Kraj

Graff: Gender i polityka, ale ta prawdziwa

Nagonka na gender nie jest żadnym nieporozumieniem. To przejaw porozumienia między nową nacjonalistyczną prawicą a hierarchią Kościoła katolickiego.

Twórcy i organizatorzy nagonki na „ideologię gender” muszą mieć niezły ubaw, śledząc reakcję naszej, „genderowej” strony. Jest wzruszająco nieporadna, rozbrajająco poczciwa, całkowicie oderwana od rzeczywistości i (w odróżnieniu od ataków na gender) pozbawiona jakiejkolwiek koordynacji. Trwa ta zabawa już kilka miesięcy, a my wciąż dajemy się podpuszczać księdzu Oko, wciąż tłumaczymy ludności, co to jest gender. Każdy i każda z osobna, po swojemu, a czasem w małych grupach, bierzemy udział w „debacie na temat gender”, która niby to toczy się w polskich mediach. Tu coś wyjaśnimy, tam skomentujemy, to znów zdementujemy, oprotestujemy lub obśmiejemy. Złota sukienka i list do papieża.  Kłopot jest tylko taki, że mówimy do przekonanych, podczas gdy nasi przeciwnicy coraz mocniej utwierdzają się w opinii, że gender to jakieś świństwo, którego celem jest deprawowanie dzieci oraz pouczanie i ośmieszanie zwykłych ludzi. Nam tymczasem zupełnie umyka szersze tło tej awantury – tło polityczne, które z gender ma niewiele wspólnego. Ale o tym będzie na końcu, najpierw proponuję mały przegląd anty-antygenderyzmu.

Wkrótce będzie już materiał na małą antologię tekstów wyjaśniająco-prostujących, które mimo najlepszych intencji trafiają donikąd. Równościowa ministra Agnieszka Kozłowska-Rajewicz wdaje się z oponentami gender w racjonalny dialog, wchodząc w rolę nauczycielki – prostuje „nieprawdziwe interpretacje”, traktując odbiorcę jak osobę racjonalną, ale wprowadzoną w błąd. Edukacyjny wysiłek wieńczy słowniczek pojęć związanych z gender – rzecz bardzo użyteczna dla studentek gender studies, ale nie sądzę by skorzystał zeń jakiś biskup lub choćby katecheta.

Kolejny ważny i zacny dokument: zarząd ZNP cierpliwie wyjaśnia, że nikt przedszkolaków nie prowadzi do seks shopów i broni nauczycieli szykanowanych za próby wprowadzenia edukacji równościowej do polskich szkół i przedszkoli. Bardzo to słusznie. Od tego jest ZNP, żeby broniło nauczycieli. I tylko kłopot taki, że obronić ich nie da rady, bo w polskich szkołach prawdziwą władzę mają księża, a nie związki zawodowe. Oświadczenie ZNP może mieć mniejszy wpływ na dyrektorów niż antygenderowy numer katolickiego pisma „Wychowawca”, dla ułatwienia cały dostępny w sieci. Warto je sobie poczytać, mając na uwadze że, jak donosi redakcja, „Wychowawca” figuruje na liście punktowanych czasopism naukowych (liczba punktów za publikację: 2).

Najbardziej niefortunny przykład reakcji na nagonkę to opublikowany w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” błyskotliwy i prześmiewczy tekst Joanny Bator. Autorka brawurowo szydzi z ludzi genderowo niedouczonych, cytuje Levi-Straussa, analizuje genderową tożsamość biskupów, naśmiewa się z obaw, jakie budzi równościowa edukacja, sprowadzając je do lęku przed kreskówką Hello Kitty jako rzekomym narzędziem szatana. Wybitna pisarka na zmianę peroruje i pęka ze śmiechu, piętnując kołtuna, który nie ma pojęcia o antropologii. Jej erudycyjny tekst wzbudził entuzjazm w akademickim środowisku genderowym. Mnie też by się podobał, gdyby nie kontekst. Bo co z tej wypowiedzi wynika dla czytelników spoza naszego kręgu? Ano wynika niezbicie, że Joanna Bator jest wszechstronnie wykształcona. W ogóle wychodzi na to, że zwolennicy gender są od wrogów gender lepiej wykształceni, bardziej błyskotliwi oraz fajniejsi, czego ostatecznym dowodem ma być ogromny i arcyfajny rysunek, pełen popkulturowych cytatów, który ten tekst ilustruje. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, czym jest „kulturowa lewica” i dlaczego prości ludzie masowo głosują na nacjonalistyczną prawicę, powinien zrezygnować z lektury Co z tym Kansas Thomasa Franka i natychmiast przeczytać ten tekst.

Zdecydowanie już wolę list Kongresu Kobiet do papieża, który Kinga Dunin obśmiewa w swoim felietonie jako „wiernopoddańczy adres do cara”. Naiwne to odczytanie. Uważam go raczej za rozpaczliwą próbę wykonania gestu, który jakoś by przystawał do sytuacji nagonki. Gestu prawdziwie politycznego, bo wykonanego w imieniu pewnej zbiorowości. Można się czepiać szczegółów, ale list miał zwrócić uwagę mediów na dwa fakty: (1) że istnieje druga strona tego sporu i nie jest nią abstrakcja o nazwie „gender”, lecz polski ruch kobiecy i wszyscy, którym bliska jest sprawa równości płci, oraz (2) że nagonka na gender jest sprzeczna z aktualną polityką Watykanu, a prawdziwym sojusznikiem kobiet jest lub powinien być tzw. Kościół otwarty. Tekst wysłano na adres „Papież Franciszek, Watykan, Włochy”, ale nie był to oczywiście list do papieża w sensie dosłownym i nikt serio nie oczekuje, że Franciszek nań odpowie. Opublikowana na łamach „Zadry” odpowiedź Bożeny Keff jest zabawna, ale w gruncie rzeczy dowcip ten mówi tylko tyle, że autorka uważa Kościół za monolit. Jeśli nim jest, to list jest istotnie aktem groteskowym. Sęk w tym, że większość kobiet związanych z Kongresem tak nie uważa. Franciszek Benedyktowi nierówny, a Kościół otwarty nadal istnieje, także w Polsce, i choć nie ma go wiele, to jest on naturalnym sojusznikiem ruchu kobiecego. Piszemy do papieża nie dlatego, że boimy się „cara”, ale dlatego, że cała masa kobiet jest jednocześnie katoliczkami i członkiniami Kościoła.

Zaczęłam od narzekań, że nasza reakcja jest kiepsko skoordynowana. To jasne, że taka pozostanie.

Nie liczę wszak na dyrektywy z nieistniejącego centrum dowodzenia (genderowy Watykan z nieomylną gender-papieżycą? To byłby dopiero koszmar. Zdecydowanie wolę feministyczną wymianę listów do i od papieża). Ale czy nie przydałby się jakiś środowiskowy namysł nad tym, co nas spotkało?

Jakaś strategia, która wyjdzie poza dobrotliwe definiowanie gender i naśmiewanie się z kruchty? Napisałam też zgryźliwie, że nasza reakcja jest oderwana od rzeczywistości. A jaka jest rzeczywistość? Polityczna. Nie chodzi mi o politykę rozumianą szeroko – że prywatne jest polityczne itd. – tylko o to, kto w Polsce rządzi, kto wygra następne wybory, kto pisze prawa i co komu uchodzi na sucho.

Gdy kończę pisać ten tekst, działająca przy Ministerstwie Sprawiedliwości komisja kodyfikacyjna prawa karnego proponuje kilka drobnych zmian w kodeksie karnym. Komisja uważa na przykład, że dobrze byłoby zastąpić w kodeksie określenie „przerwanie ciąży” słowami  „spowodowanie śmierci dziecka poczętego”. Zaleca też zaostrzenie przepisów dotyczących  aborcji, antykoncepcji doraźnej i in vitro. Sądzi na przykład, że kobietę, która poroniła w ostatniej fazie ciąży, należałoby karać więzieniem (3 do 5 lat). I jeszcze taki ma pomysł, by wrócić do wnioskowego trybu ścigania przestępstwa zgwałcenia, co de facto oznacza przerzucenie na zgwałconą kobietę odpowiedzialności za doprowadzenie sprawcy przed sąd. Te propozycje dobrotliwie przedstawiane są w mediach jako prywatne poglądy członków komisji oraz „otwarcie debaty”. Nie ma się czego obawiać, zapewnia Donald Tusk. Czy istotnie nie ma? I czy to zbieg okoliczności, że te pomysły padają w trakcie nagonki na „ideologię gender”? 

Nagonka na gender to nie są – jak można wywnioskować z tekstu Joanny Bator – jakieś głupstwa z kruchty, które wystarczy błyskotliwie obśmiać. To świetnie zaplanowana, sprawnie przeprowadzona kampania propagandowa. Nie jest ona celem samym w sobie, lecz towarzyszą jej konkretne cele polityczne.

Pierwszym było zablokowanie ratyfikacji przez Polskę europejskiej konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Zaczęło się półtora roku temu, gdy Jarosław Gowin doszukał się w tym dokumencie słowa gender i ogłosił, że jest on sprzeczny z wartościami chrześcijańskimi. Ministra Kozłowska-Rajewicz cierpliwie wyjaśniała Gowinowi, co znaczy słowo gender i że nie znaczy nic złego. Głupio cytować samą siebie, ale myślę, że miałam wtedy rację, więc przytoczę mój ówczesny komentarz: „To nie jest nieporozumienie, lecz głęboki konflikt polityczny, który dotyczy podstawowych wartości. Konflikt między liberalizmem a religijnym fundamentalizmem. Problem nie polega więc na tym, że Gowin się uparł, bo czegoś nie zrozumiał, a my musimy z nim koniecznie porozmawiać, żeby zrozumiał. Problem polega na tym, że ktoś taki jak Gowin jest w Polsce ministrem sprawiedliwości”. Cóż, minister się zmienił, ale los konwencji nadal jest niepewny. I nikt już chyba nie ma wątpliwości, że „gender” ma na bakier z Panem Bogiem. 

Faza druga kampanii – i druga jej funkcja – pojawiła się ponad miesiąc temu, gdy w mediach nasiliły się doniesienia o skandalach pedofilskich. Atak na „ideologię gender” miał przenieść gniew z księży pedofilów na środowiska, które próbują w Polsce wprowadzać minimalne choćby elementy równościowej edukacji. Pomysł był genialnie prosty: całkowicie bezpodstawnie oskarżyć środowisko edukatorów seksualnych o to samo, o co oskarżeni byli konkretni księża. Jak to się odbyło? Całkiem zwyczajnie. Wystarczyło kilka konferencji prasowych, kilka wykładów, kilka wystąpień w telewizji. I oto pewnego dnia gender całkowicie wyparł w mediach pedofilię. Niezorientowany odbiorca – a takich jest przecież większość – musiał odnieść wrażenie, że jest to zjawisko dużo bardziej niebezpieczne. Ideologia gender seksualizuje dzieci. Prawda, że brzmi to dużo groźniej niż informacja o tym, że ten czy tamten ksiądz dzieci „molestuje” lub molestował kiedyś? Ideologia, seksualizacja, gender – powtarzajcie te słowa bez końca z troską i niepokojem w głosie. Są obce i złowrogie, muszą zadziałać. I zawsze dodawajcie, że chodzi o dzieci. PR-owiec, który to wymyślił, to geniusz.

Dlaczego to działa? Bo ludzie spokojni, apolityczni, niechętni waśniom budzą się do działania, gdy sądzą, że coś lub ktoś zagraża bezpieczeństwu ich dzieci. Przez chwilę zdawało się, że w Polsce, tak jak w Stanach, Niemczech, Irlandii, ludzie przebudzą się, słysząc o skali molestowania dzieci przez księży. Że będą procesy, odszkodowania. Polski Kościół uprzedził jednak wypadki. Pamiętacie? Winni są rodzice, dzieci lgną do księży. Ale już kilka dni po „niefortunnych” wypowiedziach pewnego arcybiskupa cała Polska drżała z lęku, że dzieciom zagraża „ideologia gender”. Kościół – a raczej jego integrystyczne, narodowe skrzydło – okazał się ich jedynym obrońcą.

Gender to nie tylko młot na feministki i gejów, ale kolejny po „zamachu Smoleńskim” młot na „leminga” i „lewaka”. Tylko taki bardziej święty i ogólnikowy. A przy okazji młot na Platformę.

Bo warto pamiętać, że w umysłach ludzi, o których tu mowa, Krytyka Polityczna od Platformy nie różni się tak znów bardzo, a „lewakiem” jest w tym samym stopniu Judith Butler co Donald Tusk. I chyba bardziej o Tuska im chodzi niż o Butler, bo to Tusk ma w Polsce władzę.

Produkt propagandowy o nazwie „gender” wypiera „zamach smoleński” z kilku powodów. Po pierwsze, czas robi swoje. Jak długo można zapełniać zamachem szpalty gazet? Że brzoza? Że dym, że strzały w tył głowy? Wszystko pięknie, ale przydałby się wątek erotyczny. Gender go dostarcza. Po drugie, odkąd z ust pewnego profesora od zamachu  padło słowo „blefowałem”, słowa „spisek”, „zamach” i „masakra” straciły swój mroczny urok. Po trzecie i chyba najważniejsze: Smoleńsk jako narzędzie mobilizacji elektoratu nie pasuje do aktualnej konstelacji politycznej. Nie wiadomo jeszcze, kto będzie wodzem nowej polskiej kato-prawicy, ale to jasne, że raczej nie Jarosław Kaczyński. A Smoleńsk bez Kaczyńskiego traci sens, prawda? Co innego płonąca tęcza. Co innego obrona polskich dzieci przed złowrogim genderyzmem. Tu można poszaleć. Czegóż się nie robi dla naszych milusińskich.

Dzieci są kluczowe – to obowiązkowy składnik każdej paniki seksualnej – ale wsłuchując się w ataki na gender, warto usłyszeć nutę narodową. Mechanizm kreowania gender na wroga narodu i Kościoła świetnie opisała na łamach „Tygodnika Powszechnego” Zuzanna Radzik, która też jako pierwsza odnotowała, że w nagonce na gender pobrzmiewają echa starych ksenofobicznych obsesji: „Zapał i plastyczność fraz oraz apokaliptyczne, lecz jednak absurdalne wizje zagłady ludzkości coś przypominają. Niegdyś w roli zagrożenia występowali Żydzi, masoni i UE, od jakiegoś czasu królują homolobby i gender właśnie. A właściwie wciąż owe »źródła zagrożeń« występują razem, bo wszak wyrobiony czytelnik złapie w mig aluzje do amerykańskich miliarderów”.

Mój ulubiony przykład to „Gender – podważanie autorytetu Kościoła i niszczenie polskiego narodu” – pełna troski o losy Ojczyzny i Kościoła wypowiedź prof. Piotra Jaroszyńskiego w Radiu Maryja. Oto garść cytatów: „Gender to samobójstwo narodu…” „propagują to ludzie, którzy nie wiadomo skąd się pojawili…” „celem jest zniszczenie polskiego narodu, to w ogóle nie pozostawia wątpliwości…” „Przecież to nie są katolicy w większości…” „nie należy dawać wiary tym ludziom, którzy w większości przypadków życzą nam źle…”

Albo taki kawałek, tym razem ze strony o uroczej nazwie „niedlagender”: „Gender jako ideologia zasadniczo jest narzędziem w rękach ludzi rządzących światem. (…) Tak więc rodzina musi być zniszczona i przedefiniowana wedle każdego sposobu byle nie była tym, czym jeszcze jest w tradycyjnych społeczeństwach. W Polsce jeszcze taka rodzina istnieje, choć zaczyna być już mniejszością. Podobnie państwa narodowe, ojczyzny, wychowanie patriotyczne, kultura dotychczasowa to wszystko jest w myśl gender do likwidacji, do podmiany, to w myśl tej ideologii jest złe, bardzo złe”.

Kościelno-prawicowa nagonka na gender nie jest zatem żadnym nieporozumieniem (chociaż ministra Kozłowska-Rajewicz zapewne musi pisać oświadczenia tak, jakby wierzyła, że nim jest). Przeciwnie – to przejaw p o r o z u m i e n i a między nową nacjonalistyczną prawicą a hierarchią Kościoła katolickiego czy – jak to zgrabnie ujęła Magdalena Środa – sojuszu Kościoła ze Stadionem. Ten sojusz dopiero się wykluwa, dlatego pilnie potrzebny jest mu wspólny wróg. Kibic i biskup – dziwna to para. A tu chodzi o to, by ich światy zrosły się w jedno w obliczu wspólnego zagrożenia. Gender idealnie się na takiego wroga nadaje – grzeszny i obcy jednocześnie, nieuchwytny i spiskujący przeciw nam: Polakom i katolikom.

„Ideologia gender” to konstrukt genialny w swojej prostocie – dużo lepszy niż „lobby homoseksualne”, o feminizmie i cywilizacji śmierci nie wspominając. Nienawiść do „gender” łączy w sobie homofobię i niechęć do Unii Europejskiej z troską o rodzinę i dzieci.

Nie czarujmy się, że tu chodzi o fundusze unijne czy edukację równościową. Ci panowie zamierzają w Polsce przejąć władzę. Jeśli plan się powiedzie, za kilka lat będziemy ze wzruszeniem wspominać ułomną polską demokrację.

Czytaj także:

Anna Dryjańska: Pokazałyśmy hipokryzję Kościoła

Kinga Dunin, Kontrreformacja

Magdalena Radkowska-Walkowicz: Czemu służy straszenie „ideologią gender”?

Tadeusz Bartoś: „Gender” służy jako hasło wojenne

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Graff
Agnieszka Graff
Publicystka, amerykanistka
dr hab. Agnieszka Graff – kulturoznawczyni i publicystka, absolwentka Amherst College i Oksfordu, profesorka w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz „Świata bez kobiet” (2001) – książki, której poszerzone wydanie ukazało się w 2021 roku po dwudziestu latach nakładem wydawnictwa Marginesy – wydała też: „Rykoszetem. Rzecz o płci, seksualności i narodzie” (W.A.B. 2008), „Matkę feministkę” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014) oraz „Memy i graffy. Dżender, kasa i seks” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2015, wspólnie z Martą Frej). W serii z Różą Krytyki Politycznej ukazał się autobiograficzny wywiad rzeka pt. Graff. Jestem stąd” (2014; współautorem jest Michał Sutowski). Publikowała teksty naukowe w takich czasopismach jak: „Signs”, „Public Culture”, „East European Politics and Societies”, „Feminist Studies”, „Czas Kultury” i „Teksty Drugie”. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, członkini rady programowej stowarzyszenia Kongres Kobiet. Od kilku lat pisuje felietony do „Wysokich Obcasów”. Autorka polskiego przekładu „Własnego pokoju” Virginii Woolf.
Zamknij