Kraj

Bendyk: Żegnaj, majowa jutrzenko!

Funkcjonariusze nowojorskiej policji opłacani przez firmy z Wall Street? No problem, to się nazywa partnerstwo publiczno-prywatne.

Leszek Miller wie, jak skończyć i dlatego do śmierci zostanie prawdziwym mężczyzną. Gorzej, że coraz trudniej mu się zorientować, jak zacząć – podczas pierwszomajowego pochodu ratował go tylko asystent, przypominając, na jakiej imprezie się znalazł i co ma mówić. Najwyraźniej dawny Kanclerz po twarzach słuchaczy nie mógł rozpoznać, jaki dziś elektorat obsługuje. Nie on jeden ma jednak z tym problemy.

Nic więc dziwnego, że dla wielu obserwatorów prawdziwe życie biegnie dziś z dala od partyjnej polityki. Prawdziwe emocje mediów i ludu wzbudza nie to, co powie ten czy ów premier lub prezydent, lecz co ogłosi na przykład szef Apple. A ten ogłosił w przededniu majówki, że firma wypuszcza nowy produkt, „The Next Big Thing” – iBonds, czyli obligacje warte 17 mld dolarów. Zainteresowanie nimi było nie mniejsze niż nową wersją iPhone’a lub iPada; inwestorzy wyłożyli ponad 50 mld dolarów, żeby się załapać.

Pozyskiwanie kasy w biznesie przez emisję obligacji to rzecz normalna, po co jednak Apple potrzebuje pieniędzy, skoro zgromadził 145 mld dolarów w gotówce, z którymi nic nie robi? Dobre pytanie. Zarząd firmy obiecał akcjonariuszom, że wykupi od nich do 2015 r. akcje wartości 100 mld, więc akurat starczyłoby zgromadzonych „zaskórniaków”. Problem w tym, że ponad 100 mld z gotówki Apple wyleguje się poza granicami Stanów Zjednoczonych, z dala od fiskusa.

Szybka kalkulacja pokazała, że taniej wyjdzie pożyczyć pieniądze, emitując obligacje, niż płacić podatek.

Tym bardziej, że ze względu na ciągle słabą kondycję gospodarki stopy procentowe są na niskim poziomie. Normalna biznesowa praktyka zwana optymalizacją podatkową. Wykorzystują ją wszystkie korporacje, a tylko amerykańskie firmy zgromadziły jakieś 5 bilionów dolarów w gotówce, sprytnie ukrywając większość z tej sumy w rajach podatkowych.

Oliwy do ognia dolał jednak raport brytyjskiego zespołu parlamentarnego ds. finansów publicznych ogłoszony pod koniec kwietnia. Wynika zeń, że pomocą w owej optymalizacji służą firmy konsultingowe Wielkiej Czwórki. Tylko w Wielkiej Brytanii zatrudniają one 9 tys. wysokiej klasy doradców i wyciągają za swe porady 2 mld funtów w ciągu roku. Nie to jednak zirytowało parlamentarzystów, tylko fakt, że pracownicy firm konsultingowych doradzający dziś, jak uniknąć płacenia podatków, wcześniej pracowali dla Rządu Jej Królewskiej Mości, doradzając przy tworzeniu przepisów podatkowych.

Czyż nie na tym polega gospodarka oparta na wiedzy? Czy nie o to chodzi, żeby jak najdrożej sprzedawać to, co się wie? Rzecz jednak nie w standardach etycznych i profesjonalnych firm doradczych, administracji publicznej i zarządów korporacji. Ponad dekadę wstecz skandale Enronu i Worldcomu pokazały, że pojęcie standardu i zawodowej rzetelności pochodzi ze słownika nowoczesnego, a przecież nawet profesor Bauman pisze, że żyjemy w płynnej nowoczesności. Więc i standardy się rozpłynęły, a wraz z nimi kasa, która mogłaby służyć na rozbudowę infrastruktury i usług publicznych. W rezultacie braku kasy zbankrutować musiało państwo dobrobytu, które by się dziś ratować, sięgać musi po oszczędności, a więc do kieszeni tych, których nie stać na usługi doradców z Wielkiej Czwórki.

Ci, których stać, już zwiali z pieniędzmi w ślad za korporacjami do rajów podatkowych, ukrywając przed fiskusem ponad 30 bilionów (tak, 30 tysięcy miliardów) dolarów, a więc więcej ponad połowę rocznego światowego PKB.

Gdyby mi dzieci wyniosły z domu majątek porównywalny z rocznymi dochodami, też bym zbankrutował. Bogatym nikt po łapach nie daje, przeciwnie – nieustannie rzesze użytecznych idiotów przekonują, że płacenie podatków to głupota, jeśli można zoptymalizować i nie zapłacić.

I tu dochodzimy do sedna problemu, na który zwraca uwagę David Graeber w najnowszej swej książce The Democracy Project: A History, A Crisis, A Movement. Graeber jest anarchistą, jednym z animatorów ruchu Occupy Wall Street, a przy okazji jako antropolog pisze doskonałe książki. W The Democracy Project opisuje, w jaki sposób współczesne demokracje zdegenerowały się i akceptują jako dopuszczalne praktyki jeszcze kilka dekad temu budzące zgorszenie.

Funkcjonariusze nowojorskiej policji opłacani przez firmy z Wall Street? No problem, to się nazywa partnerstwo publiczno-prywatne. Militaryzacja policji – po 11 września to się nazywa wojna z terrorem. Unikanie podatków – to już wiemy, optymalizacja. Czy ktokolwiek wierzy w to, co mówi? Pytanie bez sensu, przecież już wojna w Iraku pokazała, że jedynym źródłem sensu jest cel, który nie wymaga innego uprawomocnienia niż wola jego osiągnięcia. A to, że przy okazji straciło sens pojęcie demokracji? Cóż, wojskowi mawiają „collateral damages”, my w Polsce mamy „nieuniknione koszty transformacji”.

Dlatego gdy Leszek Miller nie wie, co mówić podczas publicznego wystąpienia, nie należy traktować tego jako słabości, lecz jako rzadki wyraz szczerości i przekonania, że to, co powie, i tak nie będzie miało sensu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Edwin Bendyk
Edwin Bendyk
Dziennikarz, publicysta, pisarz
Dziennikarz, publicysta, pisarz. Pracuje w tygodniku "Polityka". Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012). W 2014 r. opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę „Jak żyć w świecie, który oszalał”. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.
Zamknij