Kraj

Dwa gabinety

Dlaczego pacjent musi kupować sobie podmiotowość, a raczej jej estetyczną iluzję? Czy uprzedmiotowienie naprawdę można najwyżej zakryć designem?

Byłam niedawno w dwóch gabinetach ginekologicznych. Publicznym i prywatnym. Różnica między nimi jest szokująca. Nazwałabym ją estetyczno-antropologiczną. Odmienna organizacja przestrzeni i pracy w jednym i w drugim przypadku projektuje zupełnie inną pacjentkę. W architekturę, wyposażenie, funkcjonowanie gabinetów wpisane są podziały klasowe. I to na tyle głębokie, że trudno je uznać za „tylko” ekonomiczne czy społeczne – wydają się rodzajem rasizmu.

 

Na wizytę refundowaną przez NFZ nie można było umówić się telefonicznie na konkretną godzinę. Musiałam wstać o 4.30 i dojechać na drugi koniec miasta wystarczająco wcześnie, żeby stanąć w kolejce i zdobyć numerek. Numerki są wydawane od 7, podobno czasami kończą się już o 7.15. Dopiero razem z numerkiem (pierwszym) uzyskałam informację, że lekarz zaczyna przyjmować o 9.00, czyli za prawie dwie godziny.

 

Już przy wstępnych utrudnieniach zrozumiałam, że mój czas, moje życie się nie liczy. Zadzwoniłam do pracy, że się spóźnię, na szczęście mogłam. Inna pacjentka, zdobywszy numerek drugi, zrezygnowała z czekania na lekarza – o 9.00 musiała być w pracy.

 

W niewielkiej kwadratowej poczekalni bez okien nie było niczego poza ustawionymi pod ścianami rzędami krzeseł. Kiedy się zapełniły, siedziałyśmy uszeregowane według numerków, patrząc na siebie nawzajem jak w lustro. Stało się jasne, że żadna z nas nie jest wyjątkowa. Pani w średnim wieku popłakiwała. Z szóstym czy siódmym numerkiem posiedzi tu kilka godzin, mimo że ewidentnie nie powinna spędzać dnia w ten sposób. Jedna z ciężarnych wyjęła z torby „Galę”. Ja próbowałam się skupić na Pod słońcem Toskanii Frances Mayes, ale lektura dostarczająca rozkoszy milionom snobów na całym świecie była w tych okolicznościach złym pomysłem. Dałam za wygraną przy cytatach z Bachelarda.

 

Lekarz pojawił się z półgodzinnym opóźnieniem o 9.30. Wezwana weszłam do „kabiny”. Okazało się, że to połączenie klozetu z miniplacówką wychowawczą. Plan gabinetu z przyległościami obejmuje bowiem łazienkę, w której trzeba przygotować się do badania. Wisząca na ścianie instrukcja zakłada nieczystość, ignorancję i niechlujstwo pacjentki. W punktach nakazuje czynności higieniczne, których ona sama z własnej woli zapewne nie wykona. Kwaśny zapach szarych papierowych ręczników na długo został na moich rękach.

 

Otwieram kolejne drzwi. Z mroku korytarzyka i łazienki, gdzie dokonuje się oczyszczenie z brudu, wchodzę do przeraźliwie jasnego gabinetu lekarskiego. On też, podobnie jak poczekalnia, niczego nie udaje – wszystko mówi mi, że przyniosłam tu swoje ciało, żeby stało się przedmiotem (umiarkowanego) zainteresowania medycyny.

 

W trakcie badania przez gabinet przewija się kilka osób – pielęgniarki, lekarze wpadają na chwilę, coś przynoszą, pytają, zamieniają kilka słów z zajętym mną zwierzchnikiem/kolegą. „Mój” lekarz to przedstawiciel instytucji – ja to tylko jeden z wielu jego obowiązków. Niewielki gabinet sprawia wrażenie przechodniego, na wyciągnięcie ręki ma drugie drzwi i to przez nie wchodzą niespodziewani goście.

 

Jestem ogólnie dostępna. Mnie tu nie ma. Jestem nikim. Nic ode mnie nie zależy. Wychodząc, gorączkowo odnajduję i reperuję swoją podmiotowość. Pomaga mi w tym poczucie ulgi, towarzyszące opuszczaniu budynku.

 

Na prywatną wizytę umawiam się telefonicznie. Rejestratorka dwukrotnie dzwoni do mnie, uzgadniając termin. Gabinet mieści się w nowoczesnym budynku. Z ulicy wchodzę do dużej klimatyzowanej poczekalni. Jest skomponowana z bieli i jasnego drewna. Cała ściana frontowa przeszklona. Wnętrze udaje living-room – kanapy i fotele pogrupowane asymetrycznie, telewizor plazmowy, tu i ówdzie donica ze storczykami, niskie stoliki z wyłożonymi magazynami, przeważnie o matce i dziecku. Mógłby się w nich zapewne znaleźć zachęcający materiał o Toskanii.

 

Spotykam tu dwie lub trzy pacjentki, które szybko załatwiają sprawę i wychodzą. Luksusową łazienkę ukryto z boku. Pacjentka wychowana przez publiczną poradnię ginekologiczną mogłaby jej nie zauważyć, spodziewając się strefy czystości poprzedzającej gabinet. Taki układ świadczy o pewności, że pacjentka jest czysta albo sama poszuka miejsca, gdzie można osiągnąć ten stan. Delikatne papierowe ręczniki naśladują cienką bawełnę.

 

Z bieli wchodzę do gabinetu tonącego w półmroku, oświetlonego punktowo halogenami. Jego pierwsza część przypomina bibliotekę. Za biurkiem i fotelami wznosi się ściana z sięgającymi sufitu rzędami książek, która – jak zaraz się przekonam – zasłania drugą część pomieszczenia i ustawiony tam sprzęt.

 

Wszystko tutaj ma zamaskować prawdziwy cel mojej wizyty. W poczekalni nie czekam na badanie, lecz oglądam teleturniej lub czytam prasę popularyzującą wiedzę. W gabinecie, zanim nadejdzie nieuniknione, prowadzę konwersację z uczonym. Naprawdę mogłabym ulec złudzeniu, że jestem podmiotem. Odbieram jednak stłumiony komunikat: uprzedmiotowienie jest wpisane na stałe w relację lekarz-pacjent i można je najwyżej zakryć designem. Ten gabinet powstał jako zaprzeczenie publicznej służby zdrowia. Pamięta o tym, ale nie chce się do tego przyznać.

 

Przestrzeń przeznaczoną do badania oddziela od świata zewnętrznego dodatkowa strefa buforowa w postaci „biblioteki”. Niepotrzebnie. Wiem, że dopóki tu przebywam, nikt nie wejdzie przez jedyne drzwi, które zostały gdzieś daleko za mną. Lekarz jest tylko dla mnie i tylko on ma do mnie dostęp.

 

Oczywiście przypadkiem w krótkim czasie znalazłam się w dwóch skrajnych rzeczywistościach. Gabinety, w których bywałam wcześniej, nie były tak jaskrawo klasowe. Przypadek bywa jednak pseudonimem systemu. A system wytwarza diametralnie różne kobiety, diametralnie różnych ludzi.

 

Ja, niby ta sama, chcąc nie chcąc, za każdym razem byłam inna. W pierwszym przypadku bierna i poniżona. W drugim – ostentacyjnie upodmiotowiona i przygnębiona tym, że tę estetyczną iluzję po prostu sobie kupiłam.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij