Kraj

Błędowska: I am bossy

Jeśli zachęcamy dziewczyny po prostu do „bycia bizneswoman”, „bycia posłanką” i „bycia prezydentką”, utwierdzamy status quo.

Zacznijmy od kwestii poza dyskusją, czyli podwójnych standardów w postrzeganiu płci: tak, cechy i zachowania, które u mężczyzn oceniane są pozytywnie, w przypadku kobiet działają na ich niekorzyść. Tak, to jest jak krzywe zwierciadło: facet władczy, silny, głośny, pewny siebie i w ogóle zajmujący dużo miejsca w świecie jest traktowany z respektem. Kobieta o podobnych cechach staje się jędzą, zimną suką, wrednym babskiem. Po co się mądrzy, kto jej pozwolił tak się rządzić, czy ona na pewno coś umie i niech się, na boga, wreszcie zamknie.

Z tego powodu kampania #banbossy, o której pisze Agnieszka Wiśniewska, jest słuszna i potrzebna. Jeśli nie przekonuje was Beyoncé, zajrzyjcie do rad dla dziewczyn i ich rodziców – to powinien być elementarz w każdym domu, szkole, przedszkolu, świetlicy i kółku zainteresowań. Skorzystałam zresztą od razu z jednej z rad i napisałam ten tekst, zanim dogłębnie wszystko przemyślałam, przeczytałam wszystkie książki na ten temat i upewniłam się sama przed sobą, że na pewno mam prawo powiedzieć coś na głos.

A teraz będzie o wątpliwościach. One nie dotykają sedna tej kampanii. Raczej jej marginesów i dalekich konsekwencji pewnego sposobu myślenia, który jest jakoś wpisany w ideę ośmielania dziewczynek do bycia „liderkami” od najmłodszych lat – i twierdzenia, że właśnie na tym polega feminizm.

Po pierwsze, władza bywa niefajna. Władza to decydowanie, w najbardziej namacalny sposób, o życiu innych ludzi. Jak się jest dyrektorką albo członkinią zarządu, to się zwalnia pracowników, płaci im minimalne pensje albo nie daje podwyżki, bo „kryzys”. Jak się jest premierką, to się restrukturyzuje, komercjalizuje i czyni bardziej efektywnym, nie patrząc na koszty. Myślę, że wiele silnych kobiet nie decyduje się na pełnienie kierowniczych funkcji, bo mają to gdzieś w tyle głowy. Wolą być z boku. A te, które znam i które te funkcje pełnią, radzą sobie z tym tak sobie. Widać, że to je uwiera.

Po drugie, władza bywa niefajna zwłaszcza w takim świecie, jaki mamy. Jeśli zachęcamy dziewczyny po prostu do „bycia bizneswoman”, „bycia posłanką” i „bycia prezydentką”, to utwierdzamy status quo. I gdzieś kompletnie umyka pytanie o to, czym może być przywództwo.

Czy liderowanie może być czymś innym niż ściganiem się, wspinaniem po kolejnych szczeblach społecznej hierarchii, dyskontowaniem swoich umiejętności i talentów, żeby wymościć sobie najlepszą możliwą pozycję? Bo „na to zasługujemy?” Ja odpowiadam: może.

Patrzę na dziewczyny-liderki ze świetlic dla dzieci i młodzieży. Na te ze związków zawodowych i z kooperatyw spożywczych; na te walczące o budżety partycypacyjne, o miejsce dla rowerów w mieście i niższe ceny biletów na autobus. Na te, które nie chcą fermy norek w swoim powiecie. Na te z bibliotek, które organizują Dyskusyjne Kluby Książki. O jakieś inne ambicje tu chodzi, inaczej się rządzi, dla kogoś innego i innymi metodami.

Po trzecie: nie mam córki, ale gdybym ją miała, to czy ona mogłaby chcieć zostać pielęgniarką? Albo nauczycielką? Czy taki wybór życiowy będzie lean in? Ja chciałam być nauczycielką. Serio. Oczywiście, to zawody sfeminizowane, bo słabo płatne, i słabo płatne, bo sfeminizowane. Jasne, to ta patriarchalna kultura mówi nam, że powinnyśmy robić to, do czego jesteśmy rzekomo predestynowane, czyli opiekować się innymi, troszczyć o nich, budować relacje. Ale ja poszłam na polonistykę i przez dwa lata uczyłam w szkole. I było fajnie. Coś budowałam z ludźmi, co nie było namacalne i nie przynosiło żadnych profitów, co nie wynikało z mojego instynktu macierzyńskiego, bo go nie mam, ale było potrzebne i ważne. Myślę, że miało obiektywną wartość. Nie wiem, czy moje występy w telewizji ją mają.

Po czwarte – mam wrażenie, że jest cienka granica między domaganiem się akceptacji dla kobiet u władzy i na stanowiskach, pod czym się podpisuję, a kobiecym domaganiem się od całego świata sympatii i „bycia kochaną”, czego nie znoszę. Nie chodzi mi tu o nic „naturalnego”, rzecz jasna; chodzi o tę genderową maskę ciepła, dobroci, umiaru i powściągliwości, którą zakładają kobiety, oczekując, że wszyscy dookoła powiedzą im, że są fajne, cokolwiek robią. Ta maska nie tylko nie pozwala na okazywanie gniewu i nienawiści, ironii i złośliwości, oschłości i apodyktyczności, tych wszystkich „niekobiecych” cech – nie ma też nic wspólnego z prawdziwą empatią, uważnością na głosy innych ludzi i zrozumieniem dla ich uczuć i potrzeb. Gdzieś mi to pobrzmiewa w tle #banbossy: dlaczego właściwie trzeba być lubianą?

Patrzę na niektóre kobiety z tej kampanii i myślę, że jest dla nich jak alibi. Żeby nie pytać przypadkiem COO Facebooka Sheryl Sandberg, jaka jest rzeczywiście pozycja kobiet w Dolinie Krzemowej. Albo Jennifer Garner, dlaczego zarabia tak absurdalnie dużo w porównaniu z milionami innych kobiet.

Albo Condoleezzy Rice, do czego używała swojej politycznej władzy u boku Busha. Myślę, że chcą grać teraz dobre wróżki, a ja z rozsądku powinnam im przyklasnąć.

Na koniec będzie znowu o Beyoncé i o Kelis, o której teledysku Agnieszka Wiśniewska pisze, że jest „straszny”. O tak, jest okropny. I sama Kelis jest okropna: irytująca, głośna, bezczelna, arogancka. No i zdzira do tego. Całkowite przeciwieństwo monstrualnej gołębicy Beyoncé, która osiągnęła w życiu absolutnie wszystko, a mimo to pozostała Matką Teresą. I feministką! Ale jakoś nie mogę jej pokochać. Cóż, I’m bossy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij