Gospodarka

Zuckerberg z jabłkiem

Czy wiecie, jak zaawansowane technologie stoją za banalnym przetwórstwem owoców? – pyta wiceminister gospodarki.

Jakub Dymek: Innowacje czy innowacyjna gospodarka to chwytliwe hasła, ale co za nimi stoi?

Arkadiusz Bąk, wiceminister gospodarki: Kiedyś, gdy chciano sprzedać produkt, nadawano mu brzmiącą z angielska nazwę, dziś mówi się po prostu „innowacyjny”. Jednak aby powiedzieć, co to znaczy dla Polski, trzeba przypomnieć o kilku faktach. Dotychczas naszą przewagą gospodarczą były niskie koszty. Byliśmy świetnym partnerem, ale podwykonawcą. Do Polski pasowała analogia taniej linii lotniczej – nie mieliśmy świetnej marki, ale mieliśmy niskie ceny. Nie opłacało się inwestować w tę markę, bo ona nie pozwalała podbić do góry marży, więc cały czas trzymaliśmy koszta nisko. W ten sposób byliśmy w stanie przy niższej jakości usług zachować klientów. Rozwój taniej linii, bo to też przecież rozwój, polega na eksternalizacji kosztów. Podobnie było z nami. Dziś wypadałoby, również na poziomie mentalności, ten stan zmienić. Chcemy, aby kolejne powstające w Polsce produkty i inicjatywy były czymś nowym, a nie odtwarzaniem wyżej opisanego schematu. Trzeba zachęcić ludzi do rozwoju, postawić na wyższe wymagania.

Będę jednak uparty: co to znaczy?

Innowacyjność w przypadku Polski oznacza tu zaczynający się i tu kończący cykl produkcji. W naszym kraju i pod naszą marką. Tak byśmy nie uczestniczyli w światowym łańcuchu gospodarczym tylko na etapie podwykonawczym, bo zysk i marżę buduje się przede wszystkim na ostatnim etapie produkcji i wprowadzania produktu do obiegu.

Kiedy Janusz Palikot mówił o potrzebie reindustrializacji Polski, został wyśmiany.

Bo to brzmi dziwnie w kraju, w którym mamy gospodarkę przemysłową. Wicepremier Piechociński podkreśla, że w kontekście konkurencji ze Stanami w świetle umowy TTIP czy konkurencji z gospodarkami azjatyckimi potrzebujemy czegoś więcej niż tylko usług. W odniesieniu do tego trzeba zwrócić uwagę na istotny detal: trzeba nie tylko mieć przemysł, ale rzeczywiście coś produkować. Gdy udział naszego przemysłu w PKB spadnie do 10%, jak we Francji, to rzeczywiście trzeba będzie pomyśleć o jego odbudowie. Na razie nie musimy, bo jest mocny; na szczęście Ministerstwo Gospodarki nie musi być Ministerstwem Reindustrializacji.

Mamy kilka mocnych branż i spółek, od eksportu nieprzetworzonej żywności i mebli po węgiel, ale trudno byłoby powiedzieć, że są to branże przyszłości. Nie do końca też można liczyć na kreowanie dobrych miejsc pracy, napędzanie boomu edukacyjnego i kapitału społecznego przez taki przemysł.

Jasne, że innowacje czy gospodarka przyszłości kojarzą nam się przede wszystkim z technologiami czy sektorem IT. Ale jedno się prawdopodobnie nie zmieni nigdy: człowiek musi jeść, gdzieś mieszkać i jakoś się przemieszczać.

Realizacja tych potrzeb oparta jest na „starych” czy „tradycyjnych” sektorach przemysłu. I one się rozwijają w nowych kierunkach. Polska ma do dziś silną branżę chemiczną, cementową, a byliśmy też krajem węgla i stali…

…ale dziś nie mierzymy potencjału gospodarki wytopem surówki.

To prawda, ale obrót naszych firm również jest bardzo ważny. Polska huta, która ma dwa czy trzy miliardy rocznego obrotu, generuje ogromny ruch na rynku. Pieniądze, które stanowią obrót tego przemysłu, są w dużej mierze wydawane dookoła tej huty. Tak się tworzy zrównoważone innowacje, czyli oparte na istniejącej, stabilnej bazie infrastrukturalnej. Nie wszystko da się zastąpić aplikacjami, IT, nowymi technologiami. Ich udział – choć trudno mierzalny, bo nie da się już jednoznacznie odseparować „nowych technologii” od „starych przemysłów” – wynosi w polskiej gospodarce 4–5%. Dążymy do poziomu brytyjskiego, około dwukrotnie wyższego. Rozszerzając sektor IT, nie można jednak zapomnieć, że pełni on usługową rolę wobec sektorów „twardych”, produkcyjnych. To są komplementarne elementy. Wiele osób zdziwiłoby się, słysząc, jak zaawansowane technologie i skomplikowane systemy informatyczne stoją za tak banalnymi, wydawałoby się, rzeczami jak przetwórstwo jabłek czy mleczarstwo.

I te technologie obsługujące sady i mleczarnie są polskie?

Technologie, owszem, też mają narodowość, ale najczęściej się miksują. Z jednej strony możemy się pochwalić, że polski procesor przemysłowy, opracowany przez dziesięcioosobowy zespół z Warszawy, robi karierę na świecie. Z drugiej stony polski producent świetnych składów kolejowych i tramwajów, PESA, kupuje oprogramowanie i sprzęt od Siemensa. Ale czy jest w tym coś złego?

Musimy mieć na uwadze, jak wydawane są pieniądze z naszych podatków i w jakiej proporcji trafiają do zagranicznego przedsiębiorcy, a w jakiej wspierają na przykład absolwentki i absolwentów polskich uczelni technicznych.

Część pieniędzy, jeśli produkujemy i sprzedajemy w Polsce, zostaje w naszym kraju; część oczywiście trafia do kontrahentów zagranicznych. Na pytanie, czy pieniądze budżetowe, które inwestujemy w przemysł, zostają na miejscu – na przykład w postaci miejsc pracy – czy uciekają, trzeba odpowiedzieć: i tak, i nie. Na rynku wszystko jest zbyt powiązane, żeby dało się z całą pewnością stwierdzić, że całość tych pieniędzy zostaje u nas.

Pytanie o model rozwojowy pozostaje: chcemy zniżek podatkowych dla najnowocześniejszych – przykład Doliny Krzemowej i USA, czy programów celowych, funduszy i dużych inwestycji publicznych stymulujących wzrost – to tradycja powszechniejsza w krajach UE.

To zależy od tego, czy myślimy krótko- czy długodystansowo. Na krótką metę najlepszy efekt dają dotacje. Tworzymy program, który zabezpiecza przedsiębiorcę na jakiś czas, pozwalamy mu korzystać z funduszu dotacyjnego i patrzymy, co się rozwinie w sprinterskiej, pięcioletniej perspektywie. Na dłuższą metę lepiej sprawdzają się zachęty podatkowe, skłaniające przedsiębiorców do „osiedlania się”. Ale z jednym zastrzeżeniem: trzeba wiedzieć, kogo wspierać i dlaczego.

Przeczytałem uważnie dane i raporty Ministerstwa Gospodarki. Wynika z nich jasno, że specjalne strefy ekonomiczne, które miały zachęcać do rozwoju na przykład biotechnologii, w znikomym stopniu przyciągają prawdziwie nowoczesne branże. Udział biotechnologii w SSE sięga maksymalnie 6%; to mniej niż meblarstwo i produkcja opon.

Pytanie o skuteczność SSE jest nierozstrzygnięte. Trwa spór, czy one pomagają budować konkurencyjność, czy raczej dają niewspółmierne przewagi wybranym, hamując konkurencyjność.

Kwestia tego, co powstaje w specjalnych strefach, wynika z zapotrzebowania rynkowego: na kosmetyki czy produkcję informatyczną jest w Polsce rynek, stąd biorą się tam takie firmy. Z biotechnologią jeszcze tak nie jest. Widzimy, że jest wiele firm, które rozważają lub planują inwestycje w biotechnologię w Polsce. Pytanie, na ile chłonny jest rynek, by opłacało się im tu wejść.

Jest ryzyko, że nigdy nie będzie. Tańsza praca w Chinach i Indiach wygrywa z tanią polską pracą, a biotechnologie trafiają do nas co najwyżej jako import.

Mamy potencjał wiedzy do tego, by biotechnologie rozwijać. Problemem jest to, że wciąż jesteśmy na etapie konkurencji z tanimi rozwiązaniami ze Wschodu, zgoda. Nadziei – patrząc z rynkowego punktu widzenia – można upatrywać w coraz powszechniejszym na świecie  przekonaniu, że to, co tańsze, nie jest wcale bardziej opłacalne. Nawet Chińczycy odchodzą od tego rodzaju myślenia. Nowe zaawansowane marki uciekają od metki taniości.

A jak się do tego ma kwestia płacy minimalnej? Niezbyt zamożna polska pracownica może pracować w montowni sprzętu elektronicznego, ale nie stać ją na to, co składa. Z biednego pracownika nie będzie zamożnego konsumenta, a więc nie powstanie rynek wewnętrzny. I napotykamy znów tę barierę, o której pan mówił: w Polsce nie ma popytu; jest montownia.

Samo zwiększenie płacy minimalnej wydaje się drogą na skróty do rozwiązania problemu. Istotne jest, jak sprawić, by w Polsce płacono więcej. Firmy, które nie mają żadnych innych zachęt do zwiększania płacy minimalnej oprócz nacisku administracyjnego, znajdą natychmiast metody, by to obejść. Znamy to: praca na jedną szesnastą etatu czy płacenie składki ubezpieczeniowej, która daje emeryturę szacowaną później na 48 złotych miesięcznie. Pracodawca, który chce płacić mało, będzie szukał sposobów, by płacić mało. Ale ma pan rację, to jest istotna bariera rozwojowa w ogóle. W Warszawie znajdą się chętni na wiele towarów i usług, które w ogóle nie mają racji bytu w województwach świętokrzyskim czy podkarpackim. Przy warszawskich zarobkach stać ludzi na zamówienie usługi danej firmy za kilkaset złotych, gdzie indziej w ogóle się to nie uda albo graniczną ceną będzie sto złotych za tę samą usługę. A kiedy przedsiębiorcy zapłacą więcej? Kiedy będą musieli konkurować o pracownika…

…co, jak wiemy, się nie dzieje. Konkurencja oznacza dziś równanie w dół, nie w górę. Przy tak dużej podaży pracy nikt nie bije się o kasjerki czy pakowaczy.

Administracyjnym nakazem tego nie zmienimy. Wróćmy na chwilę do specjalnych stref – mamy Dolinę Lotniczą w województwie podkarpackim. Tam otwierają się firmy, których profil płacowy to średnio 3–4 tysiące złotych brutto. Kwoty te w Warszawie nie robią wrażenia, ale w innych regionach Polski to realnie podwyższa poprzeczkę. Konkurencja powoduje, że aby pozyskać pracownika z kwalifikacjami, trzeba mu więcej zapłacić.

Pan się nie boi tej argumentacji, że nie możemy podwyższać płac ludziom, bo zawsze znajdą się tacy, którzy administracyjny nakaz obejdą? Założenie, że lepsze standardy są niepotrzebne, bo zawsze można je obejść, brzmi w ustach przedstawiciela administracji państwowej jak przyznanie się do porażki.

Spór o to trwał zawsze, a jednak jakoś płace w Polsce sukcesywnie podnoszono. Wiemy, że każda podwyżka była okupiona taką dyskusją, ale płace wzrosły. Są jednak skutki uboczne podnoszenia płac, na przykład umowy śmieciowe.

Które, na szczęście, zaczynamy oskładkowywać lub ograniczać.

Tak, kwestie ubezpieczenia umów zleceń zostały uregulowane.

Inwestują w Polsce wielkie marki internetowe, na przykład Google. I cokolwiek byśmy o roli internetowych gigantów mówili, jedno jest pewne – nierzadko dają dobrze płatne miejsca pracy, tu, na miejscu. Ale jednocześnie nie płacą tu zbyt wysokich podatków, bo wolą płacić je w różnych proporcjach w USA i rajach podatkowych, ale na pewno nie w Polsce. To stawia państwo, które chce te firmy przyciągać, w niezbyt wygodnej pozycji.

To zapytajmy, co jest dla nas wartością. To, że amerykańskie firmy tworzą dobre miejsca pracy czy że płacą podatki na miejscu? Zatrudnieni za dobre pieniądze pracownicy tych firm podatki jednak płacą na miejscu i kreują rynek wewnętrzny. Z dwojga złego wolę, aby oni pracowali w Polsce, nawet jeśli firma ma siedzibę w Redmond czy innym mieście Doliny Krzemowej, i tu rozkręcali lokalny rynek. Zatrzymanie tych ludzi w Polsce też jest wartością. Dziś nie tracimy jeszcze na tym, że Google i inne firmy z tego sektora nie funkcjonują jako polskie spółki, tylko jako oddziały.

Pamiętajmy, że nikomu się nie udało zmusić wielkich korporacji, aby zaakceptowały cały nacisk podatkowy, jaki obowiązuje w kraju inwestycji. To trudne. Na razie chcemy, aby udało się ograniczyć rebranding i transfery finansowe z nim związane.

Rebranding polega na tym, że spółka co dwa, trzy lata zmienia swój znak towarowy czy markę, przenosząc je na spółkę-córkę, żeby na papierze zmniejszyć swoje zyski i zapłacić mniejszy podatek.

Na razie jednak „europejski Google, europejski Facebook” pozostają niezrealizowanymi fantazjami. Co zrobić, żeby Polska mogła wykorzystać swoje atuty i wykroić sobie choćby niszę na tym rynku?

Są pierwiosnki, które zapowiadają wielki potencjał. Wręczyliśmy w prezencie prezydentowi Obamie grę Wiedźmin – co zostało przyjęte ze sporym zdziwieniem – przecież nie po to, żeby sobie pograł, ale żeby pokazać, że mamy produkty światowej klasy, którymi możemy się pochwalić. Nasze gry do nich należą. Nie wymyślimy „polskiego Facebooka” od ręki. Ale czy są szanse na polską „dolinę gier”? Tak, przy tak rozwijającej się branży to bardzo prawdopodobne. W porównaniu z Ameryką startujemy z zupełnie innego poziomu, ale Zuckerbergów wcale u nas nie brakuje.

I co robi rząd i Ministerstwo Gospodarki, żeby im pomóc?

Dotychczasowe programy często były skupione na przedsiębiorcy i bezpośredniej pomocy. Nie zależało nam tylko na tym, by środki, które trafiały do przedsiębiorców, były jak najlepiej wykorzystane – tylko na tym, powiedzmy to wprost, żeby pieniądze zasiliły daną gałąź gospodarki. Sukces mierzyliśmy liczbą zawartych i zrealizowanych umów. W nowej perspektywie zaczynamy już myśleć o tym, jakie mają być efekty wsparcia. Czyli, na co pan zwraca taką uwagę – o dobrych miejscach pracy. Rozumiem, że stawką dla sektora technologii informacyjnych i telekomunikacyjnych w Polsce jest na przykład wygranie z Ukrainą w wyścigu o inwestycje w klastry technologiczne i informatyczne, które dają zatrudnienie. Jeśli stworzymy dobrą infrastrukturę dla firm internetowych, to możemy liczyć na napływ wiedzy i talentu do nas – ci najzdolniejsi ze Wschodu zasilą nasze firmy. Już to się dzieje. Outsourcing to immanentna cecha tej branży, ale stworzenie platformy infrastrukturalnej daje szansę, że różne węzły sieciowej pracy będą spotykać się właśnie w Polsce.

Czyli wracamy do początku: innowacje po polsku to sprawienie, żeby pewne sektory przemysłu nie „przepływały” przez nasz kraj, tylko zostawały na miejscu?

Tak. Jeśli zrobimy coś, aby polski stary i dobry przemysł uzupełniły polskie nowe i dobre technologie informatyczne, to będziemy mogli powiedzieć, że nasz „integracyjny” pomysł na innowacje się udał. Bo tak się dziś buduje koła zamachowe gospodarki.

Arkadiusz Bąk – urodzony w 1977 roku; wiceminister gospodarki od 2013 r., absolwent Wojskowej Akademii Technicznej i Politechniki Warszawskiej.

 

**Dziennik Opinii nr 149/2015 (933)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij