Gospodarka

Wolny rynek wyżyma pracownika jak mokrą szmatę

O tym, że wychowaliśmy całe pokolenie pracowników z syndromem sztokholmskim, rozmawiamy z Kamilem Fejferem, publicznym rzecznikiem porażki.

Szymon Grela: W swojej książce Zawód dużo piszesz o poczuciu beznadziei wśród polskich pracowników. Dlaczego jest jej w kraju aż tyle?

Kamil Fejfer: Przede wszystkim dlatego, że państwo zrezygnowało z aktywnego uczestnictwa w rynku pracy. Już na początku rzuciło wszystko żywiołom, uznając, że w długiej perspektywie wszystko ureguluje wolny rynek.

A w długiej perspektywie jedyne, co jest pewne, to że wszyscy będziemy martwi. I do tego zmierzamy. Wolny rynek z zasady działa na korzyść silniejszych, a całą resztę wyżyma jak mokrą szmatę. I o nich właśnie jest Zawód.

I nikt się przeciwko takiemu traktowaniu nie zbuntuje?

A niby jak? W Polsce pracownik nie ma prawie żadnego wsparcia. Brak państwowego „klina”, który wszedłby między pracownika a pracodawcę i jakoś te pozycje zrównoważył.

Państwowa kontrola pracodawców praktycznie nie istnieje. Kiedyś z Łukaszem Komudą z FISE (Fundacja Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych) policzyliśmy, że mała firma – a większość osób w Polsce w takich pracuje – jest kontrolowana przez Państwową Inspekcję Pracy średnio co 20-30 lat. To więcej niż średnia długość istnienia firmy, co oznacza, że większość z nich nie jest kontrolowana nigdy. A nawet jeśli do tego dojdzie, to nakładane kary są śmieszne, a przedsiębiorca przed wizytą jest ostrzegany. To idiotyczne – może spreparować wówczas wszystkie potrzebne papiery.

Całą sytuację pogarsza to, że sami nie walczymy o swoje prawa. W Polsce właściwie nie ma związków zawodowych. Na tle Europy wypadamy fatalnie. Do tego mamy problem z tzw. „żółtymi związkami zawodowymi”, czyli słupami, które działają na rzecz pracodawców.

Czemu tak niechętnie działamy wspólnie, skoro moglibyśmy na tym zyskać?

Problemem III RP była nie tylko niezachwiana wiara w wolny rynek, ale też opowieść, jaką sprzedawano ludziom. „Jeśli będziesz zapierdalać, to ci będzie dane”, „jesteś wart tyle, ile sobie wyrwiesz” – tak można ją streścić.

Ludzie w to uwierzyli?

Dlaczego by mieli nie uwierzyć? Słyszeli to od polityków, ekonomistów i bankierów. Słyszeli to w szkole i w domach. Taką narrację grzały też przez lata najważniejsze media.

W efekcie wychowaliśmy całe pokolenia z syndromem sztokholmskim – pełne uwielbienia dla systemu, który jest przeciwko nim. Pracownicy – często ci najbardziej wyzyskiwani – mówią jak pracodawcy. Młody, wkurzony, marnie zarabiający prekariat krzyczy, żeby ciąć podatki i liberalizować rynek pracy. A to ich przecież jeszcze bardziej pogrąży. Czasami spotykam ludzi na śmieciówkach, na umowach o dzieło albo w ogóle pracujących na czarno, którzy mówią, że fiskus ich okrada. Nie mają urlopów (bo umowa o dzieło), prawie nie płacą podatków (bo robota na czarno), rynek miota nimi jak szmacianymi lalkami, a oni ciągle mówią o tym, że trzeba poluzować z biurokracją.

„Wszystko jest dostępne. Tylko weź się do roboty!”

Okazuje się, że efekt skapywania (trickle down) faktycznie występuje. Ale nie tam, gdzie szukają go mainstreamowi ekonomiści. Działa jedynie w przypadku wulgarnego indywidualizmu, który przesączył się przez górę na doły społeczne.

Obecnie elity już nawet trochę się otrząsnęły. Nie bez powodu czołowi liberałowie zaczynają ostatnio mówić, że byli głupi. Ale ludzie na dole nadal mocno w tę indywidualistyczną narrację wierzą.

W Magazynie Porażka, który prowadzisz, często naśmiewasz się z tzw. life-coachów. Właśnie za to, że propagują taki język?

Coaching to lek, który późny kapitalizm wymyślił na chorobę, którą sam stworzył. Do tego lek, który nie dość, że nie działa, to jeszcze szkodzi. Sami coache to współcześni szamani, którzy żerują na niedociągnięciach systemu społeczno-gospodarczego, w którym żyjemy.

Świat pracy jest na kolanach [rozmowa z Agatą Nosal-Ikonowicz i Piotrem Szumlewiczem]

Przekonują, że sukces (przedstawiamy najczęściej jako sukces materialny) jest efektem indywidualnych starań. Że możesz osiągnąć wszystko, jeśli tylko weźmiesz się do roboty. To kompletna bzdura. Większość ludzi sukcesu, o którym wspominają mówcy motywacyjni, tego z drogimi samochodami, wakacjami pod palmami i domami z basenami, po prostu nigdy w życiu nie zazna. Bo to odstępstwo, a nie reguła. Regułą jest zwykłe życie. Takie piętnaście razy zwyklejsze, niż pokazują w telewizji – w małych kawalerkach z popsutymi zębami i w znoszonych butach.

Bo większość społeczeństwa może osiągnąć sukces tylko w przypadku społeczeństwa, które osiągnęło sukces jako całość. A to zupełnie nie zależy od sumy indywidualnych wysiłków tylko mądrych polityk publicznych oraz instytucjonalnych sposobów ograniczania zakusów silniejszych wobec słabszych.

Pracowitość nie ma żadnego związku z zamożnością społeczeństw. Polacy i Grecy pracują najwięcej w Europie. Największymi „leniami” są Niemcy i Holendrzy. Gdzie częściej osiąga się „sukces”?

I nic nie można zrobić?

Zawsze coś można zrobić. Ale uśredniając, nauczono nas po prostu wyolbrzymiać wpływ, jaki mamy na własne życie. Ci, którym się udało, częściowo przeceniają sukces także dlatego, że po prostu tak działają nasze mózgi. Przeceniamy swój wkład we własne osiągnięcia, a nie doceniamy wkładu innych osób, często tych, którym się nie udało. To się nazywa hipoteza sprawiedliwego świata. Bez względu na rzeczywisty bieg wydarzeń większość z nas i tak będzie uważała, że dobre rzeczy, które nas spotkają, są zasłużone.

Tymczasem ludzie są bogaci albo biedni w zależności od tego, w jakich gospodarkach przyszło im żyć i pracować, w jakich rodzinach się urodzili, w jakim momencie historycznym, kiedy był ostatni kryzys. Nakładają się na to tysiące makroczynników zupełnie niezależnych od naszych działań. Myślisz, że Bill Gates osiągnąłby tyle samo, gdyby urodził się niewidomy albo w Somalii? Nie sprawdzimy. Ala jakoś tak się stało, że urodził się widzącym mężczyzną z klasy wyższej, w jednym z wiodących gospodarczo i politycznie państw świata. Jeśli zarabiasz w Polsce pół średniej krajowej, jak mniej więcej jedna trzecia Polski, to zazwyczaj nie dlatego, że za mało zapierdalasz – najczęściej nie masz ani chwili wolnego.

Skoro taki mamy w Polsce kult sukcesu, to jak udało ci się znaleźć ludzi, którzy zgodzili się opowiedzieć publicznie o swoich porażkach?

Nie było to trudne. Odkąd założyłem Magazyn Porażka, dostawałem co tydzień po kilkanaście wiadomości o tym, jak komuś jest w życiu źle.

Gdy zamieściłem ogłoszenie informujące, że szukam bohaterów do książki, ludzie natychmiast zaczęli wysyłać mi swoje szczegółowo opisane historie. Dostałem ich dziesiątki i nadal je dostaję. Ludzie mówią, że to w razie, gdybym chciał pisać drugą część.

Czyli jednak wcale nie obawiają się tak bardzo przyznać, że coś im w życiu nie wyszło?

Bo w tej całej propagandzie sukcesu są dwa poziomy. Jeden jest oficjalny, na którym wszystko idzie świetnie, a drugi nieoficjalny, prawdziwy, gdzie ludzie z powodu tego pierwszego dostają depresji. I szukają dla tych emocji jakiegoś ujścia. Traktują opowiadanie historii jak rodzaj terapii, której nigdzie indziej nie dostaną. Choć w naszym klimacie społecznym wymaga to odwagi.

Ale być może nawet ta fasada zaczyna już gdzieniegdzie pękać i coraz więcej osób jednak zaczyna uwalniać się spod tego ciężaru. Wydaje mi się, i widać to chociażby w social mediach, że młodym ludziom kończy się cierpliwość. Zaczynają się męczyć ciągłym pudrowaniem samych siebie i nieustannym pieprzeniem o sukcesie jak z internetowej reklamy. Lubię myśleć, że Magazyn Porażka ma w tym swój udział. Ale to oczywiście tylko część procesu.

A co cię popchnęło, by zostać publicznym rzecznikiem porażki?

Mój wieloletni żywot prekariusza. Zaczynałem jako człowiek znikąd – pochodzę z Ełku. Do tego mam od dziecka mocne fobie społeczne, z którymi nadal nie do końca się uporałem. Długo pracowałem jako dziennikarz. Najpierw przez prawie cztery lata w portalu regionalnym, na umowie o dzieło, w szczytowym momencie zarabiając 2 tys. zł. A z początku dostawałem na rękę 1237 zł – do dzisiaj pamiętam kwotę, która wpływała mi co miesiąc na konto. Kiedy mnie stamtąd wyrzucali, powiedzieli, że udało im się wywalczyć dla mnie dwutygodniowe wypowiedzenie. Serio? Wywalczyli mi dwa tygodnie? Zgodnie z prawem powinienem mieć umowę o pracę i miesięczne wypowiedzenie. Byłem na śmieciówce, więc nie przysługiwało mi nic. I musieli dla mnie coś „wywalczać”.

Dlaczego pracujemy tak długo i czy można coś z tym zrobić

Później pracowałem w FISE, żyjąc z grantów, czyli nigdy nie miałem gwarancji stałego zarobku, ale jakoś się udawało. Potem granty się skończyły i zostałem bez pracy. Myślałem, że potrwa to miesiąc, może trzy. Trwało osiem. Wszystkie oszczędności, które miałem, szybko wyschły. Przez resztę czasu utrzymywała mnie dziewczyna. Na szczęście miała stałą pracę i jakoś udawało nam się związać koniec z końcem.

Codziennie wertowałem ogłoszenia o pracę, wysyłałem CV. Miałem jakieś doświadczenie, studia na UW, a i tak nikt nie oddzwaniał i nic nie mogłem z tym zrobić. A próbowałem naprawdę na różne sposoby. Zasiłek dla bezrobotnych oczywiście mi nie przysługiwał, bo nigdy nie miałem umowy o pracę. Państwo, tak jak w przypadku wielu innych ludzi, położyło na mnie chuja. Próbowałem nawet przebranżowić się na robotę fizyczną, robienie mebli. Myślę, że to szlachetna praca – na końcu widzisz jakiś efekt w postaci materialnej. Ale okazało się, że żeby odnawiać lub robić meble, trzeba mieć jakieś pieniądze na start, bo wynajem pomieszczenia, bo narzędzia, bo materiały. Ze znajomymi nawet składaliśmy grant na taką minipracownię. Niestety nie wyszło.

Wszystko to mocno mnie złościło. Żeby trochę tej złości ulżyć, założyłem fanpage. I nagle wszystkie drzwi stanęły przede mną otworem. Ludzie zaczęli się zgłaszać, żeby dawać mi pieniądze za najdziwniejsze rzeczy. A przecież moje kompetencje w ogóle się nie zmieniły.

A może to właśnie pokazuje, że odniosłeś sukces, kiedy się postarałeś, zrobiłeś coś kreatywnego, coś więcej niż inni – nawet, jeśli było to założenie fanpage’a?

Zupełnie nie. Moja historia pokazuje tylko, że kapitalizm jest systemem losowym. Nie ma nic wspólnego z kompetencjami czy ciężką pracą. Tylko przypadek sprawił, że taki fanpage założyłem, odniósł on sukces, dostałem propozycję napisania książki i wszystkie inne. Sukces to nie kwestia zasług. Po prostu nagle coś zaskoczy albo nie i masz małą kontrolę nad tym, kiedy i czy coś takiego się wydarzy.

Rozwój osobisty do niczego mnie nie doprowadził. To wręcz lustrzane odbicie dominującej opowieści. Dopiero odniesienie sukcesu pozwoliło mi w pełni zacząć zdobywać kompetencje i poświęcić się pracy.

Spieniężyłeś zatem swój brak sukcesu?

Tak. Choć nikomu nie polecam tej drogi. Podejrzewam, że ta nisza na rynku jest już całkowicie wypełniona. Przeze mnie.

Nie wypruwaj sobie żył w pracy – i tak nic z tego nie będzie

***

Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społecznych związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, dziennikarz freelancer. Twórca Magazynu Porażka, autor książki Zawód.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Szymon Grela
Szymon Grela
Socjolog
Socjolog, absolwent uniwersytetu w Cambridge. Były dziennikarz (m.in. OKO.press) i analityk Fundacji Kaleckiego. Publicysta, publikuje w Krytyce Politycznej. Przez lata doradca ds. komunikacji i strategii Wiosny Roberta Biedronia i koalicji Lewicy.
Zamknij