Kraj

Gdula: Czy dziki zjedzą rolników?

Jeśli rolnikom zależy na większym poparciu, muszą się zastanowić nad modelem rolnictwa, jaki chcą rozwijać.

Przez Warszawę w czwartek przetoczyły się demonstracje rolników, które są kolejnym akordem ich protestów. Rolnicy zrzeszeni w OPZZ i Solidarności domagają się dymisji ministra Sawickiego i rozmów z Ewą Kopacz. Przed kancelarią premier powstało zielone miasteczko na wzór tego znanego z protestów pielęgniarek. W takim momencie każdemu, kto nie jest właścicielem gospodarstwa rolnego i Witoldem Gadomskim, pojawia się w głowie pytanie: „nasi czy nie nasi”?

Jeśli ludzie jadą do Warszawy wiele kilometrów, krzyczą i koczują, to muszą mieć jakiś ważny powód. Demonstrują, bo władza ich olewa i mówi jak minister Sawicki, że pieniądze ma, ale nie da. W polskiej demokracji, gdzie aktywizm jest dość rachityczny, ludzie protestujący przeciw władzy to sól społeczeństwa obywatelskiego i należałoby się właściwie do nich przyłączyć.

Zwłaszcza że media głównego nurtu prowadzą ewidentną antyrolniczą propagandę. Rolnikom bardzo się przecież poprawiło, mają dopłaty unijne i „rolnik szuka żony”.

Protesty mają ściśle polityczny charakter, związki zawodowe organizują je ze względu na rok wyborczy. Z „Faktu” dowiadujemy się, że rolnicy zjadają nawet więcej chleba niż miastowi i częściej posiadają motor. Mnie jakoś nie przekonuje wizja uprzywilejowania polegająca na wcinaniu bułki na motorze; na pytanie „nasi czy nie nasi” mam ochotę odpowiedzieć twierdząco.

Głupotą byłoby jednak ograniczanie się do ogólnych formuł i pomijanie rolniczych postulatów. Jeśli kogoś naprawdę się szanuje, trzeba słuchać, czego się domaga. Wśród postulatów trzy wybijają się na pierwszy plan: wypłata odszkodowań za szkody spowodowane przez dziki, zadośćuczynienia za straty hodowców świń i powstrzymanie wykupu ziemi przez obcokrajowców.

Zgłębiłem pierwszy temat. Sprawa odszkodowań wiąże ze sobą czterech aktorów: dziki, rolników, myśliwych i rząd.

Większość z nas miała pewnie w ostatnich latach kontakt z dzikami. Pojawiają się w podmiejskich lasach, spotykamy je przy drogach, czasem na spacerze w parku. W miejskich lasach Warszawy odławia się w ostatnich latach około 400 dzików rocznie. Bliskie spotkania z dzikami nie są przypadkiem, bo ich populacja gwałtownie wzrosła. Dziesięć lat po II wojnie światowej dzików było w Polsce około 50 tys. Przez następne pięćdziesiąt lat populacja wzrosła o połowę, osiągając ok. 100 tys. sztuk. Przez ostatnie piętnaście lat populacja eksplodowała, osiągając rozmiary 260 tys.

W zeszłym roku ze względu na epidemię ASF obowiązywało przez jakiś czas moratorium na odstrzał dzików. Potem myśliwi mogli już do dzików strzelać, ale nie można było sprzedawać ich mięsa. W związku z tym niewielu było chętnych do polowań. To sprawiło, że dzikom niewiele przeszkadzało w żerowaniu na polach. Poza tym myśliwi, którzy nie polowali i nie mieli zysku ze sprzedaży mięsa, nie za bardzo chcieli wypłacać rolnikom odszkodowania. Sytuacja więc się zaogniała. Koła myśliwskie wypłacały w końcu jakieś odszkodowania, ale nie były one dla właścicieli gospodarstw satysfakcjonujące.

Wyrównanie powinien zapłacić według rolników rząd. W końcu dzikie zwierzęta są własnością skarbu państwa. Rząd się nawet ugiął i obiecał wypłatę odszkodowań w województwie podlaskim na kwotę 6,1 mln złotych. Rozumiem, że rolnicy chcą dalszych odszkodowań, skoro w czwartek demonstrowali między innymi pod hasłami uregulowania sprawy dzików.

Kwestia odszkodowań wydaje się wiązać z pytaniem, czy rolnicy mają ponosić koszty eksplozji demograficznej dzików i sprawy ASF. Dlaczego mają być jedynymi poszkodowanymi, skoro dziki są naszym wspólnym dobrem? Albo raczej wspólnym kłopotem. W końcu i tak rolnicy ponoszą koszty utrzymania dzikich zwierząt, bo spowodowane przez nie straty do 1% upraw nie są kwalifikowane jako szkody łowieckie. Dlatego można by uznać, że wyrównywanie ich strat ze wspólnej kasy jest słusznym zadośćuczynieniem.

Jest to jednak tylko część prawdy.

Eksplozja demograficzna dzików nie jest wydarzeniem niezależnym od działalności rolników. Są oni za nią wprost odpowiedzialni.

Liczba dzików wzrasta bowiem proporcjonalnie do wzrostu areału upraw kukurydzy. W roku 1986 kukurydzę uprawiano na 314 tysiącach hektarów. W 2011 było to już 759 tys ha. Za rozwojem upraw stoi genetyczna modyfikacja kukurydzy, która obecnie dojrzewa szybciej i można ja sadzić na terenach, gdzie trzydzieści lat temu byłoby to nie do pomyślenia (najbardziej rozwinęła się produkcja kukurydzy na ziarno, gdzie kluczowe jest szybkie dojrzewanie).

Dziki nie mają oczywiście nic przeciwko rozszerzaniu upraw. Objadając się wysokoenergetyczną kukurydzą, są w dużo lepszej kondycji przed zimą, lochy rodzą więcej warchlaków, które lepiej też rosną, karmione przez zdrowe i odżywione matki. Dziki rosną więc w siłę.

Rolnicy, domagając się odszkodowań, chcą w istocie przepchnąć nieprzewidziane koszty swoich działań na wspólny budżet. Reprezentują wyłącznie partykularne interesy, ukrywając swoją odpowiedzialność za zaistniałą sytuację. Wszyscy mamy się złożyć na usunięcie szkód wynikających z rozwijania wielkich i zyskownych upraw.

Problemem nie są krwiożercze dziki zjadające rolników, ale model rolnictwa nastawionego na bezwzględny zysk. Jeśli z niego nie zrezygnujemy, możemy skończyć na barbarzyństwie w stylu amerykańskim, gdzie populację dzików reguluje się, strzelając do nich z broni maszynowej z helikopterów (bardzo proszę o klikanie tego linku tylko przez osoby o mocnych nerwach).

Jeśli rolnikom zależy na większej solidarności i poparciu, muszą grać w otwarte karty i zastanowić się nad modelem rolnictwa, jaki chcą rozwijać. Jeśli będą przyjeżdżać do Warszawy jako bogaci farmerzy, nie tylko w sprawie dzików będą musieli liczyć tylko na siebie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Maciej Gdula
Maciej Gdula
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracownik Instytutu Socjologii UW. Zajmuje się teorią społeczną i klasami społecznymi. Autor szeroko komentowanego badania „Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta”. Opublikował m.in.: „Style życia i porządek klasowy w Polsce” (2012, wspólnie z Przemysławem Sadurą), „Nowy autorytaryzm” (2018). Od lat związany z Krytyką Polityczną.
Zamknij