Kraj

10 lat temu pokonały Kaczyńskiego – o swoje muszą walczyć dalej

O Białym Miasteczku i o najbardziej niedocenionej profesji w Polsce opowiada Julia Kubisa.

Michał Sutowski: Dziesięć lat temu odwiedzaliśmy Białe Miasteczko pielęgniarek pod Kancelarią premiera Jarosława Kaczyńskiego. Był to chyba najbardziej efektowny protest pracowniczy w Polsce po 1989 roku, a dla wielu z nas – aktywistek, badaczek społecznych, ale też komentatorów politycznych – wydarzenie formacyjne. Co z tego pozostało po 10 latach?

Dr Julia Kubisa: Zależy dla kogo. W społecznym odbiorze, zwłaszcza dla tych warszawiaków, którzy odwiedzali Miasteczko i wspierali je, to rzeczywiście był moment przełomowy i euforyczny. Warto jednak zedrzeć tę warstwę sentymentalną, tych pięknych dni przełomu czerwca i lipca 2007 – i spojrzeć na rzecz chłodnym okiem. Z punktu widzenia pielęgniarek i położnych było to bardzo złożone doświadczenie. Protest odbył się wielkim nakładem sił: brało w nim udział mnóstwo osób, ale ponieważ to nie był formalny strajk, uczestniczki i uczestnicy musieli brać dni wolne i urlopy, żeby przyjechać do Warszawy, często z drugiego końca Polski. Taki model protestu jest zresztą charakterystyczny dla pielęgniarek i położnych.

Życie w rękach położnych

czytaj także

Życie w rękach położnych

Jakaya Kikwete, Toyin Saraki

Chodzi o to, żeby nie zarzucono im, że „zostawiają pacjentów”, że „odchodzą od łóżek”?

To też. Przede wszystkim jednak Białe Miasteczko było formą biernego oporu: zakłada się obóz namiotowy, zajmuje przestrzeń, kluczowa jest fizyczna obecność, ale bez fizycznej konfrontacji. To wymaga mnóstwa samokontroli, co z kolei oznacza duży wysiłek.

Konfrontacja z policją jednak nastąpiła – zostały zepchnięte z jezdni pod KPRM.

Ale to jest właśnie bierny opór, trochę jak w przypadku ludzi siadających na ulicy czy przykuwających się do drzew i następnie wynoszonych przez służby porządkowe. To coś zupełnie innego niż konfrontacyjne protesty, także te związkowe, gdzie dochodzi do rzucania petardami, stawiania barykad, podpalania śmietników, itp. Tymczasem pielęgniarki zasiały nową trawę na terenie, gdzie rozbite było obozowisko. To wszystko jest jakoś związane z ideą tego zawodu, który polega na opiece, chronieniu, wymaga pieczołowitości i pedanterii – ale też oznacza wyzwanie organizacyjne i psychologiczne, aby protest nie wyładowywał się w jednym akcie konfrontacji, tylko trwał, przyciągał uwagę mediów inaczej niż płonącymi oponami, zdobywał sympatię, a nie irytował okolicznych mieszkańców…

Dlaczego to właśnie protest pod KPRM został tak bardzo zapamiętany? To chyba nie był ani pierwsze, ani ostatnie wystąpienie pracownicze tego rodzaju?

Faktycznie, to nie była ani pierwsza okupacja, ani pierwsze miasteczko namiotowe. Liczebnie największe protesty miały miejsce w latach 1999-2000 w związku z wielką reformą rządu AWS – najbardziej spektakularna była okupacja Ministerstwa Zdrowia w  2000 roku, a wcześniej wielki marsz pielęgniarek.. Właśnie protest w siedzibie ministra Opali był może najbardziej formującym doświadczeniem dla wielu działaczek związku.

O co wówczas chodziło?

W pewnym sensie zawsze chodziło o to samo – o płace i warunki pracy. Trudno zresztą wskazać moment, kiedy ochrona zdrowia w Polsce funkcjonowałaby dobrze. Nie przypadkiem Porozumienia Sierpniowe w sprawie 16 postulatu MKS – „poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym” – zawierały aż 30 podpunktów, w tym tak szczegółowe, jak „podnieść płace za nocne dyżury pielęgniarskie” czy „zwiększyć liczebność taboru sanitarnego dwukrotnie”. Potem był kryzys systemu socjalistycznego i transformacja ustrojowa, a do tego wraz z postępem technologicznym wzrastały społeczne oczekiwania co do jakości opieki zdrowotnej. W efekcie od połowy lat 90., jeszcze w czasach finansowania budżetowego, znów trzeba było domagać się wyższych wynagrodzeń i przyzwoitych norm zatrudnienia, jak choćby w czasie Białego Marszu w Łodzi z 1996 roku. Trzeba pamiętać, że płace były wtedy naprawdę tragiczne – Jane Hardy w swoich badaniach pokazywała przykłady wielu pielęgniarek, które musiały dorabiać do pensji jako sprzątaczki.

Wielu ówczesnych polityków podkreślało, że reforma była konieczna, bo ochrona zdrowia była na krawędzi katastrofy, brakowało pieniędzy na wszystko, a z Wiadomości z tamtego czasu kojarzę regularne obrazki pacjentów leżących na korytarzach.

Ja sama pamiętam „cegiełki na szpitale”, które wykupywali pacjenci, czyli coś w rodzaju zalegalizowanej korupcji, względnie – nieformalnej współpłatności za usługi medyczne w publicznych szpitalach. Niektórzy twierdzą, że źródłem problemu był brak pieniędzy, czyli po prostu niskie nakłady na zdrowie, a nie sam system finansowania. Tak czy inaczej, reforma Buzka likwidowała budżetowe finansowanie ochrony zdrowia i wprowadziła składki do kas chorych, ale interesy pracowników sektora nie zostały w żaden sposób zabezpieczone. I dlatego w 1999 roku pielęgniarki po raz kolejny protestowały, aby otrzymać podwyżki płac, czego efektem była tzw. ustawa 203, gwarantująca zwiększenie wynagrodzeń. Problem w tym, że szpitale nie miały pieniędzy, żeby ją wypłacać. Nie zauważano przy tym, że z samym zawodem dzieje się coś złego.

To znaczy?

Braki kadrowe. Na początku lat dwutysięcznych wiele pielęgniarek pozwalniano, dużo odchodziło na wcześniejszą emeryturę. Kontraktowanie usług sprawiło, że te, które pozostały, nie dorabiały już jako sprzątaczki, ale jako pielęgniarki w innych placówkach na dodatkowe godziny. To wszystko złożyło się na sytuację, w której pielęgniarki i położne pracują strasznie dużo, sporo powyżej sumy etatu.

A zatem w Białym Miasteczku chodziło nie tylko o podwyżki, ale i o stabilizację warunków pracy?

To był kolejny z serii protestów w podobnej sprawie, tylko że nagle zyskał dużo większą uwagę społeczno-medialną niż dotychczas. Białe Miasteczko zawierało elementy typowe dla poprzednich protestów, włącznie z tym, że akcję zaczyna się z kilkoma organizacjami, ale ostatecznie tylko pielęgniarki i położne pozostają na polu walki. Wspierane, co trzeba przyznać, przez segment zdrowotny w OPZZ.

A skąd ta „dużo większa uwaga”? Dlaczego Polacy nagle zorientowali się, że to jest ważny problem? Bo można było przy okazji uderzyć w nielubianego Kaczora?

Wielką rolę odegrała tu nieudolność rządu. Mieliśmy obóz polityczny, który szukał wielkiego układu, przy okazji panowała dobra koniunktura gospodarcza, ludzie mieli więc nadzieję na poprawę swojej sytuacji. Rząd Marcinkiewicza jeszcze w 2006 roku uzgodnił zresztą, że do systemu ochrony zdrowia trafią dodatkowe pieniądze na wynagrodzenia. Po raz pierwszy od czasu „ustawy 203” ktoś powiedział: ludzie, zasługujecie na więcej. Ale problem z tzw. ustawą wedlowską polegał na tym, że miała ograniczony czas działania, a więc i dodatkowe środki były ograniczone. W tej sytuacji związki zawodowe chciały siąść do rozmów o gwarancjach na czas nieokreślony, ale temat się rozmywał w negocjacjach.

PiS nie umie w zdrowie

czytaj także

PiS nie umie w zdrowie

Kaja Filaczyńska, Jerzy Przystajko, Marcelina Zawisza

A potem Marcinkiewicz przestał być premierem.

Kolejny premier, czyli Jarosław Kaczyński, w ogóle się tym nie interesował. Zorganizowano więc demonstrację, która miała się zakończyć wręczeniem petycji w sprawie środków dla ochrony zdrowia. Tyle że w KPRM powiedziano delegatkom marszu, że petycja nie zostanie przyjęta. Pielęgniarki z OZZPiP postanowiły zostać na miejscu i czekać, aż zostaną przyjęte.

A Kaczyński na to?

No właśnie. Otoczył KPRM kordonem policji i wygłuszył telefony – wielu myślało, że to jakaś urban legend, ale to była prawda. I za chwilę mieliśmy taki oto obraz: rzędy młodych byczków w mundurach, a naprzeciw nich kobiety w średnim wieku, w czepkach pielęgniarskich, o zmęczonych twarzach. Czegoś takiego wizerunkowo nie da się wygrać.

Rząd Kaczyńskiego wizerunkowo przegrał, a kto wygrał?

Media liberalne i opozycja szukały wtedy jakiegoś okna możliwości, jakiegoś zbiorowego bohatera, który byłby kłopotliwy dla PiS. Dlatego właśnie, obok szczerze sympatyzujących z protestem zwykłych warszawiaków, intelektualistów, działaczy społecznych i artystów – od Karola Modzelewskiego przez Henrykę Krzywonos aż po Urszulę Dudziak – do Miasteczka zaczęli zaglądać również politycy opozycji. Ewa Kopacz była wtedy największą przyjaciółką pielęgniarek, dla naszego środowiska, lewicowo-feministycznego to był moment formacyjny, nastąpiło trwałe zacieśnienie kontaktów i swoisty „zwrot socjalny” także osób o dotąd liberalnych poglądach…

Ale?

Ale wygranym nie były pielęgniarki, tylko ówczesna opozycja wobec rządu. To był początek jego upadku, a niedługo potem się zaczęła afera gruntowa i przeprowadzono wcześniejsze wybory.

Miasteczko zostało zamknięte bez spełnienia jego postulatów, ale ktoś jednak na tym zyskał?

Spektakularne zamknięcie Białego Miasteczka, połączone z koncertem, było dobrym posunięciem. Dorota Gardias, ówczesna przewodnicząca OZZPiP rozumiała, że dotychczasowa formuła protestu się wyczerpuje i że trzeba zmienić taktykę, żeby nie nastąpiło najgorsze, czyli wygaśnięcie zainteresowania i zmęczenie protestem. Ja w swoich badaniach nad protestami społecznymi zawsze wskazywałam, że najciekawsze jest to, co dzieje się po strajku. To właśnie po zamknięciu Białego Miasteczka zaczęła się właściwa praca związkowa: nie masz już tej sympatycznej atmosfery uniesienia i społecznego poparcia, tylko użeranie się o to, żeby jednak rząd dał te pieniądze na podwyżki.

Balicki o sieci szpitali PiS: I ty możesz zostać kosztem niechcianym

No i dał.

Tak, jesienią 2007 roku udało się wywalczyć podwyżki dla wszystkich grup zawodowych w ochronie zdrowia. Ale to było gorzkie zwycięstwo, bo walczyły pielęgniarki i położne, a pieniądze dostali wszyscy – co znaczyło w praktyce, że pielęgniarki dostały z tego niewiele.

Trzeba było walczyć dalej?

Żądanie sukcesywnej podwyżki płac i ucywilizowania norm zatrudnienia, tzn. regulacji liczby pielęgniarek przypadających np. na oddział szpitalny – to wciąż podstawowe żądania. Za sprawą kolejnych reform powstał system mocno zdecentralizowany, w którym w razie kłopotów minister rozkłada ręce i mówi, że nie jest stroną w sporze. W tym sensie ma rację, że kiedy dany szpital wygrywa kontrakt NFZ na określone usługi medyczne, to podział środków między płace lekarzy, pielęgniarek i reszty personelu, a także remonty i inwestycje w sprzęt zależą już od dyrekcji szpitala.

Czyli jedyne, co może pomóc, to dosypywanie więcej pieniędzy?

Bynajmniej. NFZ wymaga dziś określonej liczby lekarzy specjalistów przy danej usłudze, ale już nie określa liczby pielęgniarek. Normy zatrudnienia przez wiele lat w ogóle nie były zdefiniowane, aż coś się w końcu ruszyło w czasach ministra Arłukowicza. Już, już mieli je wprowadzić – ale wybrnęli z problemu rozporządzeniem, że o normach decyduje… dyrektor danej jednostki. Oczywiste jest, że ten ustawi normy pod swoje decyzje budżetowe.

Czy po tym „gorzkim zwycięstwie” strajkowano dalej?

Nie bez przyczyny w latach 2008–2010 strajki i protesty w szpitalach mieliśmy w całej Polsce. Dalej chodziło o podwyżki, ale nie tyle nawet „kolejne podwyżki”, ile wyegzekwowanie chociaż tego, co wynegocjowano w 2007 roku. Tak, to jest paranoja, że trzeba po raz kolejny zastrajkować, żeby dostać to, co się w poprzednim proteście wywalczyło.

A dlaczego właściwie „rynek nie działa”? Lekarze zarabiają nie najgorzej, bo jest ich trochę za mało, ale pielęgniarek jest o wiele za mało.

Szpitale konkurują o lekarzy-specjalistów, których ściśle wymaga od nich NFZ – i ci faktycznie zarabiają przyzwoicie, albo wręcz bardzo dobrze. Podobnych wymogów nie ma w przypadku pielęgniarek, więc oszczędza się albo na ilości personelu, albo łata dziury dodatkowymi godzinami pielęgniarek zatrudnionych w innych placówkach, które zmuszone są dorabiać do podstawowej pensji. Ich umiejętności wciąż nie są uznawane za „rzadkie”, choć jest ich tak mało.

Ale skoro jest ich mało, to chyba wspólny strajk mógłby zwrócić uwagę na konieczność wyższych płac?

W teorii tak. Ja zresztą sądzę, że nie trzeba do tego strajku generalnego: wystarczyłoby, żeby wszystkie pielęgniarki pracowały tylko w jednym miejscu, a system by padł w ciągu miesiąca, bo nie byłoby kim łatać dziur. Ale zarazem ten sam system, jego rozproszenie utrudniają taki zbiorowy gest: trzeba wziąć wolne w kilku miejscach naraz… Tak długo, jak nie ma układu zbiorowego na poziomie branżowym, pozostaje handryczenie się na poziomie lokalnym, a od czasu upowszechnienia samozatrudnienia państwo zupełnie umywa ręce – efektem są te mrożące krew w żyłach historie o pielęgniarkach i lekarzach, którzy pracują np. po 72 godziny z rzędu…

A można się gdzieś utrzymać z jednego zwykłego etatu?

W niektórych specjalistycznych szpitalach czy klinikach tak, im bardziej jednostka wyspecjalizowana, tym lepiej, choć cały czas nie mówimy o jakichś kokosach. W książce Bunt białych czepków, którą wydałam trzy lata temu podawałam przykład jednego ze specjalistycznych instytutów w Warszawie, gdzie pielęgniarki zarabiały około 4000 złotych brutto, czyli netto około 2800. Ale nie ma reguł – w tak, wydawałoby się, prestiżowej i specjalistycznej jednostce, jak Centrum Zdrowia Dziecka pielęgniarki zarabiają niewiele ponad 2 tysiące złotych na rękę. Warunki pracy w polskim systemie dobrze pokazywała akcja „paski pielęgniarek” zorganizowana właśnie z okazji strajku CZD – pielęgniarki z całej Polski publikowały wykazy swoich wynagrodzeń z rozbiciem na dyżury nocne, dodatki za wysługę lat itp. I wychodzi na to, że w takim CZD pielęgniarka wyrabia pełen etat plus dyżury nocne i zarabia medianę polskich zarobków, w 2014 roku to było około 2300 złotych na rękę.

Ale jednak płace przez te wszystkie lata chyba się poprawiły?

Na kasie w Biedronce też się poprawiły – chodzi o to, że one wciąż nie są proporcjonalne do charakteru tej pracy, obciążeń z nią związanych i odpowiedzialności. Przez niskie stawki pielęgniarki muszą brać dodatkowe zlecenia, a wiele zmuszonych jest przechodzić na samozatrudnienie. Początkowo ukazywano to jako pomysł „wyjścia na swoje”, zwłaszcza, że przez pierwsze 2 lata towarzyszy temu niska składka ZUS. Tyle że potem jest już gorzej, wrzucać w koszty niczego się w tym zawodzie nie da, a do tego czasy, gdy kwoty kontraktów były trochę wyższe niż pensje etatowe, mijają. Na wielu lokalnych rynkach pracy, gdzie w największym szpitalu wprowadzono dużo umów z samozatrudnionymi, stawki kontraktów zaczęły się obniżać, a z czasem były już tej samej wysokości, co na etacie. Tyle że odpadają wszystkie regulacje czasu pracy, prawo urlopu i wszystko to, do czego masz prawo, gdy realizujesz „ustalony zakres obowiązków wykonywanych pod nadzorem”.

A czy interesy pielęgniarek i położnych dalej są tak bardzo sprzeczne z interesami lekarzy? Bo tak, zdaje się, było w czasie protestu Białego Miasteczka…

Zależy, o których lekarzach mowa. Lekarze-rezydenci, a więc ci przed specjalizacją, bardzo popierali protest pielęgniarek w Centrum Zdrowia Dziecka, funkcjonuje też Porozumienie Zawodów Medycznych. Napięcie interesów między lekarzami a pielęgniarkami tworzą przede wszystkim wymogi NFZ – to Fundusz, wraz z wymogami zatrudnienia, określa, kto ma jaką pozycję przetargową. Na to nakładają się hierarchiczne, feudalne wręcz relacje w szpitalach między personelem różnego szczebla. Największy problem stanowi jednak przemęczenie i zagonienie wynikające z konieczności łączenia miejsc pracy: jak pracujesz w kilku placówkach, to kontakt z pacjentem musi na tym ucierpieć, bo może strzykawki i wenflony są wszędzie takie same, ale ludzie już nie…

Od kilku lat problem, którego początki dostrzegasz około 2000 roku, a więc brak dopływu nowych kadr do zawodu, wyraźnie się zaostrza. Płace rosną, bo pod koniec rządów PO pielęgniarki wywalczyły sobie podwyżki 4 razy 400 złotych brutto brutto, czyli podwyżkę pensji co rok o około 230 złotych, ale to wciąż za mało –  Naczelna Izba Pielęgniarek i Położnych szacuje, że w ciągu kilkunastu lat zniknie 25% pielęgniarek, a średnia wieku pielęgniarek niedługo zderzy się z barierą wieku emerytalnego… Czy rząd ma jakiś pomysł, co z tym fantem zrobić?

Minister Radziwiłł wymyślił ostatnio, że trzeba obniżyć próg kwalifikacji, tzn. wrócić do kształcenia na poziomie licealnym z obecnych studiów pielęgniarskich. Ktoś powie, że w ten sposób łatwiej będzie zdobyć zawód, więc pielęgniarek przybędzie, ale tak naprawdę chodzi tu o coś innego. Kilka lat temu polskie pielęgniarki, między innymi za sprawą działań Doroty Gardias w Komitecie Ekonomiczno-Społecznym wywalczyły uznanie swych kwalifikacji w całej Europie, dzięki czemu mogą stosunkowo łatwo wyjeżdżać za granicę.

I co ma jedno do drugiego?

Ano tyle, że to obniżenie progu kwalifikacji spowoduje ich nieuznawalność! Byłam niedawno na obchodach 20-lecia OZZPiP, na które prezydent Duda przesłał list. Pisał, że pozdrawia, że gratuluje i w ogóle, że to uznawanie kwalifikacji w Europie to wielki sukces, ale że jednak przez to pielęgniarki emigrują. Dał tym samym do zrozumienia, że to wina samych pielęgniarek, że jest ich tak mało…

Rozumiem logikę „przywiązania chłopa do ziemi”, może to pokłosie tradycji rodzinnej ministra zdrowia. Ale to się chyba nie może udać? Bo nawet jak się skróci drogę dojścia do zawodu i zamknie furtkę na Zachód, to chyba mało kto się na to złapie…

Niektóre osoby, które kończą dziś studia pielęgniarskie, robią to z myślą, żeby emigrować, część trafia do polskiej ochrony zdrowia. Ale to jest taki zawód, że albo czujesz, że chcesz to robić, albo odpadasz od razu. Tym bardziej, że warunki pracy są dziś drastycznie złe, ilość i tempo pracy oraz obciążenie psychiczne są niewyobrażalne. Nawet jednak, gdyby się poprawiło, nie da się łatwo znaleźć wielu ludzi do pracy w tym zawodzie, choćby mieli właściwy dyplom.

Nie można zatrudnić imigrantek z Ukrainy?

Za te 2100 na rękę? Jak się przejdziesz Krakowskim, to zobaczysz, jak wiele z nich pracuje za te same pieniądze w usługach, gdzie odpowiedzialność jest stosunkowo niewielka. Tam musisz pracować z chorymi i umierającymi ludźmi, których języka często nie znasz, a nauczenie się go chwilę ci zajmie. My jako społeczeństwo po prostu nie chcemy wiedzieć ani myśleć o tym, jak trudny to jest zawód – oczywiste jest, że imigrantki miałyby jeszcze trudniej.

To co można zrobić, żeby Polska za parę lat nie została bez fachowej opieki?

Jedyne wyjście to radykalne podwyższenie wynagrodzeń i potraktowanie sprawy pielęgniarek jako priorytetu – żeby to był naprawdę bardzo atrakcyjny zawód. O skali wyzwania niech zaświadczy parę liczb: dziś mamy w Polsce 5,3 pielęgniarki na tysiąc mieszkańców, w skali UE gorzej jest tylko w Bułgarii. W Niemczech ten wskaźnik wynosi 13, a w Norwegii prawie 17.

Kto się zaopiekuje ministrem, kiedy ostatnia pielęgniarka wyjedzie do Norwegii?

To jednak dużo zamożniejsze od nas kraje. A jak to wygląda u sąsiadów?

Cały region ma problemy, bo np. na Węgrzech warunki pracy są tak złe, że emigrują nawet pielęgniarki emerytowane. Powstał tam cały ruch społeczny wokół „pielęgniarki w czerni”, kobiety walczącej o poprawę warunków pracy i płacy. Jego liderka dostaje ostatnio telefony z ostrzeżeniami, żeby np. nie stawała zbyt blisko krawędzi peronu… Dlatego, notabene, zmroziła mnie niedawna informacja, że pewien „węgierski przyjaciel” zaoferował ministrowi Radziwiłłowi technologię inwigilowania pielęgniarek w sieci… Z drugiej strony mam wrażenie, że ze względu na trendy globalne – wzrost znaczenia pracy opiekuńczej i starzenie się społeczeństw, przy jednocześnie otwartych granicach, akurat ten ruch pracowniczy będzie rósł w siłę.

Bilans dotychczasowej walki związkowej nie jest jednak budujący. Obiektywne liczby stoją za pielęgniarkami, powinny być rozchwytywane – a i tak wciąż muszą kleić etaty w kilku szpitalach, by związać koniec z końcem. Niezręcznie mi o to pytać autorkę Buntu białych czepków, czyli monografii Białego Miasteczka, ale czy po latach nie należy go uznać za epizod – z punktu widzenia pracowniczego – przegrany?

Mówiliśmy już o tym, że sukces medialny tamtego wydarzenia mógł wynikać stąd, że dla wielu aktorów wpisało się ono w walkę przeciwko PiS. Faktem jest jednak, że jeszcze zanim TVN zrobił z tego relację, to warszawiacy sami przyszli do pielęgniarek z kanapkami i termosami, oferowali zawiezienie do domu, żeby protestujące mogły się wykąpać, kupowali jedzenie, organizowali jakieś rozrywki… Ludzie rozumieli wtedy, co te pielęgniarki właściwie robią, to po pierwsze. W 2007 roku medialny mainstream przestał być domyślnie antyzwiązkowy, ale przede wszystkim zwykli obywatele zaczęli sympatyzować z protestującymi pracownikami.

I to jest trwałe osiągnięcie?

Moim zdaniem tak, choć z drugiej strony wnioski z protestu potrafiła wyciągać również władza. To nie przypadek, że kiedy kilka lat później odbył się marsz pracowników służby zdrowia z podobną petycją, jak w 2007, to delegację pod KPRM przyjął jakiś urzędnik – to był piątek, więc premier Tusk był dawno w Sopocie – petycję wziął i pokwitował. Rząd tym razem nie sprowokował żadnego kryzysu wizerunkowego, nie zmierzał do konfrontacji, tylko pacyfikacji.

Czyli wychodzi na zero…

Nie, protest z 2007 roku dał bardzo wiele punktów odniesienia protestującym na poziomie lokalnym, których przez te 10 lat było w szpitalach bez liku. Sama forma okupacji przestrzeni okazała się nową formą demonstrowania, której zaczęły próbować różne środowiska, od rolników po KOD. Przede wszystkim jednak wynieśliśmy z Białego Miasteczka to poczucie, że protest związkowy nie jest tylko „partykularny”, że tu może chodzić o interes ogólnospołeczny, o standard życia nas wszystkich. Najkrócej mówiąc, Białe Miasteczko wprowadziło protesty związkowe do głównego nurtu.

Z jakimiś materialnymi efektami?

Ogólnopolskie Dni Protestu we wrześniu 2013, kiedy walczono przeciw zniesieniu 8-godzinnego dnia pracy, zostały już mocno zauważone i cieszyły się społecznym poparciem. I w ogóle, po 2007 roku, skala i widzialność protestów w sektorze prywatnym jest nieporównanie większa niż kiedyś. Weźmy za przykład organizowanie pracowników przez OZZIP w polskim Amazonie i ich gotowość do strajku, na podwórku warszawskim to, co działo się wokół knajpy Krowarzywa, czy choćby akcja „Moje prawa są łamane”, którą Razem robi wspólnie z OPZZ – to wszystko się dzieje i wydaje się dziś naturalne.

A wcześniej to był folklor?

Albo powódź roszczeń i nostalgia za socjalizmem – oczywiście w języku starego mainstreamu. 10 lat temu Adrian Zandberg serwował zupę w Białym Miasteczku, a teraz mamy wspólny program jego partii z drugą centralą związkową w Polsce. Prawa pracownicze są tematem kampanii wyborczych i pisze o nich „Gazeta Wyborcza”, już nie tylko piórem gościnnych komentatorów. A fenomen pojęcia „umów śmieciowych”? Kiedy w 2005 roku robiliśmy badania niskopłatnej pracy w usługach, nie chcieliśmy tłumaczyć pojęcia junk jobs, bo uznawaliśmy je za stygmatyzujące.

Faktycznie, dziś to niemal naturalny język i tylko profesor Balcerowicz się pieni, jak go słyszy…

Cała ta zmiana jest wielkim osiągnięciem ruchu pracowniczego. Skończyło się nie tylko neoliberalne, ale i trzeciodrogowe podejście, że dobra jest każda praca, byleby była… Sądzę, że to dzięki Białemu Miasteczku odeszliśmy od czasów, gdy normą było pisanie o protestach pracowniczych jako „związkowym pistolecie przystawionym do głowy”.
***

Dr Julia Kubisa
– feministka, socjolożka pracy, adiunkt w Instytucie Socjologii UW oraz visiting researcher w Instytucie Socjologii i Nauk o Pracy Uniwersytetu w Göteborgu, autorka monografii poświęconej protestowi Ogólnopolskiego Związku Pielęgniarek i Położnych w Białym Miasteczku pt. Bunt białych czepków. Analiza działalności związkowej pielęgniarek i położnych (Wyd. Scholar, 2014).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij