Kraj

Graff: Równość i Matka Natura

Wcale nie martwi mnie, że kobiety dostały aż rok na opiekę nad dzieckiem. Martwi mnie, że mężczyźni nie dostali nic.

Czy partnerstwo w rodzinie można przyspieszać? Czy równość należy wspomagać ustawami? A może lepiej te sprawy zostawić naturze?

Dorota Warkomska zadała mi ciekawe pytania. Trochę szoda, że są one nieaktualne. Tydzień temu polski rząd i parlament odpowiedziały na nie w naszym imieniu: Nic na siłę! Dajmy ludziom wybór! Niech decyduje natura!

Takie właśnie myślenie spowodowało, że jednogłośnie przyjęto ustawę o 52-tygodniowych płatnych urlopach „rodzicielskich” w kształcie, który niemal całkowicie pomija ojców. Ich zobowiązania wobec dzieci, ich potrzeba budowania z nimi więzi – to wszystko znalazło się w mglistej sferze „nic na siłę”. Minister Kosiniak-Kamysz słusznie nazywa te urlopy „macierzyńskimi”. Ustawodawca zdecydował, że rodzic to kobieta.

Magdalena Środa powtarza, że ta ustawa wyeliminuje kobiety z rynku pracy, skazując je na „ekonomiczne ubezwłasnowolnienie”. Zgoda: z rocznych urlopów będzie się wracać do pracy jeszcze trudniej niż z półrocznych; wizja pracownicy na roczym urlopie jeszcze skuteczniej zniechęci pracodawców do zatrudniania kobiet. Ja jednak doceniam zalety długich urlopów. Dlaczego? Bo mam małe dziecko i znam wiele kobiet, które mają dzieci zupełnie maleńkie. Trzymałam kciuki za kilka „matek pierwszego kwartału”. Wiem, że one naprawdę tych urlopów chciały. I naprawdę się z nich cieszą. Rok z niemowlęciem to nie jest wcale tak dużo. To są powody osobiste. Ale jest i powód światopoglądowy, polityczny. Długie urlopy rodzicielskie to sensowna część pakietu państwa opiekuńczego. Pracodawcy muszą się liczyć z faktem, że pracownicy mają dzieci.

Państwo powinno bronić matki przed dyskryminacją, a nie rynek pracy przed matkami.

W krajach skandynawskich urlopy są znacznie dłuższe niż u nas i dobrze służą sprawie równości. Aby tak było, muszą jednak być naprawdę rodzicielskie. Dlatego nie martwi mnie, że kobiety dostały tak dużo. Martwi mnie, że mężczyźni nie dostali nic.

W tym sporze chodzi rzecz jasna o dużo więcej niż urlopy. Chodzi o model państwa i model rodziny. O to, czy państwo powinno wpływać na sferę prywatną, zachęcając ludzi do dzielenia się pracą opiekuńczą na zasadach równościowych. Nowa ustawa zakłada, że nie powinno. Utrwala układ, w którym ojciec jest w życiu dziecka trzecio- albo i czwartorzędną postacią: po mamie, babci i kilku ciociach. Mile widziany, ale w grunie rzeczy zbędny. Weekendowy tata. Państwo to widzi i powiada: trudno, widać tak musi być. Nic na siłę.

Narzeka się w Polsce na męski brak odpowiedzialności, na syndrom Piotrusia Pana, na kryzys ojcostwa, a kolejne badania pokazują, że popieramy „partnerstwo w rodzinie”. Jednak prawo mówi coś zupełnie innego: że Matka Polka może i powinna radzić sobie bez Ojca Polaka. Tylko co dziesiąty Polak Rozwodnik płaci na swoje dzieci alimenty. Dlaczego większość tego nie robi? Po pierwsze, nikt ich do tego nie zmusza. Po drugie, nigdy tak naprawdę nie poczuli się w pełni rodzicami. Dzieci to w Polsce babska sprawa. Dlatego gdy żona staje się byłą żoną, typowy tata uznaje, że dzieci też są byłe.

Przedstawiciele rządu lubią przypominać, że 32 tygodnie urlopu zostawiono rodzinom do swobodnego wyboru. Ten „wybór” to polska wersja polityki równościowej. Prezydent Komorowski podpisując ustawę, zachęcał ojców do korzystania z urlopu.

A ja sądzę, że ten wybór to fikcja, a te zachęty to pustosłowie. W ogromnej ogromnej większości rodzin urlop weźmie w całości kobieta. Z obawy przed utratą zarobków. Z lęku przed reakcją pracodawców. Z przyzwyczajenia.

Kongres Kobiet postawił sprawę jasno: ojcom należy wydłużyć niezbywalny fragment urlopu. Musi trwać co najmniej miesiąc. Nie da się zmusić mężczyzn do brania urlopów, ale można wprowadzić mocną formę zachęty: nie bierzesz – tracisz. To działa. Gdy w Szwecji wprowadzono ten zapis, liczba ojców na urlopach skoczyła z 50 procent do 83. Tymczasem „nasz człowiek w rządzie”, czyli minister Kozłowska-Rajewicz, chwali obecną ustawę, w której nie zawarto żadnych zachęt dla ojców. I dopowiada: „Polacy są przywiązani do tradycyjnych wzorców”. Ale przecież o to właśnie chodzi, by ich odwiązać!

Owo sakramentalne „nic na siłę” to de facto odmowa prowadzenia równościowej polityki społecznej. Kryje się za tym przekonanie, że pewnych rzeczy zmieniać nie można. Że w sferze prywatnej decyduje natura. Matkom dajemy rok. Ojcom – dwa tygodnie. Czyżbyśmy wierzyli, że takich proporcji życzy sobie Matka Natura?

Tak się składa, że sporo wiem o Matce Naturze. Grałam tę postać w zeszły wtorek w przedszkolnym przedstawieniu o Smerfach. Byłam dawczynią życia, duchem przyrody, wszechwładną wszechmamą. Ubrana w kilkumetrową zieloną firankę snułam się malowniczo po scenie, szumiąc i pohukując. A kiedy podtruł mnie podły Gargamel, równie malowniczo cierpiałam i umierałam (chyba sugestywnie, bo pewien dwulatek rozpłakał się i uciekł). Uratowała mnie drużyna dzielnych eko-Smerfów pod wodzą niezastąpienego Papy. Na koniec powiedzialam moją jedyną kwestię: Kochane dzieci, pomagajcie Matce Naturze, bo ostatnio często źle się czuje. Nie opowiadam Wam o tym dlatego, że była to moja życiowa rola, ale dlatego, że moim zdaniem polska klasa polityczna tak właśnie wyobraża sobie naturę: jako postać ultramacierzyńską i trochę podobną do zjawy. Nie pogadasz z taką. Natura jest matką, i tyle.

To działa też w drugą stronę. Macierzyństwo to według polskich polityków emanacja natury – coś mglistego i kobiecego. Coś, co nie podlega negocjacjom. Polityka się tego nie ima. Dlatego wszelkie próby wpływania na rodzinne wybory za pomocą prawa traktuje się w Polsce z nieufnością.

Rzecz w tym, że natura jest zawsze kulturą podszyta. Mówimy „natura” ale przecież posługujemy się pewną kulturową fantazją, wyobrażeniem, projekcją. W krainie Smerfów obowiązuje genderowa wyobraźnia mniej więcej taka jak Polsce: matka to natura, natura to matka, a ojciec to wiadomo – Papa. Stosunki panują tu dość tradycyjne. Nie sądzę, by Smerfetka miała jakieś dalekosiężne plany zawodowe. Papa Smerf nie umie zmieniać pieluch. Matka Natura nigdy by na coś tak nienaturalnego nie pozwoliła.

Naturę można sobie wyobrażać rozmaicie. Od tych wyobrażeń zależy, jak sobie zorganizujemy życie społeczne. W Polsce obowiązuje bardzo anachroniczne wyobrażenie o tym co naturalne. Mniej więcej takie: mama siedzi w jaskini i niańczy młode. Tata poluje i to go zwalnia z rodzicielskich obowiązków. Jak chce zajrzeć do jaskini, to może. Ale nie musi. Nic nie straci, jeśli zdecyduje, że nie chce. Nie musi chcieć – wszak poluje. Za to jaskiniowa mama jest w jaskini zawsze obecna. Odpowie natychmiast na każde kwilenie jaskiniątka. Ma czas. Jaskiniowe kobiety nie polują.

My jednak nie żyjemy w jaskiniach. Większość współczesnych matek polować – czyli pracować zawodowo – i chce, i musi. A współczesne państwo ma proste zadanie – umożliwić im to i ułatwić. Zadaniem państwa jest zapewnić różnym formom rodziny równe prawa – nie tylko heteroseksualnym. Nawiasem mówiąc, argumentacja rządu w kwestii związków partnerskich jest ta sama, co w przypadku urlopów ojcowskich: popieramy, ale nie zamierzamy nic w tej sprawie zrobić, bo Polacy są przywiązani do tradycyjnych wzorców.

Cenę jaskiniowej wyobraźni polityków płacimy wszyscy, choć w rozmaitej walucie. Kobiety: frustracją i zmęczeniem. Mężczyźni: wyobcowaniem, poczuciem winy, brakiem głębokich więzi z własnymi dziećmi. A jako społeczeństwo płacimy ujemnym przyrostem naturalnym. Nie sądzę, by konserwatywne wyobrażenia polityków miały wkrótce ulec głębokiej przemianie pod wpływem argumentów ruchu kobiecego. List otwarty Kongresu Kobiet do rządu ws. ustawy o urlopach rodzicielskich został całkowicie zignorowany. Mamy jednak potężnego sojusznika: kryzys demograficzny. Prowadzona od dwóch dekad antyrównościowa polityka kolejnych polskich rządów przyczyniła się walnie do zmniejszenia dzietności w naszym kraju. Restrykcyjna ustawa antyaborcyjna, brak edukacji seksualnej, marny dostęp do antykoncepcji, zamykanie żłobków i przedszkoli, dyskryminacja na rynku pracy – to wszystko miało sprawić, że kobiety masowo oddadzą się urokom macierzyństwa. I co? I pstro. Mamy jeden najniższych wskaźników dzietności w Europie.

Gdzie rodzi się dużo dzieci? Odpowiedź jest prosta: tam, gdzie kobiety nie muszą wybierać między rodziną a pracą. We Francji, gdzie postawiono na powszechną dostępność opieki instytucjonalnej. I w krajach skandynawskich, gdzie oprócz żłobków i przedszkoli od kilku dekad działają mocne mechanizmy promujące równość w rodzinie. Warto dodać, że zarówno we Francji jak i w Skandynawii rodziny zakładane przez lesbijki i gejów funkcjonują na równych prawach z rodziną heteroseksualną.

Nie uważam, by głównym celem promowania równości płci była demografia. Równość jest celem samym w sobie.

Jednak liczby mówią same za siebie: im więcej równości tym więcej dzieci. A nie, jak się wydaje polskim politykom – odwrotnie.

Polska ma wskaźnik dzietności 1,30. Szwecja – 1,98. U nas im więcej dzieci w rodzinie, tym mniejsza szansa, że matka będzie pracować zawodowo. W Szwecji matki kilkorga dzieci pracują częściej niż kobiety, które mają jedno lub dwoje. Częściej nawet niż kobiety bezdzietne. A zatem praca kobiet sprzyja decyzjom rodzicielskim. I to ma sens. Trudno, by ludzie masowo decydowali sę na kolejne dzieci w sytuacji, gdy jedno z nich musi zrezygnować w tym celu z pracy zawodowej – przecież na dzieci trzeba zarobić! 

W polskiej debacie publicznej przyjął się taki podział: po jednej stronie prorodzinny konserwatysta, po drugiej – indywidualistyczny liberał, lewicowiec, gej i feministka. U nas kultura śmierci, u nich – kultura życia. My samotni i zgorzkniali, oni – otoczeni gromadą słodkich maluszków. Ten podział to bzdura. Najwyższy czas odebrać konserwatystom monopol na „rodzinność”. Demograficzna mapa Europy pokazuje, że już dawno go stracili. W nowoczesnych społeczeństwach rodzinność nie polega na tym, że kobiety zamyka się w domach, pozbawiając innych opcji życiowych niż macierzyństwo, lecz na tym, że kobiety i mężczyźni razem pragną dzieci i razem się o nie troszczą, a państwo gwarantuje prawo obojga rodziców zarówno do czasu z dziećmi jak i do pełnienia w życiu innych ról niż opiekuńcze.

Współczesna Matka Natura lubi równość płci na rynku pracy i partnerstwo w sferze domowej.  Równość jest naturalna. To ona jest wartością rodzinną.

Jest to wystąpienie Agnieszki Graff z V Kongresu Kobiet (panel o partnerstwie)

 

Czytaj także:

Agnieszka Wiśniewska: Którędy do równości?

Agata Szczerbiak: Seksmisja w polskich mediach

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Graff
Agnieszka Graff
Publicystka, amerykanistka
dr hab. Agnieszka Graff – kulturoznawczyni i publicystka, absolwentka Amherst College i Oksfordu, profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz „Świata bez kobiet” (2001) – książki, której poszerzone wydanie ukazało się w 2021 roku po dwudziestu latach nakładem wydawnictwa Marginesy – wydała też: „Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (W.A.B. 2008), „Matkę feministkę” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014) oraz „Memy i graffy. Dżender, kasa i seks” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2015, wspólnie z Martą Frej). W serii z Różą Krytyki Politycznej ukazał się autobiograficzny wywiad rzeka pt. Graff. Jestem stąd” (2014; współautorem jest Michał Sutowski). Publikowała teksty naukowe w takich czasopismach jak: „Signs”, „Public Culture”, „East European Politics and Societies”, „Feminist Studies”, „Czas Kultury” i „Teksty Drugie”. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Od kilku lat pisuje felietony do „Wysokich Obcasów”. Autorka polskiego przekładu „Własnego pokoju” Virginii Woolf.
Zamknij