Kraj

Gerwin: Jednomandatowe okręgi wyborcze? Nie, dziękuję

Są inne rozwiązania, które naprawdę mogą ulepszyć naszą demokrację – jak ordynacja STV.

Doceniam intencje osób, które zaangażowały się w kampanię na rzecz wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do sejmu – chcą, by posłowie czuli się bardziej odpowiedzialni wobec obywateli i by działali dla dobra społeczeństwa, zamiast, jak to się często dziś zdarza, w interesie swojej partii. Tutaj zgadzamy się całkowicie. Sęk jednak w tym, że okręgi jednomandatowe, które proponują, nie są żadnym rozwiązaniem.

Kiedy mniej daje więcej

Mają one ponoć sprawić, że rząd będzie miał „autentyczne poparcie obywateli”. Sprawdźmy to. Jednomandatowy okręg wyborczy oznacza, że w danym okręgu mandat posła otrzymuje tylko jedna osoba – ta, która dostała największą liczbę głosów. System jest więc prosty. Pytanie jednak, czy jest też sprawiedliwy i czy trafnie odzwierciedla sympatie wyborców. Jednomandatowe okręgi wyborcze funkcjonują od dawna w Wielkiej Brytanii; w ramach kampanii Zmieleni.pl proponuje się wprowadzenie ich w Polsce właśnie na wzór brytyjski.

Spójrzmy więc na wyniki wyborów do brytyjskiej Izby Gmin, na przykład z 2001 r., gdyż dobrze pokazują, jak w praktyce działa ten system wyborczy. Partia Pracy zdobyła wówczas 40,7 procent głosów. Jeżeli uważamy, że wybory powinny być sprawiedliwe, to powinna otrzymać mniej więcej tyle samo miejsc w parlamencie. Jednomandatowe okręgi wyborcze sprawiły jednak, że członkowie Partii Pracy zdobyli 62,5 procent mandatów. Mogli więc samodzielnie utworzyć rząd, bez koalicjanta. Czy możemy zatem uznać, że był to rząd, który miał „autentyczne poparcie obywateli”? Przecież nie miał on poparcia nawet połowy głosujących. W następnych wyborach, w 2005 r., Partia Pracy zdobyła 35,2 procent głosów, co dało jej 55,2 procent miejsc w Izbie Gmin i po raz kolejny samodzielną większość. Działa to także w drugą stronę – w 2010 r. Liberalni Demokraci zdobyli 23 procent głosów i jedynie 8,8 procent mandatów.

Przy okręgach jednomandatowych możliwa jest także sytuacja, w której dana partia zdobywa mniej głosów niż jej główny konkurent, a pomimo tego otrzymuje więcej mandatów. Zdarzyło się tak na przykład w wyborach z lutego 1978 r., w wyniku których Partia Pracy uzyskała cztery mandaty więcej niż Partia Konserwatywna, choć wyborcy oddali na nią mniej głosów.

Okręgi jednomandatowe po prostu nie odzwierciedlają rzeczywistych preferencji wyborców.

Głosowanie w tym systemie to jak wybory prezydenta miasta, w których nie ma drugiej tury. Ktokolwiek otrzyma największą liczbę głosów, wygrywa. Nawet jeżeli jest to 25 procent głosów, a 75 procent wyborców głosowało na innych kandydatów. Taki przykład mamy już w Polsce, w okręgu obejmującym Kielce, gdzie w wyborach do Senatu z 2011 r. wygrała osoba, która otrzymała zaledwie 25,08 procent poparcia. Może to być frustrujące dla większości wyborców – pojawia się poczucie, że ich głos się zmarnował i że nie są reprezentowani.

Miraż odpartyjnienia

Zwolennicy okręgów jednomandatowych twierdzą, że pozwolą one odpartyjnić sejm, gdyż dzięki nim będą mogły kandydować osoby spoza list partyjnych. Owszem, w Wielkiej Brytanii można kandydować bez konieczności bycia członkiem jakiegokolwiek komitetu wyborczego (i bardzo dobrze). Spójrzmy jednak, ilu jest obecnie niezależnych parlamentarzystów w Izbie Gmin, która liczy sobie 650 miejsc. Są to trzy osoby. W 2001 r. był tylko jeden niezależny parlamentarzysta. I to jest odpartyjnienie?

Tu zwykle pojawia się argument, że nawet ci posłowie, którzy są członkami partii, wybrani w okręgach jednomandatowych będą bardziej odpowiedzialni przed swoimi wyborcami, bo ci „łatwo mogą ich odwołać”. W praktyce może wcale nie być to takie łatwe. Okręgi jednomandatowe oznaczają, że dana partia wystawia w danym okręgu tylko jednego kandydata, by uniknąć wewnętrznej konkurencji. Kto decyduje o tym, który kandydat znajdzie się w danym okręgu? Zwykle jest to lider partii. Jeżeli więc wyborca będzie chciał wesprzeć daną partię, to nie będzie miał żadnej możliwości wyboru pomiędzy kandydatami z tego ugrupowania i zgrzytając zębami, będzie musiał zagłosować na osobę, którą wskazał lider.

Ogromnym minusem okręgów jednomandatowych jest więc zawężenie możliwości wyboru kandydata. Liczba nazwisk na karcie do głosowania w Wielkiej Brytanii jest bardzo skromna. Wszystko to sprawia, że politycy czują się bezpiecznie w swoich okręgach; niektórzy mają właściwie pewność, że zostaną wybrani ponownie, gdyż wyborcy w znacznej mierze głosują na markę partii.

JOW-y? Dziękuję, wolę STV

Znacznie lepszym pomysłem niż okręgi jednomandatowe jest ordynacja STV, czyli „pojedynczy głos przechodni” (ang. Single Transferable Vote). Stosowana jest ona obecnie m.in. w wyborach lokalnych i parlamentarnych w Irlandii. Tak samo jak w przypadku okręgów jednomandatowych można tu kandydować indywidualnie, bez potrzeby dołączania do komitetu wyborczego. Z każdego okręgu wybiera się jednak kilku parlamentarzystów, dzięki czemu liczba kandydatów na karcie do głosowania jest znacznie większa.

Głos oddaje się nie na partyjną listę, lecz – tak jak chcą zwolennicy okręgów jednomandatowych – na konkretną osobę. Zamiast jednak stawiać znak „X” przy nazwisku tylko jednego kandydata, piszemy „1” przy nazwisku osoby, którą uważamy za najlepszego kandydata, „2” przy nazwisku osoby, którą widzielibyśmy w parlamencie w drugiej kolejności, „3” przy nazwisku osoby będącej naszą trzecią opcją itd. Taki sposób głosowania określa się „głosowaniem preferencyjnym”. Można wskazać kilku kandydatów lub tylko jednego.

Podstawową zaletą tego sposobu głosowania jest to, że nasz głos się nie marnuje. Możemy głosować na naszego ulubionego kandydata lub kandydatkę, nie martwiąc się, że jeżeli nie zostanie wybrany lub wybrana, to nasz głos trafi do kosza. Jeżeli bowiem na tej samej karcie wskazaliśmy również inne osoby, a nasz kandydat pierwszego wyboru nie uzyska poparcia wystarczającego do zdobycia mandatu, to nasz głos na „przechodzi” na kolejnych kandydatów.

Fot. Roderick Parks, cc, flickr.com

Ordynację STV wprowadzono kilka lat temu w Szkocji w wyborach lokalnych, zastępując okręgi jednomandatowe, z którymi wiążą się liczne problemy (m.in. głosowanie taktyczne czy manipulowanie granicami okręgów wyborczych – ang. gerrymandering). By zastosować ją w wyborach do polskiego sejmu, wystarczyłaby ustawa – podczas gdy do wprowadzenia okręgów jednomandatowych potrzebna jest zmiana konstytucji.

W stronę realnej demokracji

Sama zmiana systemu wyborczego nie sprawi jednak w magiczny sposób, że politycy staną się z dnia na dzień bardziej odpowiedzialni i zaczną podejmować roztropne decyzje. Do naprawienia jest cały system polityczny, od sposobu finansowania i rozliczania kampanii wyborczych począwszy. A nade wszystko warto włączyć w podejmowanie decyzji samych obywateli.

Jednym z podstawowych rozwiązań, które powinniśmy mieć w Polsce, jest proste do przeprowadzenia i skuteczne referendum odrzucające (inaczej weto ludowe). Dzięki niemu obywatele mogą zablokować decyzje posłów, które uznają za niekorzystne. Posłowie mieliby wówczas świadomość, że jeżeli będą głosować wbrew woli społeczeństwa, to ich decyzja zostanie zmieniona w referendum.

Przydatna będzie także ustawa o ogólnokrajowych konsultacjach społecznych: losowo wybrana grupa stu mieszkańców Polski, odzwierciedlająca strukturę demograficzną naszego kraju pod względem wieku, płci czy poziomu wykształcenia, mogłaby oceniać, na zasadach panelu obywatelskiego, czy proponowane przez rząd lub sejm rozwiązania są korzystne dla całego społeczeństwa.

Do usprawnienia naszej demokracji potrzebny jest cały pakiet rozwiązań – niemniej ordynacja STV jest czymś, od czego dobrze będzie zacząć.

Czytaj też: Rafał Chwedoruk: Zwolennicy okręgów jednomandatowych powinni zamilknąć

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij