Kraj

Cena opieki, cena prestiżu

Jak wymierzyć wartość opieki, tak aby nie zamienić jej w bezosobowy produkt i zachować jej autentyczność?

Protestujący opiekunowie i opiekunki osób niepełnosprawnych domagali się za swoją pracę płacy minimalnej, co zostało przez wielu komentatorów uznane za niezwykłą roszczeniowość. Zwłaszcza gdy ich głodowe świadczenia zostały „kompromisowo” podniesione do poziomu nieco mniej głodowego.

Jeśli jednak żyjemy w systemie, w którym to rynek określa wartość danej pracy, to bądźmy konsekwentni: dlaczego mieliby zarabiać mniej niż opiekunowie pracujący w profesjonalnych placówkach? Koszt utrzymania osoby niepełnosprawnej w domu opieki waha się w granicach 4-6 tysięcy, a asystent niepełnosprawnego posła otrzymuje wynagrodzenie w wysokości sześciu tysięcy. Czy członkowie rodzin osób niepełnosprawnych wykonują tę pracę w sposób mniej profesjonalny lub mniej staranny? Wręcz przeciwnie: wkładają w nią serce. Natomiast w ośrodkach opieki bywa z tym różnie. Jak mówi w wywiadzie Elżbieta Karasińska: „Moja Agata (i kilkoro jeszcze znanych mi dzieci) korzystała z usług takiego miejsca i do dziś toczy się sprawa w prokuraturze. Oddawałam tam dziecko na 4 godziny, odbierałam je często osikane, zalęknione, przeziębione, posiniaczone, a nawet poranione!”

Dlaczego zatem ta sama praca wykonywana dużo lepiej, z sercem i zaangażowaniem ma być gorzej opłacana? Bo to są ich własne dzieci. Członkowie ich własnych rodzin. A taka praca, wykonywana w naszej kulturze głównie przez kobiety, w sposób dla nas oczywisty jest nieopłacana.

Jest pracą miłości, za którą nie tylko nie należy się zapłata, ale samo domaganie się jej jest wyrazem żenująco egoistycznego materializmu. Zdecyduj się: opiekujesz się, bo ci płacą, czy dlatego że kochasz?

Wygląda więc na to, że w przypadku pracy opiekuńczej nie obowiązuje zasada, że wartość pracy ustalana jest adekwatnie przez mechanizmy rynkowe, które teoretycznie wymuszają wyższą płacę za pracę lepszej jakości. Bo nawet jeśli założymy, że opisane przez Elżbietę Karasińską sytuacje nie są regułą i większość pracownic i pracowników instytucji opiekuńczych wykonuje swoją pracę z zaangażowaniem, to i tak trudno byłoby twierdzić, że robią to kilkakrotnie lepiej niż członkowie rodzin, jak wynikałoby z rynkowego oszacowania wartości ich pracy.

Co więcej, to właśnie rynek wydaje się odpowiedzialny za patologie opłacanej, sprofesjonalizowanej opieki. Samo to pojęcie jest bowiem całkowicie nieprzystawalne do kapitalistycznej logiki wydajności, która zakłada redukowanie kosztów i wysiłku. Po co okazywać podopiecznym ciepło, skoro tego nie ma w kontrakcie? Czy aby na pewno dbanie, by dziecko nie było zalęknione i poranione, mieści się na liście usług? A może dopiero w pakiecie „premium”, za który trzeba dodatkowo dopłacić? Profesjonalizacja opieki zgodnie z „racjonalnymi” regułami opłacalności prowadzi do zadawania właśnie takich pytań. A przecież opieka z definicji oznacza dostosowanie się do potrzeb podopiecznych. Ograniczenie jej jakimś z góry określonym „koszykiem świadczeń” jest sprzeczne z jej istotą: jeśli jest problem wymagający dodatkowej reakcji, to opiekunka nie może tego tak zostawić. Jeśli potrzeba więcej, to należy się więcej. I do tego jeszcze uśmiech, ciepło i wsparcie.

A dostajemy to, ponieważ jesteśmy ważni jako osoby. Troska jest niezbędnym elementem relacji międzyludzkich, dzięki niej pokazujemy sobie nawzajem, ile dla siebie znaczymy. Dlatego opłacanie wydaje się pozbawiać ją autentyczności, chociaż trudno przecież zaprzeczyć, że praca opiekuńcza powinna także dostarczać środków do materialnego przeżycia.

Z drugiej strony, wykorzystując nasze emocjonalne zapotrzebowanie na nią, wielu producentów stara się sprzedawać troskę wraz z produktami. „Zadbamy o ciebie, zaopiekujemy się tobą!”, krzyczą slogany reklamowe. I czasem rzeczywiście tak się dzieje: stewardessa jest troskliwa nawet wobec najbardziej uciążliwego pasażera, a pracownica call center pozostaje wzorem pomocnej uprzejmości, także gdy jest obrażana przez klienta. Jakiś czas temu trafiłam w paczce herbaty na karteczkę: „Zapakowałam specjalnie dla Ciebie. Mariola. Z uczuciem wkładam saszetki do papierowych torebek. I tak już od 13 lat…”

Zmroziła mnie wizja pracującej za marne pieniądze pakowaczki, która jeszcze do tego miałaby wkładać w to swoje uczucia. Mam nadzieję, że realne Mariole zostawiają swoje uczucia na lepsze okazje. Że nikt nie jest w stanie wymusić, by razem z karteczkami wkładały je do pudełek.

Bo w ten oto sposób ta piękna, bezinteresowna opieka, która stanowi podstawę człowieczeństwa, staje się narzędziem wyzysku i zniewolenia. Zarówno w pracy zawodowej, gdy to najniżej opłacane osoby zmuszone są dodatkowo do emocjonalnego wysiłku troszczenia się o klientów, jak i w przypadku opieki nad bliskimi w rodzinie.

W pewnym internetowym komentarzu pod doniesieniami na temat protestów opiekunów osób niepełnosprawnych ktoś napisał, że przecież kobieta wychowująca kilkoro dzieci też często zmuszona jest do rezygnacji z zatrudnienia, dlaczego więc nie miałaby dostawać analogicznego zasiłku? Był to oczywiście element dobrze znanego sposobu myślenia: skoro ja klepię biedę, dlaczego inni mają mieć ciut lepiej? Nawet jeśli w rzeczywistości mają gorzej, bo przecież nie ulega wątpliwości, że istnieje ogromna różnica potrzeb dzieci zdrowych i niepełnosprawnych. Ale jednocześnie komentarz ten pokazuje, że problem nieopłacania (lub rażąco nieadekwatnego opłacania) pracy opiekuńczej, na który od dawna wskazują badaczki feministyczne, jest dużo szerszy.

W systemie kapitalistycznym opieka staje się zatem albo produktem, przy którego wytwarzaniu pracownice są dodatkowo emocjonalnie wyzyskiwane; albo też nieopłacanym samopoświęceniem pozbawiającym możliwości realizacji własnych celów życiowych i skazującym na ubóstwo. Czy istnieją jakieś sposoby pojmowania opieki, które unikałyby tych konsekwencji? Czy jesteśmy skazani na wybór między darmową pracą miłości prowadzącą do niewoli i wyzysku a jej utowarowioną namiastką, która jednak w społecznej opinii zasługuje na ekonomiczne docenienie?

Spróbujmy takiego podejścia poszukać w etyce troski. W książce In a Different Voice Carol Gilligan pokazała, że kobiety często rozwiązują etyczne dylematy, odwołując się do pojęcia troski i odpowiedzialności za innych, co różni się zasadniczo od męskiego podejścia opartego przede wszystkim na pojęciu sprawiedliwości. Jednak wbrew temu, co zarzucali autorce krytycy, ograniczający się do zapoznania się z główną tezą, z książki Gilligan nie wynikają wniosku w stylu „mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. Nie stwierdza ona bynajmniej żadnego nieusuwalnego związku między kobiecością a troskliwością, lecz argumentuje, że potrzebna jest – zarówno kobietom, jak i mężczyznom – równowaga pomiędzy tymi dwoma podejściami. Omawiając trudności, jakie badane przez nią studentki miały z pogodzeniem języka troski oraz języka samorealizacji i jednostkowych praw, buduje alternatywną koncepcję rozwoju etycznego, którego celem jest troska rozumiana nie jako samopoświęcenie, ale jako poszukiwanie równowagi pomiędzy potrzebami moimi oraz osób, na które moje działania wywrą wpływ, za które jestem odpowiedzialna.

Troska nie może być jednostronna, bo konsekwencją jest pozbawianie świadczących ją osób ich podstawowych praw, co podważa jej humanistyczny charakter. Nie można bowiem nawiązać równych etycznych relacji z kimś, kto w całości oddaje siebie innym – i w ten sposób znika.

Opieka musi być zatem szerszym, społecznym przedsięwzięciem, w którym opiekunki i opiekunowie są ze swej strony także otoczeni opieką. I to nie tylko finansową. W tym właśnie kierunku idą propozycje wprowadzenia systemowych rozwiązań pozwalających osobom opiekującym się bliskimi na odpoczynek od nieustannego wysiłku czy realizowanie w jakimś stopniu własnych aspiracji. Konieczna jest jednak także całościowa zmiana sposobu myślenia o opiece i objęcie tego rodzaju rozwiązaniami wszystkich osób wykonujących pracę opiekuńczą, a nie tylko tych, w przypadku których jej ciężar jest największy. Jeśli opieka staje się wspólnym, społecznym zadaniem i zgodzimy się z afrykańskim powiedzeniem, że potrzeba całej wioski, żeby wychować dziecko, to godne opłacanie osób wykonujących prace opiekuńcze staje się priorytetem dla społeczeństwa. Po drugie zaś, pozwoli to uniknąć patologii związanych z utowarowieniem opieki, bo znika wtedy różnica między troską o cudze i o własne dzieci, między opiekowaniem się krewnymi i niespokrewnionymi. I w ten sposób możliwe jest przekroczenie kapitalistycznego dylematu: „troszczysz się czy ci płacą?”

Podstawą takiej świadomościowej przemiany jest rozpoznanie naszej wzajemnej współzależności, które wypływa z etyki troski. Taka perspektywa radykalnie kontrastuje z indywidualistycznym postrzeganiem ludzi jako autonomicznych jednostek, które leży u podstaw kapitalistycznego rozumienia podmiotu. Jak wiadomo, taka wzorcowa jednostka sama, bez pomocy państwa czy innych ludzi, przechodzi triumfalnie drogę od pucybuta do milionera. Wystarczy chcieć i pracować. I liczyć tylko na siebie. W takim ujęciu znika odpowiedzialność za innych, znika jakiekolwiek dobro wspólne. I oczywiście opieka. Self-made man jest twardy, silny i niezależny, więc jej nie potrzebuje. Nie może też pozwolić sobie na to, by o kogokolwiek się troszczyć, marnując czas i energię niezbędne w wyścigu szczurów.

Wydaje się, że szkodliwość takiego pojmowania człowieczeństwa powoli przenika do społecznej świadomości. Także w mainstreamowych mediach język troski i dobra wspólnego coraz częściej przebija się przez utarte wyrzekania na „roszczeniowość”. Wciąż jednak pozostaje problem: jak wymierzyć wartość opieki, tak aby nie zamienić jej w bezosobowy produkt i zachować jej autentyczność? Jak przełożyć ludzkie relacje na pieniądze? Czy w ogóle można płacić za coś tak niematerialnego jak ciepło i altruistyczne przesuwanie własnych potrzeb na drugi plan, gdy cudze są bardziej palące?

Czy może istnieć ekonomia, w której nie płaci się wyłącznie za konkretne, dobrze zdefiniowane zadania, ale za ową wartość dodaną, która jest podstawą opieki?

Otóż wbrew pozorom już żyjemy w świecie rządzonym bardzo podobną ekonomią. Tyle że tym niematerialnym czynnikiem generującym dodatkowe, często astronomiczne zyski nie jest troskliwość, lecz władza i prestiż. Prezesom nie płaci się przecież za żadne konkretne czynności, ani nawet za rezultaty ich działań – jak wiadomo, premie i odprawy nie ulegają ani trochę pomniejszeniu, jeśli odchodzący dyrektor doprowadził firmę do bankructwa. Ich zawrotne uposażenia odzwierciedlają po prostu ich społeczną pozycję, która wszakże jest czynnikiem równie nienamacalnym co troska.

I nie chodzi tutaj tylko o to, że, jak pisze Robert Reich, prezesi zwyczajnie mają władzę, żeby sobie te premie przyznać. Ich krociowe zarobki są bowiem społecznie uznane za naturalne i zasłużone. Jakiś czas temu uczyłam angielskiego pewnego pana pracującego jako kierownik sprzedaży w dużej firmie. Interesowały go głównie tematy dotyczące biznesu, więc w naszych anglojęzycznych rozmówkach dotarliśmy kiedyś do tematu płac. Powiedziałam, że Szwajcarzy chcą wprowadzić prawo, zgodnie z którym szef danej firmy nie może zarabiać więcej niż dwunastokrotność najniższej płacy w tejże firmie. Wyliczyliśmy: jeśli najsłabiej opłacani pracownicy zarabiają 1500 złotych, to prezes może dostać co najwyżej 18 tysięcy. U mojego ucznia wywołało to ewidentny szok. Nie! Niemożliwe! Prezes nie może zarabiać tak mało! Zwyczajnie nie mogło mu się to pomieścić w głowie. Widziałam, jak podstawy jego świata trzeszczą, chwieją się i dygoczą. A przecież on sam nie był prezesem i chociaż z pewnością zarabiał dużo więcej niż 1500 złotych, to podejrzewam, że do 18 tysięcy sporo mu brakowało. Zwróciłam uwagę, że to i tak bardzo duża różnica w wynagrodzeniach, bo wtedy prezes zarabia przez miesiąc tyle, ile zwykły pracownik w rok. Ale to nie przekonało mojego ucznia. Przecież prezes to istota wyższa! Jak miałby wyżyć za marne 18 tysięcy?

Ów tajemniczy rynek, który wyznacza zapłatę za różne rodzaje pracy, nie opiera się zatem na żadnym obiektywnym wartościowaniu, ale na społecznych hierarchiach. Nie chodzi wcale o włożony wysiłek czy staranność wykonania pracy ani też o umiejętności i kompetencje. Wycena ta nie ma też nic wspólnego z racjonalnością i obowiązującymi podobno prawami ekonomii – przecież marnowanie milionów, aby podtrzymywać coś tak irracjonalnego jak bizantyjski prestiż prezesów, jest całkowicie sprzeczne z zasadami opłacalności! A jednak robi się to, ponieważ w powszechnym mniemaniu prezesowi to się po prostu należy. Za samo bycie prezesem. Dla prezesa 18 tysięcy miesięcznie to bieda aż piszczy, natomiast dla opiekunki osoby niepełnosprawnej płaca minimalna to stanowczo za dużo. Hojnie darowany przez rząd tysiąc wystarczy z naddatkiem.

Jeśli więc źródło wysokości zarobków tkwi w społecznych przeświadczeniach, a nie w „obiektywnych” prawach rynku, to powinniśmy się zastanowić, co sprawia, że tak wysoko cenimy tych, którzy sprawują władzę, a tak żałośnie nisko tych, którzy okazują innym troskę. Czy naprawdę chcemy żyć w nieludzkim świecie, w którym liczy się wyłącznie to, aby być na szczycie, a uważność i troska nie są nic warte? Przecież wiemy, że taki świat musi nieuchronnie doprowadzić się do samozagłady.

Małgorzata Anna Maciejewska – obroniła w Instytucie Filozofii UW doktorat dotyczący roli, jaką to, co inne, odgrywa w kształtowaniu się naszej tożsamości; wcześniej skończyła też matematykę. Prowadziła zajęcia na Gender Studies IBL PAN. Publikowała w „Przekroju” oraz na portalach Lewica.pl, Nowe Peryferie, Lewica24.pl i Feminoteka.

Czytaj także:

Rodzice niepełnosprawnych dzieci: Jesteśmy tu z rozpaczy, a nie z nudów

Opiekunowie dorosłych: zdani na samych siebie

Książka Carol Gilligan Innym głosem (In a Different Voice) już niedługo ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij