Gospodarka

Kolonizacja na prawie Morawieckiego

Cała Polska stanie się Specjalną Strefą Ekonomiczną.

Jak informuje Puls Biznesu, Mateusz Morawiecki w Krynicy zaprezentuje nowe propozycje zachęcające inwestorów do rozwijania swojej działalności w Polsce. Pomysł ministra rozwoju opiera się na rozszerzeniu zasad działania Specjalnych Stref Ekonomicznych (SSE), które do polskiej gospodarki wprowadził rząd Waldemara Pawlaka w 1994. Rozszerzeniu radykalnym – na „specjalnych zasadach” państwo będzie mogło dotować biznes prywatny w całym kraju. Oznacza to, że w praktyce cała Polska stanie się Specjalną Strefą Ekonomiczną.

Zachęty dla kapitału to m.in. zwolnienia i ulgi podatkowe na okres nawet do 20 lat, pomoc specjalnie oddelegowanych doradców, a także różne uproszczenia i ułatwienia (np. w korzystaniu z gruntów). Ministerstwo deklaruje, że zamierza wspierać lokowanie firm w regionach z najwyższym bezrobociem. Strefy będą, tak jak teraz, otwarte także dla rodzimego biznesu. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce relacja obecności w nich kapitału zagranicznego do polskiego to dziś 4:1.

Ci, którzy oczekiwali od rządu Prawa i Sprawiedliwości zmiany polityki gospodarczej na bardziej suwerenną mogą czuć się rozczarowani. „Wstawanie z kolan” i dążenie do wyjścia z  „pułapki średniego rozwoju” słabo się bowiem rymuje ze ściąganiem kapitału za wszelką cenę. Bo aby liczyć zyski w przyszłości (nabycie technologicznego know-how, wpływy z podatków i składek pracowniczych, promocja regionu) trzeba do tego interesu słono dopłacać z budżetu poprzez liczone w miliardach zwolnienia podatkowe. „Bardziej zrównoważony” charakter mają mieć rozwiązania szczegółowe: wsparcie dla mniejszych firm ma być proporcjonalnie największe, a biznesy będą mogły się ubiegać o pomoc publiczną dla inwestycji już od wartości 200 tys. zł. Niestety, w rządowych zapowiedziach nie ma mowy np. o preferencji dla firm zatrudniających na umowę o pracę, czy wykazujących duży poziom członkostwa w związkach zawodowych. Elementem welcome pack dla inwestorów będzie za to – podobnie jak w dotychczasowych SSE – możliwość elastycznego zatrudniania i zwalniania pracowników.

„Wstawanie z kolan” i dążenie do wyjścia z  „pułapki średniego rozwoju” słabo się rymuje ze ściąganiem kapitału za wszelką cenę.

Skąd takie działania? Wydaje się, że Morawiecki coraz bardziej przejmuje się naszym impasem inwestycyjnym. Ogólne wskaźniki makroekonomiczne (PKB, bezrobocie, dynamika płac) wyglądają dobrze, co odnotowała niedawno agencja Moody’s, podwyższając prognozę wzrostu PKB z 3,2 do 4,3 proc. Od dojścia do władzy Prawa i Sprawiedliwości Polska gospodarka zmaga się jednak z poważnym problemem. Nasz wzrost oparty jest przede wszystkim na wzmożonej konsumpcji – ten efekt wzmocnił m.in. program 500+ czy wprowadzenie godzinowej płacy minimalnej. Mimo ogólnego prosperity, bardzo słaby pozostaje poziom inwestycji, zwłaszcza prywatnych. Coraz więcej ludzi ma coraz więcej pieniędzy, ale przedsiębiorcy nie chcą inwestować. Ma to wpływ na stopę inflacji, która ostatnio przyspieszyła, a to powoduje groźny dla każdej władzy wzrost cen – jak ostatnio w lipcu i sierpniu, kiedy nawet w trakcie protestów w obronie sądów polski internet żył przede wszystkim historycznym rekordem cen masła.

Ekonomiści różnych orientacji zgadzają się, że długofalowy wzrost gospodarczy i podniesienie stopy życia obywateli zależy przede wszystkim od inwestycji – publicznych i prywatnych. Polska gospodarka wymaga intensywnego skoku jakościowego – potrzebujemy miejsc pracy i firm wytwarzających wysoką wartość dodaną. Iphony, nie europalety, mówiąc skrótowo. Inwestycje, o których w ostatnim czasie było najgłośniej – Daimler, Toyota czy Amazon – są tego przeciwieństwem. To montownie, które przenoszą się do Polski ze względu na niższe niż na zachodzie koszty pracy. Co gorsza, są konstruowane tak, żeby maksymalnie szybko dawało się je spakować i przewieźć w jeszcze bardziej konkurencyjne miejsce. To, że Minister Morawiecki sięga po to przestarzałe narzędzie polityki gospodarczej świadczy o braku wiedzy lub – co zdecydowanie bardziej prawdopodobne – desperacji.

Amazon: nikt nie chce być trybem w maszynie

Najnowsze dzieje SSE

SSE sprowadzono do Polski na fali świecącej wtedy triumfy ideologii wolnorynkowej (tzw. Konsensu Waszyngtońskiego), w myśl której obniżanie podatków dla inwestorów to najlepsze, o ile nie jedyne skuteczne narzędzie polityki gospodarczej państwa. W najgorszych okresach III RP bezrobotny był nawet co piąty Polak. Polska gospodarka faktycznie potrzebowała wówczas kapitału – i z braku tego krajowego walka o inwestora zagranicznego miała pewien sens rozwojowy. Pozyskiwanie zagranicznego kapitalisty za wszelką cenę było zatem jedną z podstaw rozwoju Polskiej gospodarki po 1989. Jeden z naszych pionierów gospodarki rynkowej, Jan Krzysztof Bielecki nazwał ten okres „polowaniem na kapitalistę”.

Mało kto jednak mówi wprost, że wzrost gospodarczy budowany był wówczas kosztem pracowników – niskich pensji, wydłużonego czasu i gorszych warunków pracy. Od tego czasu podobno miało się w Polsce sporo zmienić. Gospodarka urosła 2,5 krotnie, w dużych miastach mamy de facto pełne zatrudnienie, a bez ponad miliona Ukraińskich pracowników nasza gospodarka prawdopodobnie już byłaby w fazie recesji. W tej sytuacji dziwaczna jest decyzja, aby dalej subsydiować biznes prywatny z podatków szczególnie, gdy wiąże się to z akceptacją patologicznych relacji pracy.

Spór o Specjalne Strefy Ekonomiczne trwał w Polsce przez lata. Stronę SSE trzymali kolejni ministrowie gospodarki, dla których każda kolejna inwestycja, szczególnie zagraniczna była okazją do zrobienia pamiątkowych zdjęć przecinania wstęgi i brylowanaa w mediach. Natomiast przeciwnikami stref nie byli wbrew pozorom tylko działacze pracowniczy czy lewicowe ekonomistki.

Krytycznie o polityce przemysłowej opierającej się na SSE wypowiadało się ministerstwo finansów, a z czasem także pracy i polityki społecznej. Ci pierwsi pilnowali budżetu zwracając uwagę, że do każdego miejsca pracy w SSE budżet państwa dopłaca osiemdziesiąt tysięcy złotych i więcej (według moich kolegów i koleżanek z Fundacji Kaleckiego w latach 2010-12 ta kwota ta wynosiła nawet 140 tys. zł). Tylko między 1998 a 2013 r. skarb państwa utracił z tytułu ulg podatkowych dla firm w SSE wpływy rzędu 14,6 mld zł. Z kolei resort pracy i polityki społecznej zwracał uwagę na patologiczne łamanie praw pracowniczych, którego dopuszczają się firmy ulokowane w strefach. Standardem jest tam stosowanie umów śmieciowych, czy korzystanie z agencji pracy tymczasowej. Jeśli zaś celem działania SSE ma być walka z regionalnym bezrobociem, to nie sposób zrozumieć, czemu firmy ściągają do pracy w nich tanią siłę roboczą z innych krajów. Już w 2013 poważnie rozważano ich zamknięcie. Ostatecznie rząd Donalda Tuska zdecydował się na przesunięcie daty ich zamknięcia z roku 2020 na 2026.Tym bardziej teraz, niemal trzy dekady od rozpoczęcia transformacji ustrojowej przychylna Strefom polityka ekonomiczna rządu musi budzić zdziwienie.

Długie trwanie „specjalnej” pracy

Minister Morawiecki z wykształcenia jest historykiem. Nie można odmówić mu wyobraźni historycznej, często mówiąc o gospodarce elokwentnie żongluje anegdotami, analogiami, czy cytatami z przeszłości. Na pewno więc zdaje sobie sprawę, jak nazwanoby jego pomysły na rozwój Polski w perspektywie długiego trwania. Polska obszarem „specjalnej pracy” nie jest bowiem od wczoraj. Pierwsze SSE w Polsce w postaci tzw. kolonizacji na prawie niemieckim powstały bowiem już w XII wieku na Śląsku. Przez kolejne stulecia ten model kwitł w najlepsze, obejmując pozostałe regiony Korony.

Piastowska Polska była krajem peryferyjnym, bez silnej władzy centralnej, w stanie ciągłych konfliktów zewnętrznych i wewnętrznych. Pod względem gospodarczym nasz region był zapóźniony, a rozwój jego miast ograniczony zdecentralizowaną i chaotyczną organizacją handlu czy transportu. Także rolnictwo tkwiło w poprzednich stuleciach, co było źródłem nie tyle nawet braku bogactwa, co zwyczajnego niedostatku żywności, owocujących niższą niż w Europie Zachodniej gęstością zaludnienia, a więc i znaczeniem gospodarczym i politycznym.

W takiej sytuacji lokalni feudałowie próbując przełamać gospodarczą niemoc sięgali po pomoc z Zachodu. Przedsiębiorczy wójt (niem. Vogt) – zasadźca opłacał ekipę śmiałków (zazwyczaj z Zachodu, czyli Niemiec) by po przybyciu na ziemie polskie zbudować czy zreorganizować wieś lub miasto. W zamian za przywieziony know-how (najczęściej w postaci zbioru regulacji wywodzących się z Magdeburga czy Lubeki), ekspertów i kapitał zakładowy otrzymywał tzw. „wolniznę”, czyli zwolnienie podatkowe oraz dziedziczne prawo do zarządzania domeną. Odpowiadał tylko przed lokalnym feudałem lub Kościołem. Podobnie jak w wypadku współczesnej akceptacji dla wyłączeń spod powszechnie obowiązującego prawa pracy, średniowieczny inwestor miał też uprawnienia w pełnieniu funkcji administracyjnych: pobierał daniny i opłaty, podejmował decyzje organizacyjne, wymierzał sprawiedliwość i nakładał kary, z karą śmierci włącznie. Wszystko to według prawa niemieckiego (ius teutonicum) i z całkowitym immunitetem od władzy księcia i jego urzędników. Z czasem zasadźcami zostawali także Polacy, a praktyka przyjęła się na wiele stuleci – tak m. in. został ufundowany renesansowy Zamość. Proces ten niewątpliwie przyczynił się do wzrostu kultury polskiej kultury materialnej w średniowieczu.

Neofeudalizm w garniturze

No właśnie. Istotnym elementem zarówno Specjalnych Stref Ekonomicznych jak i kolonizacji na prawie niemieckim jest ich decyzjonistyczna arbitralność: powstają tam, gdzie władca zezwoli i gdzie łaskawie nie będzie egzekwował prawa, które obowiązuje innych. Współcześnie nazywa się to łamaniem zasad równej konkurencji. Każdy przedsiębiorca, których chce inwestować w Polsce będzie zainteresowany tym, aby jego biznes znalazł się w obrębie strefy. Ci, którzy nie znajdą się na liście, lub mają zakłady w innych lokalizacjach będą w gorszej sytuacji, bo pozostaną bez wsparcia środków publicznych. Oczywiście o tym, kto otrzyma pomoc, zdecyduje urzędnik podległy ministrowi rozwoju.

Księżycowy plan Morawieckiego

To wszystko nie musiałoby być problemem, gdybyśmy mieli pewność, co do przejrzystości i sprawiedliwości podejmowanych w ministerstwie decyzji. Można sobie wyobrazić, że pomoc publiczna faktycznie byłaby przydzielana perspektywicznym firmom ze strategicznie ważnych sektorów: IT, bio-i-nano-technologii, odnawialnej energii, transportu bezspalinowego etc. Dotychczasowa działalność Ministra Morawieckiego pokazuje jednak, że bez wahania wspiera inwestycje w technologie i sektory przestarzałe, czego najlepszym dowodem jest dotowanie energetyki węglowej przy jednoczesnym odwróceniu się od energii odnawialnej. Nawet jego strategia oparta jest w dużej części na anachronicznych przynajmniej od czasów kryzysu teoriach. Prawdopodobnie więc zwycięzcy nowego rozdania polskiej gospodarki będą wybrani przez funkcjonariuszy partii władzy. Po dwóch latach rządów obecnej koalicji mniej więcej wiadomo, co to oznacza.

W tych warunkach wydaje się, że w roku 2017 Polska gospodarka nie dokona jakościowego skoku. Wręcz przeciwnie: w drodze do budowania polskiego modelu rozwojowego utwierdzamy się na dotychczasowych, prastarych i sprawdzonych metodach feudalizmu. Strach tylko pomyśleć, jak będą wyglądać nasze katedry.

Co się dzieje na warszawskiej giełdzie?

***

Filip Konopczyński – członek Zarządu i analityk Fundacji Kaleckiego, Ekspert oraz współautor analiz w projektach badawczych i społecznych m. in. dla Narodowego Banku Polskiego, Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej (NASK), Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Dziecka. Publikował m. in. w Gazecie Wyborczej, Przekroju, Oko.press, Dzienniku Opinii, Kulturze Liberalnej, Res Publice Nowej, czy magazynie Kontakt. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji oraz Instytutu Kultury Polskiej w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych (MISH) Uniwersytetu Warszawskiego.​​

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Filip Konopczyński
Filip Konopczyński
Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego
Współzałożyciel Fundacji Kaleckiego. Prawnik i kulturoznawca, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Realizował projekty badawcze i edukacyjne m.in. dla Institute For New Economic Thinking, Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, Narodowego Banku Polskiego, Uniwersytetu Warszawskiego czy Rzecznika Praw Obywatelskich. Publikował w Gazecie Wyborczej, Przekroju, Oko.press, Newsweeku, Magazynie Kontakt, Kulturze Liberalnej, Res Publice Nowej.
Zamknij