Kraj

Bartoś: Franciszek nie zmieni polskiego Kościoła

Instytucjonalne zmiany mogą być tylko wynikiem sporu rozstrzygniętego suwerennie przez tutejszą wspólnotę.

Polecamy też pierwszą częśc rozmowy – o wpływie pontyfikatu Franciszka na Kościół powszechny

Cezary Michalski: Przez te dwa lata pontyfikatu Franciszka sytuacja w Kościele polskim jest jeszcze bardziej paradoksalna niż w Watykanie czy w całym Kościele uniwersalnym. Im głośniej Franciszek mówi: „Kościół ma leczyć ludzi zranionych przez grzech, ma być jak szpital polowy za linią frontu”, tym bardziej w Polsce słychać: „ukrzyżować, ukamieniować, wykluczyć”. Im głośniej mówi, że traktowanie chrześcijaństwa jako ideologii jest bałwochwalstwem, tym powszechniej mamy w Polsce całkowite zredukowanie katolicyzmu właśnie do prawicowej i nacjonalistycznej ideologii. A nawet do „obrony białej chrześcijańskiej Europy”, co jest sformułowaniem abp. Hosera, które nie mogłoby się pojawić w żadnym Episkopacie narodowym poza Polską. A już na pewno w żadnym innym nie pozostałoby bez odpowiedzi.

Tadeusz Bartoś: Mamy tu najlepszy przykład konsekwencji tego świadomego zabiegu Franciszka polegającego na zaproszeniu do rozmowy, wręcz wymuszeniu udziału w sporze. Odezwali się polscy biskupi, nieskłonni wcześniej do udziału w teologicznych debatach czy sporach. Komentowali obrady synodalne jako odejście od nauczania Jana Pawła II. Musieli jakoś się określić, odsłonić karty, co – jak podejrzewam – było właśnie intencją Franciszka. Nasi biskupi robią to w sposób niedyplomatyczny. Nie było nigdy w naszym kraju otwartej debaty teologicznej w Kościele ani o Kościele. Stąd braki warsztatowe, brak nawyku formułowania argumentów merytorycznych, skłonność do argumentów ad personam i rozwiązań dyscyplinarnych. Jakość kulturowa i intelektualna polskich biskupów w ich publicznych wystąpieniach pozostawia wiele do życzenia. Hoser prawdopodobnie nie do końca ma ucho na rasistowski wydźwięk formuły „obrony białej chrześcijańskiej Europy”. Drażniący jest zwłaszcza insynuacyjny styl wypowiedzi, znany dawnym czytelnikom „Trybuny Ludu” czy „Żołnierza Wolności” (są siły antypolskie/antykatolickie, które za tym stoją itp.). Poglądy można mieć różne, ale trzeba by argumentów, jakiegoś savoir vivre’u albo z niemiecka kindersztuby, a nie szczucia na inaczej myślących.

Całe to pokolenie duchownych zostało uwiedzione i zdemoralizowane przez wielkiego maga z Torunia.

W wykonaniu wielu polskich biskupów i ich świeckich sojuszników, pogardliwy ton zastępuje argumentację. Chęci do jakiejkolwiek rozmowy ze społeczeństwem też nie ma. Nawet chęci pedagogicznej. Jak w czasie wykładu, kiedy próbujemy studentom przedstawić jakąś treść w taki sposób, żeby ją zrozumieli. Zamiast tego jest napaść, która wynika z pewnego typu metareguły publicznego funkcjonowania polskich biskupów, której oni nie kryją, bo nie uważają, że to coś wstydliwego: my możemy to powiedzieć, bo możemy, bo jesteśmy biskupami i się nie boimy. To jest bardzo dziecinne i narcystyczne zarazem, bo przecież mówić można, co się chce, ale czy warto mówić rzeczy nieprzemyślane, pleść, co ślina na język przyniesie, i ogrzewać się w słodkim płomieniu „prześladowań” wrogiej laickiej prasy, która odważy się coś skrytykować? Ale znowu – to dziedzictwo systemu, który tych ludzi ukształtował, gdzie nie było i nie ma przestrzeni do sporu merytorycznego, gdzie nie funkcjonuje reguła lojalnej krytyki, o której mówiła znana ci skądinąd Agata Bielik-Robson w książce Kłopot z chrześcijaństwem.

Zatem Franciszek mówi do biskupów: „Macie prawo, a nawet obowiązek mówić, co wam w duszy naprawdę gra”. A większość polskich biskupów mówi: „Korzystając z prawa danego nam przez Franciszka, mamy prawo wziąć was wszystkich za mordę, bo to nam w duszy gra”. Czy są jakieś pozytywy – dla nas, w Polsce – tego „rozprostowywania kości, rozciągania mięśni” w Kościele Franciszka?

Głasnost oznacza, że wychodzi na powierzchnię wszystko, cała zawartość. To jest moim zdaniem wartość pozytywna, nawet jeśli przykro jest patrzeć i słuchać. W tym sensie pozytywny jest nawet casus Lemańskiego, bo zobaczyliśmy ukryty dotychczas mechanizm. A jeśli go zobaczyliśmy, to może nam się nie spodobać. Jest podstawa do krytyki, do modyfikacji. To może być również podstawa do odrzucenia Kościoła w całości, co też może mieć swoją wartość. W perspektywie długofalowej ujawnienie się postaw jest czymś zdrowym. Potencjalnie ozdrowieńczym. Dla decydentów kościelnych może być wskazówką co do zmiany profilu przyszłego kandydata na biskupa.

Na razie najbardziej autorytarnie nastawieni polscy biskupi budują prewencyjny sojusz z prawicowymi, nacjonalistycznymi środowiskami i mediami. Żeby w razie czego poparły ich linię przeciwko Franciszkowi. Najbardziej brutalne ataki na Lemańskiego, Bonieckiego czy Wiśniewskiego idą od świeckiej prawicy, a Hoser czy Mering skromnie spuszczają oczka i mówią: „My byśmy aż takich słów nie użyli, ale to jest przecież głos Ludu Bożego”.

Wyobrażenie, że tutaj wszystko załatwi jakiś Franciszek z Ameryki Południowej, nawet wyposażony w autorytet papieski, jest oczywiście fałszywe.

Zmiany instytucjonalne mogą przynieść efekty w długim terminie, ale zawsze będzie to ostatecznie wynik sporu rozegranego suwerennie, przez jakąś wspólnotę, w tym wypadku przez Polaków i polski Kościół.

Tu wielu ludzi, nie tylko konserwatystów, mówi z obawą, że jak się zacznie wybierać biskupów, to bardzo szybko mogą się dostać do sterów polskiego Kościoła szaleńcy. I jest takie ryzyko. Ale są też możliwości przeprowadzenia tego w sposób kontrolowany, z ważeniem głosów, z użyciem blokującego głosu papieża. Tu przecież nie chodzi o model demokratyczny jako taki, ale o zbudowanie systemu partycypacji i współodpowiedzialności, równoważenia się władz, wychowanie ludzi do tego systemu, a przez to odejście od poniżającego godność ludzką systemu feudalnego. Także sądy kościelne, jeśliby kiedyś zostały unowocześnione, jeśli nie będą już sądami kapturowymi, zaocznymi, mogłyby wiele zmienić. Na przykład pewien znany w kraju redaktor z Frondy uważa się za katolika. I rzeczywiście z punktu widzenia prawa kościelnego jest katolikiem. I teraz w prasie niesprawiedliwie atakuje o. Wiśniewskiego, też prawnie legalnego katolika, za jego tekst o sumieniu. Nie odpowiadając argumentami na argumenty, ale używając insynuacji, personalnego ataku „co to się z ojcem Wiśniewskim na starość porobiło”. To podpada pod sąd kościelny. Nie może być tak, że ludzie należący do jednego Kościoła, zamiast z miłością odpowiadać argumentami na argumenty, przedstawiać różne wizje wiary, instytucji, oszczerczo oskarżają jedni drugich, nie podając żadnych uzasadnień. W trybie rzetelnego postępowania przed sądem kościelnym mógłby ten pan popaść pod kary kościelne, bo są pewne zasady etyczne, które on w tej polemice łamie. Wymogi prawa kościelnego oczywiście muszą być inne aniżeli prawa państwowego, tak jak są choćby inne wymogi stowarzyszeń branżowych i ich sądów koleżeńskich. Ale do tego potrzeba nowego prawa, nowej autonomii sądów, które zadbają o minimum cywilizacyjne.

Na razie to ludzie, których ten pan z Frondy biskupom pokazuje palcem, bardziej ryzykują kary kościelne niż on. Kary kościelne mieli Boniecki, Lemański. A redaktor Frondy wyrasta na autorytet dla części Episkopatu.

Dopóki się nie zmieni systemu, w którym jedni mogą drugich poniewierać do woli, a drudzy nie mogą nic, bo nie ma żadnego systemu odwoławczego, żadnego bezstronnie i jawnie działającego systemu sądowniczego w obrębie samego Kościoła, to będziemy mieli „życie katolickie” takie jak dzisiaj w Polsce. Można ludzi niszczyć słownie, nie ma żadnego problemu. Tymczasem rzetelny proces wedle zreformowanego prawa kościelnego mógłby doprowadzić niektórych „bokserów katolickich” na przykład do czasowego odsunięcia od komunii. Jeśli mówimy o niepatologicznym zarządzaniu grupą, która liczy sobie dziesiątki milionów ludzi, trzeba mieć sprawny, nowoczesny i sprawiedliwy system prawny. My przed sądem świeckim mamy czasem wrażenie, że można tam jednak dojść jakiejś sprawiedliwości. W Kościele nie można, bo obecne procedury na to nie pozwalają.

A jak oceniasz siłę środowisk i ludzi, którzy wywołani przez Franciszka wzięli udział w dyskusji po drugiej stronie? O. Wiśniewski, środowisko „Tygodnika Powszechnego”, Lemański – wiemy, jaka była jego realna siła w tym Kościele. Ale pytam też o młodszych biskupów, dominikanów, którzy się wypowiadają w mediach…

Nie widzę zasadniczej zmiany. „Tygodnik Powszechny” się reformuje, ośmiela, bierze nowy oddech, ale ja tego tak dokładnie nie śledzę. Wszystkie te środowiska – a są jeszcze tradycyjnie „Znak” i „Więź” – przeżyły zapaść po odejściu starej gwardii i budują na nowo, lepiej lub gorzej, swoją pozycję jako katolickie ośrodki opiniotwórcze. Niewątpliwie nie są one jakąś awangardą czy forpocztą zmian. O reformach potrzebnych w Kościele mówią, gdy już mówią o tym wszyscy, bo zaczął mówić o tym papież. Kiedy zajmowałem się systematycznie krytyką status quo Kościoła katolickiego jeszcze kilka lat temu, miałem wrażenie, że dokoła mnie wytworzyła się próżnia. Cokolwiek bym powiedział, pierwsze słowa katolickiego aktywisty są na nie. Na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Zmęczyło mnie to okropnie, doszedłem do wniosku, że nie bardzo da się rozmawiać, że tam jacyś inni szatani jeszcze w tej orkiestrze grają, a nie tylko zdroworozsądkowa analiza.

A Ludwik Wiśniewski i jego esej o wolności sumienia w Kościele?

A Ludwik Wiśniewski zdaje się od dawna nad swoim tekstem pracował. Kwestia wolności sumienia w Kościele, w ogóle problem wolności, drąży go osobiście od lat. Ten tekst jest opracowany na podstawie literatury teologicznej, widać tam ślady jego rozmów, pewnie konsultacji z zawodowymi teologami. To jest raczej specjalistyczny tekst, traktujący o całości problematyki wolności sumienia we współczesnej katolickiej literaturze teologicznej, z którego wydobyto kilka zdań, że katolik w swoim sumieniu może się nie zgodzić z magisterium Kościoła. Tekst wart jest refleksji, komentarza, dyskusji. Dopowiedzeń. Ale nie ataku na kogoś, kto przedstawia klasyczne nauczanie katolickie o wolności sumienia. Ja zajmowałem się tą samą tematyką, jeden z pierwszych moich tekstów w „Gazecie Wyborczej” w 2003 roku, który odbił się głośnym echem, zatytułowany był Kiedy sumienie nakazom przeczy. I dotyczył tej samej kwestii: wierności własnemu sumieniu, nawet wbrew Kościołowi. „Conscientia erronea ligat” – nawet „błędne (zawsze wedle jakiegoś systemu etycznego) sumienie wiąże” – pisał Tomasz z Akwinu. To piękna tradycja katolicka, którą warto się chwalić. Początki upodmiotowienia jednostki, tak charakterystyczne dla kultury Zachodniej, miały miejsce wtedy, w pismach Piotra Abelarda, Tomasza z Akwinu. Nie wszystko zaczęło się w nowoczesnej Europie od Kartezjusza. Jednostka ma kompetencje etyczne, sama umie rozróżniać dobro i zło, nie jest robotem, który ma wykonywać zewnętrzne instrukcje, sama powinna na własną odpowiedzialność i ryzyko decydować, a nie spychać odpowiedzialności na innych. To jest cywilizacja. Kołakowski, który pisał o etyce kodeksowej, heteronomicznej, wpisywał się w tę tradycję, przeciwko etyce partyjnej, gdzie partia mówi co słuszne, a wierni partii mają to wykonywać.

To było w jego najciekawszym, „rewizjonistycznym” okresie.

W katolicyzmie podobnie jak w partii komunistycznej te dwa nurty toczyły ze sobą walkę: funkcjonariusze oczywiście stali zawsze po stronie autorytetu urzędu, z lenistwa, żeby mieć jak najmniej kłopotów z próbami chodzenia za własnym sumieniem dołów kościelnych/partyjnych.

Zatem rozumiesz potencjał tej dyskusji.

Tekst Ludwika Wiśniewskiego to prezentacja zagadnienia wolności sumienia. W odpowiedzi na taki tekst warto by zrobić konferencję, podyskutować, dopowiedzieć pewne niejasności. To by było ciekawe, poważne. Natomiast w obecnym stanie polskiego Kościoła reakcje na ten tekst są emocjonalne, histeryczne: kim jest ten Wiśniewski, jak to się ojciec Ludwik źle zestarzał… Histeria to zresztą dominujący ton naszej publicznej debaty, począwszy od niezdrowo podnieconego głosu Piotra Kraśki z codziennych Wiadomości TVP. Tekst o. Ludwika został opublikowany wraz z tarczami ochronnymi: wstępem biskupa Muszyńskiego, słowem na okładce ks. Bonieckiego. Ale przede wszystkim chodzi o samą tę wypowiedź, ona warta byłaby debaty. Ludwik Wiśniewski próbuje zrekonstruować to, co mnie jako młodemu dominikaninowi wykładał na przykład o. Wojciech Giertych, też dominikanin, obecnie zdaje się ciągle jeszcze teolog domu papieskiego. Jego, a nie redaktora Frondy, trzeba by zapytać, co sądzi o wolności sumienia i o tekście o. Wiśniewskiego. Ale w polskim Kościele, w sytuacji dzisiejszej, mamy monotonię przewidywalnej napastliwości katolickich bokserów. Ciekawe jest to, że o. Wiśniewski przedstawia klasyczną naukę katolicką o wolności sumienia i jest w tym osamotniony. Pisze rzeczy, które w doktrynie katolickiej są tak czy inaczej obecne od trzynastego wieku, należą do tej tradycji w Kościele, która szanuje jednostkę i prawo wyboru. Ale jest sam. Mamy tylu teologów moralnych i nic, cisza, jak makiem zasiał.

O. Wiśniewski, można by powiedzieć, już na emeryturze. Inni jednak jeszcze „nie są na emeryturze”, więc im można „coś zrobić”? Młodym biskupom, pomocniczym najczęściej, młodym dominikanom czy jezuitom?

Nie dostrzegam tego silnego alternatywnego głosu. On może teraz się rodzi, bo jest jednak zmiana pokoleniowa. Ale na razie młodzi siedzą cicho, no bo „trzeba najpierw zająć pozycję odpowiednią, później będę mówił, co myślę, odważnie”. Ale do tego czasu to myślenie gdzieś wyparowuje, sam intelekt nie wystarcza, jest jeszcze kwestia stopniowego wypaczenia charakteru, co jest owocem wieloletniego oportunizmu. W czasach dość niedawnych, kiedy byłem „aktywny na froncie walki”, miałem wrażenie kompletnego osamotnienia, charakterystycznej pustki powstającej dokoła rewizjonisty. „Szkodzisz Kościołowi” – to jest jedyne przesłanie. „Dlaczego szkodzisz Kościołowi, matce naszej?” – pytano. „Kościół jest matką, a o matce źle się nie mówi”. Nie ma przyzwolenia, nie ma tradycji otwartej debaty, w zamian jest szantaż moralny. Brakuje odwagi cywilnej. Dominuje atmosfera niemówienia publicznie tego, co się myśli. Kwestie teologiczne, niekiedy istotne w kraju o tak silnej dominacji katolicyzmu, nie są przedmiotem debaty z udziałem teologów. Lemański zająknął się, że dzieci z probówki to też ludzie, jakiś ludzki gest wykonał – został za to zniszczony w bezmyślny i okrutny sposób, moralnie i życiowo.

Księża więc wiedzą, że pisanie do gazet czy występowanie w telewizji, która nie jest Telewizją Trwam, źle może się dla nich skończyć. Więc nie piszą, nie mówią. A przynajmniej starają się nie mówić i nie pisać niczego kontrowersyjnego. Nie uczestniczą w dyskursie społecznym.

Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy się wypowiedzieli publicznie w jakieś sprawie, a i te wypowiedzi są najczęściej jedynie „po linii”. Z reguły nie są to księża diecezjalni, bo ich zniszczyć jest prościej, niż odpalić papierosa. A mamy w kraju kilkanaście tysięcy księży. W tym znaczącą kadrę profesorską. To jest wielka milcząca grupa. Duchowni występują jedynie na własnych platformach: radiowych, telewizyjnych, gazetowych, ale tam najczęściej uprawiają religijną nowomowę, stymulację propagandową raczej aniżeli dyskurs racjonalny. Wszystko inne jest zbyt ryzykowne. Pozostał jednoosobowy „wybryk” ojca Ludwika.

Ale przecież mamy setki uczelni i szkół katolickich w Polsce, mamy wydziały uniwersyteckiej teologii przejęte przez Kościół.

To jest raczej spacyfikowane towarzystwo. Nie słychać głosów w kwestii reformy Kościoła, nie słuchać o rozmaitych modelach kościoła, o modelach władzy w Kościele. O rozmaitych nowych teoriach teologicznych. Martwota. Choć może gdzieś są jakieś wyjątki, tylko że się nie przebijają. Pojawiła się ostatnio książka jakiegoś księdza z Katowic, zdaje się że kompetentna, wychwalana pod niebiosa przez Jana Turnaua w „Gazecie Wyborczej”, o reformie Kościoła, ale jeszcze jej nie widziałem, nawet nie pamiętam nazwiska, to zupełna nowość. Na razie nie ma zapotrzebowania na teologię, bo rządzi w Kościele nie ratio, lecz… voluntas. Wola pana – feudalnego. To jeden z największych mankamentów katolicyzmu polskiego, że jest fideistyczny, sentymentalny, wrogi rozumowi. Tak przed wojną pisał dominikanin Jacek Woroniecki. Nie szanuje się myślenia, wolności myśli. To wszystko się uważa za niemieckie mędrkowanie, pisał Woroniecki. A jak nie ma myśli, pozostaje dyscyplina. No i ją mamy.

Nawet za Franciszka?

Były czasy, kiedy nawet w polskim Kościele mówiło się o jakichś bardziej nowoczesnych elementach teologii, choćby o miejscu świeckich w Kościele, o dialogu międzyreligijnym itp. Dziś dominujący dyskurs nie jest nastawiony na dialog, ale na konfrontację. Warto by przejrzeć programy studiów w polskich seminariach, czego się uczy tych biednych chłopców. Zachęcam dziennikarzy śledczych, to mogłoby być bardzo pouczające. Mniej byśmy się może dziwili temu, że do właściwego tonu należy dziś język potępień. Nie wiem, czy Franciszek cokolwiek w tej sprawie pomoże. Poziom autonomii nauczycieli akademickich na wydziałach teologii i w seminariach jest taki, że nawet jeśli oni chcieliby powiedzieć coś niestandardowego na wykładach, zawsze ktoś może na nich donieść i będą mieli kłopoty, więc z góry wolą nie ryzykować.

Strach to jest strasznie zaraźliwa choroba, łatwo ją wywołać, trudno kontrolować, jest jak ebola. Rozplenia się wszędzie, także wtedy, gdy nie już ma specjalnego zagrożenia.

Tworzy zagłębia autocenzury przetrawionej, przemienionej cudownie w pozytywny dyskurs, dogłębnie zakłamany. Stąd rozgadane milczenie duchownych. Wszyscy gadają, ale tak, żeby za dużo nie powiedzieć, zwłaszcza nie mówić czegoś od siebie (a to od siebie, jeśli już, to tak jest przetrawione, żeby było bezpieczne i po linii). Atmosfera strachu nie sprzyja myśleniu twórczemu. Nie powstanie więc raczej żaden twórczy ferment teologiczny, nie powstanie żadna poważna instytucja teologiczna i nie będzie się tworzyć żadnych znaczących teologicznych ekspertyz. Zwłaszcza takich, które by miały w sobie jakiś aspekt krytyczny.

Wiem, jak dziwnie to zabrzmi, ale lepiej sprawy wyglądały w średniowieczu, w XIII wieku, niż dzisiaj w Kościele katolickim. Oczywiście mieliśmy inną kulturę, inny kontekst społeczny itd. Ale właśnie wewnątrz tej kultury powstawały wtedy, rzekłbym, „struktury poziome”, związane z życiem miejskim. Uniwersytet paryski jako stowarzyszenie studentów i profesorów zachowywał własną autonomię. Nie był tubą propagandową papiestwa, ale przeciwnie, papieże zwracali się do ekspertów akademickich o opinie. Dziś wydziały teologiczne zależą do tego stopnia od kurii biskupich czy kurii rzymskiej, że o samodzielności intelektualnej trudno mówić, chyba że w kwestiach niebudzących kontrowersji. W tamtych czasach w Paryżu panowała atmosfera wolności myślenia. Awerroistów na wydziale artium nie pogonili kijami, ale powołali na 4-letnią kadencję profesorską Tomasza z Akwinu, by z nimi polemizował. Była więc jakaś kultura debaty, swoboda wypowiedzi. I to w warunkach średniowiecznych. Natomiast dziś mamy degradację niezależności intelektualnej uczelni katolickich, degradację statusu tych ludzi. Ale co tu mówić o Polsce, skoro nawet amerykańskie uniwersytety jezuickie mają problemy, bo ktoś napisał coś, co się nie spodobało jakiemuś kurialiście watykańskiemu, i przysyłają komisje, żądają zmiany władz itp. Ktoś się zajmuje danym tematem teologicznym przez dwadzieścia lat, napisał na ten temat jedną, drugą poważną książkę, a urzędnik z dykasterii kontrolującej uczelnie znalazł w jego tekście zdanie, które mu się nie spodobało. Jak to zdanie z tekstu o. Wiśniewskiego o autonomii sumienia. I jest problem. Niesłychane barbarzyństwo. Myśl teologiczna jest dziś w katolicyzmie jak Rzym w V wieku – otoczona przez hordy dzikusów.

Ale znowu, moralizowanie niewiele tu zmieni, nie zmienią wiele nawet same ruchy personalne. Potrzebna jest głęboka reforma instytucji. Przywrócenie prawdziwej autonomii myślowej wydziałom teologii, spalenie zapisów na teologów w kurii rzymskiej, przywrócenie zaufania – takie postulaty już w latach 70. formułował wybitny niemiecki teolog moralny Bernhard Häring. Jedyna droga to stworzenie społeczności, gdzie jest autonomia, gdzie jest poczucie bezpieczeństwa, gdzie nie ma tak, że jeden drugiemu wilkiem, gdzie jest wsparcie, trzymanie standardów, korekta ludzi, którzy poniżają drugich. Żeby katolik poniżony przez innego katolika, nawet przez biskupa, mógł bronić swoich praw, także przed sądem kościelnym działającym niezależnie, zbudowanym według standardów niezależnego sądownictwa. Dobrze działająca instytucja pełni funkcję regulującą. Ona ogranicza zachowania patologiczne, nawet jeśli ich nie likwiduje. Zła instytucja patologiczne zachowania wzmacnia. Wielkim problemem polskiego katolicyzmu jest kultura poniżenia. Sami poniżani – klerycy w seminariach – poniżają dalej innych. I tak z pokolenia na pokolenie. Widać to w dominującym karcącym tonie kaznodziejstwa polskiego. Ten błędny krąg trzeba by przerwać.

**Dziennik Opinii nr 92/2015 (876)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij