Kraj

Czy bać się repolonizacji mediów?

Hasło „repolonizacji mediów” wielokrotnie powtarzane było przez polską prawicę. Po zwycięstwie PiS jesienią 2015 oczywiste było, że pomysł ten prędzej, czy później wróci na tapetę. Wraca właśnie teraz.

W ministerstwie kultury trwają pracę nad ustawą, która ma przeciwdziałać nadmiernej koncentracji na rynku medialnym i usunąć problem rzekomo nadmiernej przewagi zagranicznego kapitału. Nad niezależnym projektem pracują posłowie rządzącej partii, wśród nich posłanka PiS Barbara Bubula.

Jakie są propozycje strony rządowej? Do końca tego nie wiadomo. Konkretne propozycje przedstawiała do tej pory Bubula. Proponowała m.in. wprowadzenie przepisów, które ograniczają udziały jednego gracza na rynku medialnym do 20-25%, nie precyzując przy tym, czy chodzi o odbiorców, dochody z reklam, czy jeszcze o jakiś inny wskaźnik.

Sami wyprodukowaliśmy miliony medialnych analfabetów

Repolonizacja dokonywana przez ten rząd – znany z bezprecedensowego zawłaszczania wszelkich obszarów państwa i z pragnienia ręcznego sterowania mediami – może wywoływać szczególne obawy, dotyczące zarówno wolności słowa, jak i wolności gospodarczej w Polsce. Zanim jednak zajmiemy się tymi obawami, przyjrzyjmy się argumentom za repolonizacją.

Prawica wysuwa głównie trzy: dominację zagranicznych graczy na polskim rynku, narodową własność mediów w rozwiniętych demokracjach liberalnych, wreszcie specjalny, strategiczny charakter rynku prasowego.

Jak polskie są media?

Czy polski rynek medialny faktycznie zdominowany jest przez wielkich medialnych graczy zza granicy? Odpowiedź na to pytanie wbrew pozorom nie jest łatwa. Weźmy pod uwagę rynek prasowy. Z jednej strony, jak wynika z analizy Klubu Jagiellońskiego, zagraniczne podmioty kontrolowały w 2014 roku 76% sprzedaży na rynku prasy.

Największym graczem pozostawał niemiecki koncern z Hamburga, Bauer, na drugim miejscu usytuował się niemiecko-szwajcarski Ringier Axel Springer, na trzecim należąca do niemieckiej spółki z Pasawy Verlagsgruppe Passau, Polska Press. Sam Bauer ma około 33% udziałów w rynku, jeśli chodzi o sprzedaż. Jeśli jednak przyjrzymy się prasowemu portfolio grupy, zauważymy, że większość tytułów, jakie wydaje, to poradniki, prasa kolorowa, magazyny młodzieżowe. Nie ma w nim szczególnie znaczących, opiniotwórczych tytułów, realnie kształtujących debatę publiczną w Polsce.

Jeśli weźmiemy pod uwagę segment prasy opiniotwórczej, proporcje wyglądają trochę inaczej. Wśród dzienników liderem jest co prawda Springerowski „Fakt”, ale już cztery następne miejsca pod względem sprzedaży zajmują media wydawane przez podmioty z polskim kapitałem: „Gazeta Wyborcza”, „Super Express”, „Rzeczpospolita” i „Dziennik Gazeta Prawna”. Wśród tygodników opinii liderem znów jest Springerowski „Newsweek Polska”, ale już kolejne pod względem liczby sprzedanych egzemplarzy tytuły mają polskich właścicieli: „Gość Niedzielny”, „Polityka”, „wSieci”, „Do Rzeczy”.

Jedyny segment prasy opiniotwórczej, gdzie faktycznie możemy mówić o dominacji kapitału zagranicznego, to gazety lokalne. Tu dominującym graczem jest Polska Press. Wydaje ona największe dzienniki regionalne i jest na tym rynku zdecydowanym liderem w zasadzie bez konkurencji. Z drugiej strony można sobie zadać pytanie, czy duży, mocny kapitałowo właściciel, niepowiązany z lokalnymi układami, nie jest czymś, co służy podstawowemu zadaniu prasy lokalnej, jakim jest kontrolowanie lokalnych władz. Czy jeśli ustawa repolonizacyjna zmusi grupę do sprzedaży swoich tytułów lokalnym polskim przedsiębiorcom – którym pewnie bardziej zależeć będzie na tym, by żyć dobrze z burmistrzem, wojewodą, lokalnym biskupem i marszałkiem województwa – to lokalna społeczność czytelników dziennika może raczej na tym stracić, niż zyskać.

Jedyny segment prasy opiniotwórczej, gdzie faktycznie możemy mówić o dominacji kapitału zagranicznego, to gazety lokalne.

Także na rynku radiowym pozycja mediów z kapitałem zagranicznym jest dominująca. Liderem jest należące do Bauera RMF FM oraz kontrolowane przez francuski kapitał Radio Zet. Ale już rynek telewizyjny wygląda zupełnie inaczej. Z trzech największych grup telewizyjnych, posiadających oglądalność na poziomie ponad 70%, dwie to grupy z polskim kapitałem – Polsat i TVP. Trzecie w tej stawce TVN dopiero niedawno przeszło na własność kapitału amerykańskiego.

Jak widzimy kwestia obecności kapitału zagranicznego w polskich mediach jest skomplikowana i niejednoznaczna. Opowieść o „wykupionych przez Niemców” mediach, jaką sprzedają politycy PiS i Kukiza, jest w najlepszym wypadku grubą generalizacją, w najgorszym populistyczną bzdurą, nie wytrzymującą w zderzeniu z bliższą analizą.

Czy Wielka Brytania jest kolonią?

Podobnie niemerytorycznym, populistycznym hasłem jest to mówiące, iż obecność zagranicznego kapitału na rynku polskich mediów dowodzi naszego kolonialnego statusu. „Niemcy nigdy nie pozwoliliby sobie, by zagraniczna spółka wykupiła ich rynek prasowy” – powtarzają we wszelkich możliwych mediach „publicyści niepokorni”.

Faktycznie, większość niemieckiej prasy wydają spółki z niemieckim kapitałem. Ale sytuacja wygląda zupełnie inaczej np. we Francji. Tam także większość mediów kontroluje francuski kapitał – mocno skoncentrowany i skupiony w ręku kilkunastu najbogatszych Francuzów. Ale jednocześnie na rynku działa niemiecki koncern Bertelsmanna, kontrolujący tytuły prasy specjalistycznej, rozrywkowej i kilka stacji radiowych.

Na rynku funkcjonują też takie inicjatywy, jak francusko-niemiecka telewizja publiczna Arté, o profilu zbliżonym do naszej TVP Kultura, w której połowę udziałów ma francuski, a połowę niemiecki skarb państwa.

W ojczyźnie demokracji parlamentarnej, wolnej prasy i kapitalizmu, Wielkiej Brytanii, najbardziej szacowne tytuły o długiej tradycji należą do kapitału zagranicznego. „The Times” – najstarszy brytyjski dziennik, od 1785 roku prasowy głos wyspiarskiego establishmentu – znajduje się dziś w posiadaniu News Corporation – amerykańskiej spółki pochodzącego z Australii Ruperta Murdocha. „The Economist” został niedawno sprzedany grupie włoskich inwestorów, a „Financial Times” japońskim. Czy to czyni z Wielkiej Brytanii kolonię?

Droga do cenzury?

Trzeci argument mówi, że media są niezbędną infrastrukturą demokracji. Nie można więc pozwolić, by jej posiadaczem był zagraniczny kapitał, którego interesy mogą być sprzeczne z polskimi. Nikt jednak z krytyków „niemieckiej hegemonii” w polskich mediach, poza niejasnymi insynuacjami, nigdy nie był w stanie powiedzieć, na czym właściwie antypolskie działania mediów z zagranicznym kapitałem miałyby polegać. Znając mentalność PiS, na pisaniu rzeczy, jakie nie podobają się kierownictwu tej partii.

Na czym właściwie antypolskie działania mediów z zagranicznym kapitałem miałyby polegać? Znając mentalność PiS, na pisaniu rzeczy, jakie nie podobają się kierownictwu tej partii.

Trochę bardziej precyzyjna jest Barbara Bubula. Posłanka ta – mocno ekscentryczna nawet jak na standardy partii z Nowogrodzkiej – w wywiadzie dla portalu Jagielloński.24 przedstawiała swoją, bardzo oryginalną definicję repolonizacji. Jej zdaniem, miałaby oznaczać nie tylko rozbicie zbyt silnej pozycji mediów o kapitale zagranicznym, ale także przywrócenie „równowagi ideowej” w mediach:

„Repolonizacja to nie tylko udziały i pieniądze, lecz także treść. I w tym ujęciu antypolskie mogą być także media, których właściciele są obywatelami Rzeczpospolitej. […] W dzisiejszych zglobalizowanym świecie, przy dużej swobodzie przepływu nie tylko kapitału, lecz także idei, media pełnią rolę niewidzialnej państwowej granicy. Granicy, która daje nam poczucie bezpieczeństwa kulturowego, możliwość samodzielnego kształtowania własnej tożsamości narodowej, dyskusji o wyzwaniach, jakie stoją przed naszym państwem oraz o tym, co powinno wyznaczać polską rację stanu. Media pełnią rolę „strażnika państwowej suwerenności”.”

Trudno nie przerazić się tym, co mówi posłanka. Repolonizacja to w jej ujęciu narzędzie, mające służyć eliminacji z polskiej przestrzeni publicznej tych treści, jakie obecny obóz uznaje za zagrażające naszemu „poczuciu bezpieczeństwa kulturowego”.

W tym sformułowaniu – „poczucie bezpieczeństwa kulturowego” – ujawnia się skrajny obskurantyzm posłanki. Kultura jest przecież żywa nie wtedy, gdy jest bezpieczna, ale gdy ma dość siły, by stawiać czoła wyzwaniom, by wchłaniać i asymilować to, co ją kwestionuje. Rynek medialny stojący na straży „poczucia bezpieczeństwa kulturowego” jest najlepszą receptą na całkowite zduszenie kultury.
A raczej byłby, gdyby nie to, że podejście posłanki Bubuli nie uwzględnia realiów XXI wieku. Polacy mają dostęp do internetu, czytają w innych językach niż polski – przekazanie mediów zaprzyjaźnionym biznesmenom, którzy oczyszczą je z genderu i wypełnią „żołnierzami wyklętymi” nie zatrzyma ruchu idei.

Więźniowie wieku XX

Anachroniczny jest w ogóle język debaty o mediach, jaki przedstawia PiS. O problemach, jakie podnosi obóz rządzący, faktycznie warto mówić. Państwo powinno dbać o pluralizm na rynku mediów, obecność wysokogatunkowego dziennikarstwa jest czymś kluczowym dla demokracji.

Sprawdzanie faktów się nie opłaca [polemika z Ludwiką Włodek]

Tylko, że dziś nie zagraża mu w Polsce grupa Bauer, a kryzys modelu biznesowego prasy opiniotwórczej, sprawiający, iż coraz trudniejsze jest finansowanie dziennikarstwa śledczego, pogłębionych analiz, korespondentów zagranicznych w kluczowych miejscach. Warto, by państwo pomyślało, w jaki sposób, używając publicznych środków, mogłoby przeciwdziałać tym tendencjom. W sytuacji kryzysu mediów prywatnych szczególnie ważna rola w demokracji przypada publicznym – co PiS zrobił z przejętymi przez siebie radiem i telewizją pisać nie muszę, bo doskonale to widać i słychać.

Strona rządowa ma rację, że nadmierna koncentracja mediów może być problemem. Że prawo i obyczaj tak powinny regulować rynek, by zapobiegać ideologicznej monokulturze. Biorąc jednak pod uwagę wszystko to, co do tej pory w sprawie repolonizacji rząd powiedział i co zrobił w ciągu ostatnich miesięcy, trudno uwierzyć, że w repolonizacji w stylu PiS będzie chodzić o coś innego niż wywłaszczenie zagranicznych graczy i przekazanie ich tytułów zaprzyjaźnionym z partią rządzącą z biznesmenom. Co nie tylko nie zwiększy pluralizmu na rynku mediów, ale osłabi kontrolne funkcje prasy, a w dodatku otworzyć może kolejny front na linii Warszawa-Komisja Europejska. Miejmy więc nadzieję, że opowiadając o repolonizacji, PiS nas tylko straszy i jak wiele innych obietnic tej władzy („Smoleńsk wyjaśnimy”!) sprawa rozejdzie się po kościach.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij