tele oraz tak zwaną reaktywację. Tele to była prawdopodobnie najuczciwsza rzecz, jaką robiło się na słuchawce u Piotrka – dzwoniliśmy do ludzi, którzy złożyli u nas zamówienia internetowe i proponowaliśmy kolejne opakowania za połowę ceny. Albo za ile chcieliśmy, byleby kupili. Zwykle brali co najmniej jedno dodatkowe. Spoko dział, mało stresujący i przynajmniej za bardzo się tych ludzi nie oszukiwało.

Reaktywacja to była już inna para kaloszy – najbardziej niewdzięczna robota w firmie. Na reaktywacji oddzwanialiśmy do klientów, którzy kupili, dostali, zapłacili oraz – co najgorsze – zużyli już nasze produkty. Większość więc dobrze wiedziała, że wyrzuciła pieniądze w błoto. Na szczęście nie wszyscy – zdarzały się sieroty, którym udawało się wcisnąć bajeczkę, że widocznie wykupili za krótką kurację i żeby efekty były widoczne potrzebne jest wykupienie kolejnych opakowań. Rzadko, ale zdarzali się tacy. Często nękaliśmy ich telefonami po trzy, cztery, pięć razy. Nie nasza wina – konsola ccpanelu po prostu wyrzucała nam kolejne nazwiska, skąd mieliśmy wiedzieć, że już wcześniej dzwoniono do tych ludzi pięć razy?

Wymyślaliśmy najprzeróżniejsze rzeczy, aby ich do siebie przekonać. Kiedyś Arek zarzucił nową dyspozycję od Maurycego: „Patrzcie, z jakiego miasta jest wasz klient i podszywajcie się pod lekarzy z jego miejscowości. Na Google ich znajdziecie”. Ale nikt z nas tego nie pociągnął. Rytm pracy na reaktywacji przebiegał raczej jednostajnie: „Proszę pana, wy jesteście oszuści, nie chcę mieć z wami nic wspólnego!”, „Proszę do mnie więcej nie dzwonić, oszukujecie ludzi, na tropie waszego właściciela jest prokuratura!”, „Jeśli zadzwonicie do mnie jeszcze raz, to zgłoszę sprawę na policję!”. Przez cały czas. Dzień w dzień. Przez miesiąc.

Dobrze, że na konsoli był czerwony przycisk: „Wqurwiony. Nie dzwonić”.

Reklamacja

– Chciałby pan porozmawiać z właścicielem, tak? A proszę powiedzieć, co tam się stało? – Damian jak zwykle nie mógł usiedzieć na krześle, cały czas się wiercił i gdzieś sięgał. – Błonnika i książki pan nie dostał, tak? Rozumiem, a na dział reklamacji próbował pan dzwonić? Ale proszę pana, to nie ja ustalam cenniki, według których operuje nasza firma. Numer do mojego szefa? Proszę pana, chwilunia, chwilunia, zaraz panu podam… Wyciągnął z kieszeni komórkę, wszedł w listę kontaktów i zaczął przewijać. Nachyliłem się do wyświetlacza, ciekawy co tym razem wymyśli. Zatrzymał się na kontakcie „dziwki”.

– Proszę pana, już w takim razie podaję panu numer do właściciela naszej firmy. Tam takie młode dziewczyny pracują w sekretariacie, ale proszę się nie przejmować, pan po prostu poprosi właściciela do telefonu, dobrze? No tak, taka młoda sekretareczka odbierze. Dziękuję panu bardzo, jestem doktor dietetyk Tomasz Pawłowski, pozdrawiam serdecznie, do widzenia!

Na reklamacji pracowały dwie Anie, przeurocze dziewczyny, a za minutę rozmowy z nimi klient płacił 7 złotych. Miały donośny głos – jeśli ktoś w call center krzyczał, to można było być prawie pewnym, że to była któraś z nich. Krzyczały, bo klienci na nich krzyczeli, a krzyczeli, bo Anie miały za zadanie, w teorii przynajmniej, zwracać ludziom pieniądze za nasze produkty.

Zazwyczaj w pierwszej kolejności dzwonili do nas. Mieliśmy na nich różne sposoby. Czasem – gdy słyszeliśmy, że sprawa jest beznadziejna, a klient zdeterminowany, by odzyskać kasę – rozłączaliśmy się. Potem dzwonili znowu i znowu płacili za połączenie. Czasem wysyłaliśmy sprawę na dział reklamacji czatem, ale w praktyce nikt z tym nic dalej nie robił. Czasem uciekaliśmy się do sztuczek z rodzaju tych, które stosował Damian. Ale najczęściej podawaliśmy numer telefonu na dział reklamacji, gdzie siedziały dwie Anie.

Powody zwrotów były różne. Najczęściej w przesyłce z VitaSlim nie było książki obiecywanej klientom w reklamie ani błonnika aktywnego, czyli „gratisowego” dodatku do suplementu diety. Głupi błąd. Książka 101 sposobów na odchudzanie z kolei była, co prawda, obiecywana w reklamie i na naszej stronie internetowej, ale nigdzie nie było powiedziane, że klient otrzyma ją… fizycznie. Była do ściągnięcia z internetu w PDF-ie. Nie masz internetu – nie masz książki.

Zdarzało się też, że klienci dzwonili, by z zamówienia zrezygnować albo lek odesłać. Teoretycznie rezygnacje mogliśmy przyjmować do dwóch godzin od złożenia zamówienia – ale nikt nie prowadził żadnych wykazów godzin, więc w praktyce nie wiedzieliśmy, czy daną rezygnację możemy przyjąć, czy nie. Żaden odesłany przez klienta lek nigdy do nas nie dotarł – adres na opakowaniu był wirtualny – ani też my nigdy klientowi nic nie dosyłaliśmy, nawet jeśli zostało mu to obiecane. Pół biedy, jeśli klient najpierw zapłacił, a dopiero potem domagał się zwrotu kosztów – bo jeśli nic nie zapłacił, wówczas wysyłano do niego „Przedegzekucyjne wezwanie do zapłaty”. Grożono mu tam komornikiem i zajęciem mienia, a wymagana do zapłaty kwota była oczywiście zawyżona względem tej prawdziwej. Pamiętam, jak koleżanka siedziała przy stanowisku pracy, przed nią piętrzył się stos wielkich kopert z wezwaniami, a ona naklejała na nie znaczki pocztowe.

Na klientów z reklamacjami Piotrek znalazł też inny sposób – tzw. IVRy. Połączenia na dział windykacji były randomowo przekierowywane do wyznaczonych do tego – bądź nie – konsultantów, których zadaniem było utrzymać klientów w przekonaniu, że za chwilę zostaną przełączeni do odpowiedniej osoby i przetrzymać ich jak najdłużej na linii. Ja zawsze te połączenia ignorowałem, ale było parę osób, które się w ten proceder bawiło.

Wielu klientów dzwoniących do działu reklamacji płakało – przerażeni, że dostali wezwania do zapłaty jakichś sum wziętych z kosmosu. Prosili, błagali Anie, żeby pisma odwołać, żeby już ich więcej nie nękać. Ale Anie mogły tylko powiedzieć: – Proszę pani, ja też jestem chora, proszę mnie nie szantażować emocjonalnie! Żaden z klientów nigdy nie zobaczył ani złotówki z pieniędzy, które już raz zapłacił firmie. Legenda głosiła, że podobno kiedyś jakaś pani przyszła bezpośrednio do naszej siedziby i Piotrek po prostu oddał jej te dwieście złotych. Ale to legenda.

VI. PIENIĄDZE

Wraz z upływem czasu coraz bardziej przypominał Makbeta uwięzionego w oblężonym Dunsinane. Z każdym kolejnym materiałem w telewizji był coraz bardziej roztrzęsiony, z każdym kolejnym dziennikarzem pod naszym blokiem jego wzrok zataczał coraz szersze kręgi – szalony król tracący zmysły w swojej twierdzy. Im więcej o nim mówiono, tym więcej musiało być reklam, tym tańsze stawały się produkty, a jego metody były tym bardziej nieuczciwe. Pewnego dnia wziął na stronę koleżankę, która ośmieliła się zalajkować na fejsie materiał „Uwagi” o nim. – Czy ty mnie szpiegujesz? – pytał ją. Od tamtej pory zaczęliśmy uważać na naszą fejsbukową działalność.

Robota u Piotrka była na czarno, a żadna z jego firm nie była nigdzie w Polsce zarejestrowana, więc nigdy z żadnej nie odprowadzał żadnych składek. Oficjalnie po prostu ich nie było. Co za tym idzie – nikt, poza szefostwem, nie wiedział, ile tak naprawdę pieniędzy przechodziło przez system i ile każdy z nas zarabia. Oficjalnie mieliśmy stawkę 8 zł za godzinę, na wychodzących 10 zł za godzinę, a Anie z działu reklamacji jeszcze więcej; w praktyce – nikt nie wiedział, ile dostanie na koniec miesiąca. Do dziś nikt nie wie, od czego to tak naprawdę zależało – od kondycji firmy? Od humoru Piotrka? Od tego, czy akurat potrzebował na felgi do Lambo?

Zarabialiśmy od zera do 2000 zł miesięcznie. Wyrażenia typu „na rękę”, „brutto” czy „netto” nas nie dotyczyły. Nie spotkałem nikogo, kto by dostał po uczciwie przepracowanym miesiącu więcej niż 2 tysiące. Teoretycznie zarabialiśmy na godzinówkach i prowizjach od sprzedanych produktów, ale były to pieniądze wirtualne. Prowizje były liczone z punktów, ale choćby się nie wiem jak starannie zapisywało się i podliczało zarobione punkty – a wiele osób tak robiło – pensja i tak nigdy się z tym wynikiem nie zgadzała. Po rozmowach z ludźmi oszacowałem, że jednego pracownika firma oszukiwała średnio na dwieście, trzysta złotych miesięcznie. O pieniądze można się było upominać, ale rzadko przynosiło to jakieś efekty. Maurycy przysyłał na maila wykaz czegoś, co teoretycznie było zwrotami danego konsultanta – tzn. produktami, które w przeciągu ostatniego miesiąca zwrócili klienci, którzy u danego pracownika złożyli zamówienie – ale nie mogliśmy sprawdzić, czy te wykazy są autentyczne.

Dzień wypłaty był w firmie dniem specjalnym, do którego wszyscy się psychicznie przygotowywali. Wiadomo było, że tego dnia ktoś się ucieszy, ktoś zmartwi, a ktoś jeszcze odejdzie z firmy z awanturą, że dostał za mało i że naśle na nas inspekcję pracy.

Pieniądze przekazywano nam gotówką zapakowane w kopertę. Piotrek co miesiąc przynosił do firmy stos takich kopert w asyście uzbrojonego ochroniarza.

Gdy nadchodziła kolej danego konsultanta, ten był wzywany do pokoju, gdzie Maurycy przekazywał mu pieniądze, a konsultant podpisywał potwierdzenie odebrania pensji. Po jakimś czasie uświadomiliśmy sobie, że mogliśmy się czuć szczęściarzami, jeśli w ogóle jakieś pieniądze odebraliśmy. Zdarzały się bowiem takie osoby, które – z niewiadomych przyczyn – pensji nie dostawały w ogóle.

Zaletą tej pracy był elastyczny grafik. Można go było sobie dowolnie ustawiać, można było przychodzić kiedy i na jak długo się chciało. Co prawda często trzeba się było bronić przed namowami, by zostać dłużej albo przyjść w jakiś dzień, gdy się nie chciało, ale generalnie możliwość swobodnego ustawiania sobie grafiku była respektowana i wszyscy to sobie bardzo chwalili.

Konsultant, który nie przyszedł w terminie, gdy był zapisany w grafiku, dostawał karę w wysokości 500 zł. System kar był w ogóle w firmie bardzo rozwinięty: przykładowo, za złożenie błędnego zamówienia zabierano z pensji 50 zł, za Facebooka w pracy 30 zł, za przedłużenie sobie przerwy również 30 zł, ale np. jeśli jakiś supervisor kogoś nie lubił i ten ktoś mu podpadł, to za okłamanie supervisora można było dostać już 200 zł. Usystematyzowane było to w stopniu znikomym, więc nieraz zdarzało się, że zaskoczony konsultant otrzymywał karę zupełnie nieproporcjonalną do przewinienia – sam się raz w takiej sytuacji znalazłem.

Do obdzwaniania klientów używaliśmy programu komputerowego Zoiper. Po przyjściu do firmy każdy z nas musiał się do niego ręcznie zalogować, podając swój indywidualny numer pracownika przydzielony pierwszego dnia pracy. Problem w tym, że logowanie nieraz nic nie dawało i konsultantowi nie wpadały żadne połączenia. Tak też się stało i tego dnia; aby to zmienić, użyłem komendy, która – podobno – dwa tygodnie wcześniej została zakazana w firmie, bo powodowała, że na konto konsultanta wpadały połączenia z dwóch kanałów jednocześnie, tzn. gdy rozmawiałem z jednym klientem, nagle wpadało mi połączenie z drugim. Efekt był taki, że najczęściej się te połączenia traciło, a co za tym idzie – również kasę.

O tym, że komenda została zakazana, coś tam słyszałem, ale pamiętając, jak przebiega komunikacja w firmie i jak szybko zmieniają się panujące w niej zasady, uznałem, że to już pewnie i tak nieaktualne. Konrad to zauważył i wlepił mi 100 zł kary. Potem, zgodnie z moimi przewidywaniami, komendę „odkazano”. A że Konrad mnie lubił, to mi karę skreślił. Z czasem, w miarę jak paranoja szefa rosła, przeniosło się to również na zwyczaje pracy w firmie. Od teraz na przerwie mogła przebywać tylko jedna osoba z całego call center (wcześniej przysługiwała nam jedna 10-minutowa przerwa na 2 godziny), a że w godzinach szczytu przez firmę przewijało się ok. 40–50 konsultantów dziennie, rezultat był taki, że na przerwę można było wyjść co 10 godzin – a więc jeśli ktoś przyszedł na 8-godzinny dzień pracy, to przerwy nie miał w ogóle.

W każdym pokoju były kamery, które sprawdzały, ile osób jest aktualnie na przerwie; każdą przerwę musieliśmy zgłosić na panelu w naszych komputerach. Po Firmie stale krążyli supervisorzy, sprawdzając, czy odbieramy/wykonujemy połączenia. Ktoś nie odebrał? Kara. Ktoś wyszedł jako drugi z call center? Kara. Ktoś nie zapalił przy wyjściu lampki, która miała nas informować, czy ktoś aktualnie przebywa na przerwie? Kara (Damian akurat znalazł na to sposób, bo kiedyś ją wykręcił – dostał karę „za wykręcanie żarówek w pracy”). Zdarzały się osoby, które miały tyle kar, że pracowały praktycznie za darmo.

VII. FIRMA

Dni płynęły, a wraz z nimi strumienie jego szaleństwa coraz ciaśniej nas obejmowały. Firma powoli zatracała kształty, wszystko się rozpływało. Zniknęły przerwy, praca stała się dłuższa, rozmowy bardziej męczące, kłótnie z klientami intensywniejsze. Wszyscy wiedzieliśmy, że to długo nie potrwa. Jego zachowanie w pracy pozostało bez zmian, ale dochodziły do nas plotki o wybuchach gniewu; że zniszczył kamerę dziennikarce; trafił na dobę do aresztu. Pewnego dnia mieliśmy awarię komputerów w firmie. „Ma atak – mówił wówczas Konrad. – Wydzwania do Maurycego i wyzywa go od pedałów”.

Firma mieściła się w bloku na warszawskim Służewcu. Wieść gminna niosła, że w pewnym momencie Piotrek założył drugie call center w Poznaniu. Podobno Arek kiedyś do nich dzwonił, chciał sprawdzić, czy odbierają. Ale nikt nie może tego potwierdzić. Siedziba firmy była prywatnym mieszkaniem, które wcześniej należało do matki szefa. Przedpokój i pięć pokoi – w czterech znajdowały się pomieszczenia dla konsultantów, a jedno służyło za pokój konferencyjny dla szefostwa. Każdy z „naszych” pokoi był podzielony na dwa rzędy stanowisk pracy, po jednym rzędzie na stronę. Rekrutacja oraz szkolenia nowych pracowników odbywały się w tych samych pomieszczeniach, tuż obok nas, często w typowym dla call center zgiełku i harmidrze codziennej pracy.

Wspomniałem wcześniej, że o miejscu naszej pracy mówiliśmy między sobą per „firma”. Powód był prosty – organizacja składała się z całego szeregu firm fasadowych i nie mieliśmy pojęcia, która nazwa odnosi się akurat do naszego miejsca pracy. Whitetime Proffesional Distribution LLC, Hamilton Group Limited, Estinity, MPM Entertainment LLC, Biocare? Z kolei adres do zwrotów produktów wyglądał następująco: firma Biocare Inc., ulica Revolution Avenue w mieście Victoria na wyspie Mahé na Seszelach.

Postronnego obserwatora skala tej działalności może zaskakiwać, ale dla nas nie było w tym nic dziwnego. Większość z nas wiedziała o oszustwach, jakich dopuścił się w Wielkiej Brytanii sprzedając WhiteTime – rzekomy wybielacz do zębów. I wiedzieliśmy, że fakt, że jego działalność w ogóle jeszcze trwa, zawdzięcza najprawdopodobniej szeregowi firm-przykrywek, z których każda – gdy staje się o niej głośno w mediach – znika z rynku, by po niej pojawiła się kolejna, sprzedająca to samo, tylko pod inną nazwą.

„Zawsze będzie zapotrzebowanie na gówno – powiedziała mi kiedyś koleżanka w trakcie przerwy. – Bo ludzie zawsze będą debilami i to gówno kupią”. Wiedzieliśmy, że firmie najprawdopodobniej nic nie grozi, bo nawet jeśli zacznie grozić to zmienimy nazwę, zmienimy lokalizację i interes będzie się kręcił dalej. O takiej zmianie zresztą przez jakiś czas mówiono na korytarzach – mieliśmy się przenieść parę przystanków dalej. Ale rozeszło się po kościach. Problem w tym, że nikt nie przewidział medialnej burzy, jaka się wokół nas rozpętała.

VIII. MEDIA

Mimo, że na supervisorów wylewał kubły pomyj, dla nas do samego końca pozostał serdeczny. Wydawało nam się, że czujemy jak jego wnętrzności skwierczą od napięcia – ale może tylko nam się wydawało? Może jego uśmiech i nonszalancja nie były jedynie pozą, może naprawdę do końca uważał się za niezniszczalnego? Ostatniego dnia mojej pracy cały szczęśliwy pokazywał konsultantom reklamę nowego produktu, która miała wkrótce zostać wprowadzona na wizję – po raz kolejny wzięci z ulicy statyści grali w niej pewnych siebie lekarzy i zachwyconych z zakupu klientów. Śmialiśmy się z ich aktorstwa i wylewającego się z ekranu kiczu.

Zawsze mnie omija to, co najlepsze – nigdy nie byłem w pracy, gdy pod nasz blok przyjeżdżał TVN. Na początku bagatelizowaliśmy media. Wiedzieliśmy, że szef był znaną postacią i że już wcześniej telewizje i gazety węszyły wokół jego interesów, więc uznaliśmy, że będzie to po prostu stały element naszej pracy. Nastroje zmieniły się wraz z reportażem w TVN. Wszyscy wiedzieliśmy kiedy i o której będzie w telewizji emisja; następnego dnia na przerwach gadano tylko o tym. Potem poszło już z górki – najpierw „Ekspres reporterów”, potem „Fakty”.

Różnie radziliśmy sobie ze świadomością, że firma, w której pracujemy, jest bohaterem materiałów o przekrętach, które idą w całą Polskę. Część to ignorowała. Inni wypierali. Jeszcze inni tłumaczyli to sobie na wszelkie możliwe sposoby i próbowali usprawiedliwiać swoje postępowanie. Byli też tacy, którzy się przestraszyli i odeszli. Sam zachęcałem do tego każdego – ja niestety nie mogłem tak od razu odejść. Potrzebowałem pieniędzy.

Zaskoczyło mnie, jak wiele z tych dzieciaków zupełnie nie zdawało sobie sprawy z tego, w co wdepnęli. Byli absolutnie przekonani, że nic im nie grozi i że jeśli kogoś czekają jakieś konsekwencje to tylko Piotrka, może jeszcze Maurycego i supervisorów. Ale szeregowych konsultantów? Nie… to niemożliwe. Zresztą po szefostwie również nic nie było widać. Wykonywali swoje zadania, dokładnie tak jak wcześniej, zupełnie nie przejmując się burzowymi chmurami, których nad nami zbierało się coraz więcej. W sumie urocze to było.

Gdy swój materiał wyemitował Ekspres reporterów, zaczęły się pierwsze niepokoje, choć lawina odejść przyszła dopiero później, a i to z innych względów. Co było najdziwniejsze? Zaskakująco mało zwrotów. Owszem, zdarzały się nieliczne przypadki, gdy klienci rezygnowali z zamówienia, bo zobaczyli materiał w telewizji. Wtedy oczywiście rezygnację przyjmowaliśmy. Albo nie. Byli też tacy, co widzieli materiał, a i tak kupowali od nas produkt. Niewielu było takich, ale byli. Czułem się, jakbym imprezował na Titanicu. Miałem zamiar zdążyć do szalup ratunkowych.

IX. ŚLEDZTWO

W końcu zaczęliśmy go opuszczać. Jedni z powodu braku satysfakcjonującej wypłaty, inni z lęku przed gromadzącą się wokół niego burzą. Jego zamek się walił.

Przeciwko Piotrkowi toczy się kilkanaście postępowań karnych – m.in. za wprowadzenie do sprzedaży pasty wybielającej WhiteTime, mimo że zakazał tego Główny Inspektorat Sanitarny – choć on sam przyznaje się jedynie do dwóch. Zresztą również sam GIS złożył niedawno doniesienie do warszawskiej prokuratury w związku z tym, że reklama VitaSlim narusza przepisy unijne i krajowe dotyczące żywności. W internecie jest masa artykułów o Piotrku. A prawie codziennie pojawiają się nowe.

Idę do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów.

– Śledztwo w sprawie Piotra K. i prowadzonych przez niego firm toczy się już od jakiegoś czasu – mówi mi Prokurator Rejonowy Małgorzata Szeroczyńska. – Wciąż zgłaszają się do nas kolejni pokrzywdzeni, otrzymujemy po kilkanaście zgłoszeń…
– Tygodniowo?
– Dziennie, proszę pana.

Tonę. Próbuję się czegoś złapać, ale fotel w gabinecie pani prokurator jest taki wygodny.

– Pokrzywdzonych jest kilkaset osób. Piotrowi K. grozi do 2 lat pozbawienia wolności.
– To będzie duża sprawa, prawda?
– To już jest duża sprawa.

Zagrać va banque czy nie? Dobra, zagram.

– Z tego, co wiem jego działalność opiera się na modelu call center. Czy szeregowi konsultanci również są zagrożeni sankcjami prawnymi?
– Nie wiem, proszę pana. Wszystko zależy od tego, co komu się udowodni. Postępowanie będzie trwało bardzo długo.

X. KRÓL

Czyli za parę miesięcy będzie chryja na cały kraj, super. Ciekawe, co Piotrek zrobi. Ucieknie? Wykupi się? Wsadzą go? To ostatnie raczej nie. Gdy o nim myślę, najlepiej pamiętam jego uśmiech – przerysowany uśmiech prymitywa. Wygląda jak nieuk. Ciężko mi to ująć w słowa, ale wizerunek, jaki on sam wokół siebie wytworzył i jaki wokół niego stworzono, sprawia, że jest jak czarny charakter z taniego filmu sensacyjnego. Jak potwór z pierdolonej kreskówki. Przecież nie krzywdzi się innych ludzi. Nie oszukuje się ich. Nie wykorzystuje. Każdy to wie.

Tylko nie on. Jest tak strasznie, do szpiku kości zły, że to aż komiczne. Łaził po tym call center z plikiem stuzłotówek schowanych w tylnej kieszeni kolorowych spodni i wlepiał ludziom kary. Jaki proces społeczny pozwolił wywindował go na szczyt? Co sprawiło, że właśnie on się przebił i to o nim zrobiło się głośno?

To tak, jakby cała zbierana przez dekady polska żółć, cała zawiść i zbiór narodowych rozczarowań, cały kac po Okrągłym Stole i transformacji ustrojowej skumulował się i zmaterializował w postaci tego chłopca. Jakby za każdym razem, gdy polski polityk wziął łapówkę, polski ojciec uderzył dziecko, polski ośmieszony prezes wziął niebotycznie wysoką odprawę, a polski wieśniak zadźgał widłami bogu ducha winnego chłopa, jakaś część uwolnionej wtedy złej emocji pozostała w systemie. I te wszystkie części, wszystkie złe emocje przez lata się sumowały i w końcu, w jakimś patologicznym wybuchu złej energii, zrodziły Piotra K, karykaturę człowieka.

A jeśli nie mam racji? Jeśli się mylę? Jeśli to tylko poza, a Piotrek jest tak naprawdę przemiłym gościem? Który z nich jest prawdziwy? Ten, który oszukał setki ludzi i dorobił się fortuny na brzuchach otyłych wieśniaków? Czy ten, który otwierał mi drzwi do pracy i nigdy nie nakrzyczał na konsultantów?

Czy mam w ogóle prawo dokonywać takiej oceny?

Wcześnie chodzę spać.

Imiona i nazwiska osób występujących w tekście zostały zmienione.

***

Demoniczy Piotruś? Czytaj felieton Kingi Dunin

**Dziennik Opinii nr 219/2015 (1003)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij