Gospodarka

Dörre: Prekariat jest tak stary jak kapitalizm

Ale dzisiaj może być ważną polityczną siłą, jeśli zmobilizuje się do działania – mówi niemiecki socjolog.

Michał Sutowski: Czy prekariat to nowa klasa społeczna? Proletariat XXI wieku?

Klaus Dörre: Inaczej niż Guy Standing nie uważam, żeby to była nowa klasa in statu nascendi. Prekarność w sensie pracy niestałej, niepewnej, niechronionej przez instytucję związków zawodowych jest równie stara jak kapitalizm. Przecież w początkach rewolucji przemysłowej każda praca była prekarna, czego ekstremalnym przejawem były kontrakty jednodniowe, na które zatrudniano robotników wyczekujących pod fabryką.

To znaczy, że wracamy do wieku XIX?

W rozwiniętych krajach kapitalistycznych pojawia się nowy rodzaj prekarności, która odbiera wszystkie osiągnięcia, jakie przyniosło państwo opiekuńcze świata zachodniego. Ono spowodowało coś, czego nie przewidział Marks: praca najemna otrzymała pewien parasol ochronny. To dzięki niemu kapitalizm, zamiast polaryzować społeczeństwo i dzielić je na dwie wielkie, zwaśnione grupy, stawał się wielką machiną integracji społecznej, wiążąc dużą część robotników i urzędników z państwem. Oczywiście kapitalizm państwa opiekuńczego integrował nierówno, bo przede wszystkim mężczyzn, a do tego raczej nie imigrantów i tych słabo wykwalifikowanych. Nowa prekaryzacja w krajach rozwiniętych polega na tym, że wprowadza się formy i pracy i zatrudnienia, które likwidują dotychczasowy parasol ochronny i tym samym całą tę machinę integrującą. Ten proces nie tworzy jednak nowej klasy; mamy raczej do czynienia z właściwymi dla poszczególnych klas formami prekarności. Prekarność sprzątających, zatrudnionych przez agencję pracy mało ma wspólnego z prekarnością dotykającą akademików czy artystów.

To po co w ogóle tworzyć nowe pojęcie?

Politycznie może to mieć sens, nawet jeśli prekariat to żadna nowa klasa.

Pytanie polityczne brzmi bowiem, czy takie hasło czy kategoria może ludzi mobilizować do działania i uświadamiać im wspólnotę interesów.

Dziennikarz-freelancer z dużego miasta łatwiej zidentyfikuje się z polską sprzątaczką, która na czarno pracuje u niemieckiego naukowca czy z pomocnikiem budowlanym z agencji pracy tymczasowej niż z wysoko wykwalifikowanym pracownikiem przemysłu maszynowego, którego obejmuje umowa zbiorowa i który ma prawo do miesiąca płatnego urlopu. W społeczeństwie zaczynają się tworzyć bloki: z jednej stronie grupy wciąż „zintegrowane”, tzn. stale zatrudnieni na czas nieokreślony, objęci zabezpieczeniami, a z drugiej różne odmiany prekariatu.

Mówi pan o demontażu mechanizmów kapitalistycznej integracji. Traktuje pan to jako proces obiektywny, nieunikniony?

Po kryzysie energetycznym lat 1973-1974 w zachodniej Europie – a potem, w wyniku upadku biurokratycznego socjalizmu państwowego, na Wschodzie – mieliśmy do czynienia ze stopniowym utowarowieniem tych obszarów i form życia, które niegdyś były pod ochroną. Wiązało się to przede wszystkim z komercjalizacją i prywatyzacją usług publicznych. Zaczęły się upowszechniać formy zatrudnienia, które kiedyś nie odgrywały tak wielkiej roli: wymuszona praca na mniej niż pełen etat, praca w agencjach pośredniczących, prace dorywcze i krótkotrwałe. Do tego dochodziło masowe bezrobocie. To dotykało wszystkich społeczeństw Europy, aczkolwiek w różnym stopniu, w Skandynawii chyba w najmniejszym. To nie znaczy, że w takiej Szwecji wszystko gra: dzielnice imigranckie pełne ludzi pozbawionych szans są areną zamieszek, z kolei w głównym nurcie polityki pojawiają się partie ksenofobiczne. Niemniej proces prekaryzacji był tam wyraźnie mniej brutalny i głęboki niż w krajach dotkniętego dziś kryzysem Południa czy w Europie Środkowej.

Tak więc jest to trend ogólnoświatowy, a z pewnością ogólnoeuropejski. Najnowsze badania Międzynarodowej Organizacji Pracy wskazują, że między 20 a 30 procent ludzi jest zatrudnionych w stabilnych bądź półstabilnych stosunkach pracy, tyle samo pracuje w warunkach prekarnych, ale największa część to pracujący w sektorze nieformalnym, bez żadnej umowy czy regulacji.

Czy zmiany technologiczne to główne źródło tych tendencji czy może raczej wymówka, dająca pozór obiektywności politycznym decyzjom?

Mamy raczej do czynienia z całym splotem czynników społeczno-gospodarczych, na które nałożyła się rewolucja technologiczna. Wielka kapitalistyczna ekspansja, jaka miała miejsce od połowy lat 70., była reakcją na zmniejszenie stopy zysku: ruch robotniczy stał się pod koniec lat 60. tak silny, że był w stanie wywierać skuteczną presję na właścicieli kapitału. Elity polityczne i gospodarcze zareagowały na to, używając technologii, które stwarzały możliwość wyzwolenia się spod presji świata pracy.

Na czym to polegało?

Wystąpiły zasadniczo trzy mechanizmy „rewitalizacji” kapitalizmu. Po pierwsze kredyt, czyli stymulowanie wzrostu przez rozszerzenie rynków w kierunku przyszłości. Najpierw była to tylko keynesowska polityka antycykliczna, ale z czasem, wraz z obniżaniem podatków, a potem koniecznością redukcji długu publicznego, zastępowano ją zadłużeniem prywatnym. Ten mechanizm miał kryzysogenny charakter, gdyż rozwój łączył się w coraz większym stopniu ze spekulacją, a zwrot z kapitału uzależniał od trafności prognoz na przyszłość. Po drugie rewitalizacji kapitalizmu służą innowacje. Nie znaczy to jednak, że na przykład rewolucja informacyjna przymusowo wypiera istniejące miejsca pracy, przynajmniej w sensie ilościowym. Mamy dziś przecież kraje o bardzo podobnym poziomie rozwoju technologicznego i bardzo różnym poziomie zatrudnienia. Bardzo wiele zależy od tego, jak nowe technologie i zyski z nich czerpane zostaną instytucjonalnie zakorzenione i obudowane politycznie. W tym miejscu przechodzimy do trzeciej kwestii, a mianowicie systemów zabezpieczenia społecznego.

Ich demontaż miał nadać kapitalizmowi nową dynamikę.

Rzecz w tym, że kapitalizm zawsze rozwija się gdzieś pomiędzy paradygmatem Schumpetera i Polanyiego. Twórcza destrukcja, tzn. oczyszczanie rynków z najsłabszych aktorów i poszukiwanie innowacji, możliwe jest tylko wówczas, kiedy świadomość przedsiębiorców nakierowana jest na otwartą, nową przyszłość. Do tego zaś konieczny jest drugi biegun, na który wskazał Polanyi w Wielkiej transformacji: minimum bezpieczeństwa i zakorzenienia w instytucjach pozarynkowych. Tymczasem kapitalistyczna ekspansja poprzez kredyt i innowacje technologiczne przegięła wahadło zbyt mocno „w stronę Schumpetera”.

Mówiąc krótko, zbyt wiele destrukcji bez społecznych hamulców hamuje w końcu samą innowacyjność.

Sam dynamizm gospodarczy to za mało? Niemcy ograniczyli socjal i radzą sobie nieźle.

Tak, w Niemczech bezrobocie spada radykalnie, zatrudnionione są 43 miliony ludzi, czyli najwięcej od 1989 roku. Jednak problem mojego kraju  – abstrahując od kosztów zewnętrznych, tzn. eksportu bezrobocia do innych państw – polega na tym, że od 1990 wolumen opłaconych godzin pracy spadł. Dziś niemiecki pracownik pracuje aż o 160 godzin w roku mniej niż 25 lat temu.

No to świetnie, spełniło się marzenie Keynesa, o którym pisał w Ekonomicznych szansach dla naszych wnuków – wreszcie mamy więcej czasu wolnego! A przynajmniej wy w Niemczech macie…

Problem w tym, że całkowity czas pracy jest nierówno rozdzielony, wręcz ostro spolaryzowany. Wysoko wykwalifikowani pracownicy korporacji pracują nieraz po 50-60 godzin w tygodniu, z kolei dla wielu prekariuszy pracy jest za mało – coraz powszechniejsze są prace w niepełnym wymiarze czasowym, tzn. poniżej 20 godzin w tygodniu, a realnie nawet poniżej 12. Mamy zatem nierówny podział ogólnie zmniejszającego się wolumenu pracy, a coraz więcej osób integruje się z rynkiem pracy na sposób prekarny, bez stałości i przewidywalności zatrudnienia.

To i tak lepiej niż w XIX wieku, bo wtedy prekarności towarzyszył bardzo długi czas pracy…

Niby tak, ale jednocześnie w społeczeństwach zamożnych wraca dziś problem głodu – to był szok dla moich kolegów badaczy z Wielkiej Brytanii, że po kryzysie 2008 znów pojawiła się kwestia od dawna niewyobrażalna na Zachodzie. Towarzyszy temu ostentacyjna konsumpcja. Tak więc i praca, i wynagrodzenie za nią są coraz bardziej nierówno rozdzielone. Gdyby zachodził sprawiedliwy podział, można by uznać, że skrócenie czasu pracy jest dobre, bo mamy więcej czasu na hobby i rodzinę. Ale tak się nie dzieje. Mamy wysoką ogólną produktywność, której owoce są niesprawiedliwie rozdzielone.

Czy pana zdaniem można środkami politycznymi przywrócić stan pełnego, względnie stabilnego zatrudnienia, który umożliwiłby sprawiedliwszy podział owoców wzrostu produktywności?

Powrót do fordowskiego modelu kapitalistycznego państwa dobrobytu jest wykluczony.

Z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, nastąpiła zmiana strukturalna na niekorzyść przemysłu, nawet w Niemczech, gdzie baza industrialna na tle innych krajów jest całkiem spora. Następuje wzrost zatrudnienia w usługach, zwłaszcza w usługach świadczonych bezpośrednio, pomiędzy osobami – to tam będzie najwięcej miejsc pracy, zupełnie inaczej niż w latach 50. i 60. Problem polega na tym, że takie „osobiste” usługi świadczy się dokładnie tam, gdzie akurat są potrzebne. Stąd bierze się presja elastyczności; do tego odpada efekt skali sprzyjający wyższej marży, jak przy masowej produkcji. Po drugie, nie można liczyć, że w wysoko rozwiniętych krajach Zachodu czekają nas kolejne dekady wysokiego wzrostu.

Trwała stagnacja jest nieunikniona?

To teza Lawrence’a Summersa, ale również Thomas Piketty ostrzega, że musimy w Europie nastawić się na długie lata niskiego wzrostu PKB. Co prawda nawet jeśli kraje bogate rosną powoli, to w sensie materialnym jest to i tak dużo. Piketty pokazuje jednak, że praktycznie nie ma redystrybucji z góry na dół, a więc nadwyżki kapitału spadają wolniej niż tempo wzrostu i w efekcie rosną nierówności. Nadwyżki kapitału płyną z kolei do świata finansów, gdzie inwestuje się w sposób spekulacyjny, co sprzyja kryzysom, a zarazem wirtualny, tzn. że inwestycje nie przekładają się na miejsca pracy. To sytuacja strukturalnej nadakumulacji – nie ma rynków, które zdolne byłyby zaabsorbować nadwyżkę zasobów, bo w efekcie rosnących nierówności brakuje wystarczającego popytu.

Ale kapitalizm zawsze jakoś sobie z tym radził?

Dotychczas tak, ale dziś nie widać siły społecznej, która byłaby zdolna zmienić mechanizmy podziału. Piketty mówi, co trzeba zrobić, tzn. globalny podatek majątkowy, ale niestety nie bardzo mówi, jak to zrobić. Pomimo ogromnej destabilizacji kapitalizmu przez rynki finansowe nie możemy tak po prostu wrócić do starego systemu Bretton Woods…

Trzeci czynnik to nowy międzynarodowy podział pracy – u nas jest mały wzrost, ale w nowych centrach, zwanych czasem rynkami wschodzącymi, gospodarka rośnie w niesamowitym tempie. Wreszcie czwarty punkt to ekologia – fakty są niestety takie, że przy obecnym modelu wzrostu opartego na paliwach kopalnych aż 4 na 8 „limitów” wyznaczających możliwość przetrwania planetarnego ekosystemu zostały przekroczone. Autor tej koncepcji, Johan Rockström, wymienia ocieplenie klimatu, utratę bioróżnorodności, wylesienie oraz poziom użycia azotanów i fosforanów; do tego dziura ozonowa i poziom szkodliwych aerozoli w powietrzu jest na granicy dopuszczalności.

A czy jakiś globalny „zwrot energetyczny” na rzecz odnawialnych źródeł energii i gospodarki niskoemisyjnej nie mógłby nas uratować?

To wielka nadzieja „zielonych keynesistów”, do których należy choćby mój kolega James Galbraith. Problem w tym, że dotychczas cały postęp efektywności energetycznej był równoważony rozrostem przedsiębiorstw, w efekcie czego w najlepszym razie wychodzimy na zero. Tak długo, jak długo kapitalizm będzie nastawiony na wzrost, czyli mówiąc Marksem, na rozszerzanie reprodukcji kapitału, efekt odbicia ze strony planety trudno będzie opanować. Do tego dochodzi prosty fakt, że obecnie 3/4 śmieci produkuje się na Północy, podobnie jest ze zużyciem energii – a skutki uboczne dotyczą przede wszystkim Południa. Trudno mówić Chińczykom czy Hindusom: przestańcie rosnąć, bo przecież per capita ich zużycie zasobów czy emisja dwutlenku węgla wciąż jest grubo poniżej europejskiego poziomu… Z tych wszystkich powodów jestem sceptyczny, czy taki „zielony keynesizm” może zadziałać.

Mówił pan, że brakuje siły społecznej, która wpłynęłaby na mechanizmy podziału. Zbiorowa solidarność proletariuszy w XIX wieku wykuwała się w wielkich fabrykach. Gdzie wykuwa się solidarność prekariatu dziś?

Powtórzę, że nie wierzę w żaden „globalny prekariat” i w to, że struktura społeczna zmieniła się w ostatnich dziesięcioleciach zasadniczo. Guy Standing ma natomiast rację, kiedy wskazuje, że to – w pewnym uproszczeniu – czym był kiedyś proletariat, dzieli się dziś przynajmniej na dwa obozy; o przynależności do jednego z nich decyduje stosunek do wzrostu i produktywności. Na jednym biegunie jest blok „produktywistyczny”, tzn. ludzie zatrudnieni w formach stabilnych bądź względnie stabilnych, którzy w różnym stopniu zyskują na wzroście akumulacji kapitału i uczestniczą w jego podziale, choćby w formie redystrybucji. Z drugiej strony są większe grupy, nowi prekariusze oraz nowe „podklasy”, zepchnięte poza próg społecznego uznania, względnie balansujące na jego granicy.

Powiedziałbym, że to ludzie, którzy są ekonomicznie zbędni z punktu widzenia interesów systemu, choć nie wyklucza to ich wyzysku, a z drugiej strony uczestnictwa w jakichś działaniach obywatelskich.

Tak czy inaczej, są to ludzie, którzy nie korzystają z owoców wzrostu, żyją w stosunkach prekarnych bądź są zupełnie wykluczeni. Mimo całego zróżnicowania łączy ich orientacja antyproduktywistyczna i krytycyzm wobec idei wzrostu. Mówię, rzecz jasna, w przypadku obu tych wielkich obozów – produktywistycznego i antyproduktywistycznego – o zwykłych obywatelach oraz ich rzecznikach w świecie intelektualnym.

Marksowski konflikt pracy z kapitałem dawał czytelną perspektywę zmiany; czy tak na nowo zdefiniowany podział społeczny stwarza możliwość walki o lepszy świat?

Wielką zmianę społeczną wyobrażam sobie tylko w takiej sytuacji, kiedy oba te obozy „podporządkowanych”, czy – jakby się patetycznie wyraził Immanuel Wallerstein – dwa obozy „ducha Porto Allegre” nie tylko wejdą w sojusz, ale też znajdą trzecią grupę spośród klas panujących, która chciałaby reformować kapitalizm w duchu eko-społecznym. Taką transformację widziałbym jako mieszankę zerwania z mechanizmami reprodukcji dotychczasowego systemu, reformy elitarnej zaprowadzonej z góry oraz praktykowania alternatywnych sposobów życia.

A konkretnie?

Weźmy przykład Niemiec. Solidarność na rzecz reform odgórnych wyraża się u nas choćby poprzez nacisk na wprowadzenie ogólnokrajowej płacy minimalnej. To skromny początek, ale od czegoś trzeba zacząć – płaca minimalna stwarza pewien punkt odniesienia, upolitycznia dolną granicę dochodów, określa to, czym jest „sprawiedliwa płaca”. Następnym krokiem może być minimalny dochód gwarantowany. I dalej: zerwanie z mechanizmami systemu – to na przykład nowe formy własności, co nie oznacza rzecz jasna etatystycznej biurokracji à la realny socjalizm, ale radykalne przesterowanie produkcji energii odnawialnych. Chodzi o to, żeby energia z wiatru czy słońca była inaczej produkowana i dystrybuowana – nie przez wielkie koncerny, ale sieci zdecentralizowane, przez gminy i wspólnoty lokalne. Czasem nastawione na zysk, czasem jako oddolne spółdzielnie prosumentów… Nie trzeba wymyślać koła: podobne idee demokracji gospodarczej spotykaliśmy już w czasach Praskiej Wiosny, pisali o tym Ota Šik czy Radovan Richta. Z kwestią wykroczenia poza opozycję prywatne – państwowe zmagają się rozmaite towarzystwa, spółdzielnie, przedsiębiorstwa społeczne; w Ameryce Łacińskiej działają rozmaite instytucje ekonomii solidarności… Wreszcie trzecia kwestia to praktykowanie nowych, alternatywnych stylów życia. Mój kolega Hartmut Rosa został intelektualnym celebrytą ze swoją krytyką „przyspieszenia”. Opisuje przecież tak bliskie naszego życia codziennego zjawisko: idziemy do sklepu, kupujemy płytę – ja jeszcze jestem z tych, co je kupują – ale jej nie słuchamy, bo nie mamy na to czasu. Przyjemność czy po prostu konsumpcja zostaje oddzielona od aktu zakupu. Ten obłęd przyspieszenia, potrzeby natychmiastowości wszystkiego obniża nam poziom życia. Noszę w kieszeni ten cholerny telefon, który służy przecież temu, by mnie na trwałe przykuć do miejsca pracy, żebym był osiągalny 24 godziny na dobę; a jak go wyłączę na dwa dni, to zaleje mnie lawina wiadomości… Ten problem dociera już do świadomości coraz większej liczby ludzi w Niemczech.

Ale czy taka krytyka nadmiernej konkurencyjności, wezwania do „zatrzymania się na chwilę”, wyjścia z kołowrotka – to nie jest zabawa raczej dla hipsterów-rentierów?

Przeprowadziliśmy ankiety w dużych fabrykach samochodów, a więc przede wszystkim wśród inżynierów i robotników wykwalifikowanych. I wcale nie jest tak, że na przykład krytyka szkód ekologicznych była im nieznana – często mówili o tym bardzo fachowo. Do tego zauważyliśmy szeroko rozpowszechniony krytycyzm wobec kapitalizmu: niemal 90 procent ankietowanych identyfikuje się jako „krytycy systemu”. Dotyczy to przede wszystkim idei totalnej konkurencyjności – pracownicy rozumieją, co się za tym kryje, za ideologią „coraz więcej, nigdy dość”

Widzą to w swoim miejscu pracy – niektóre elementy produkowali kiedyś w 200 osób, teraz robi to 70, a koncern i tak zaczyna kolejny program „racjonalizacji produkcji”.

Widzą też u swoich dzieci w szkole, jak wcześnie zaczyna się wyścig o dobre oceny. Choć z wielu rzeczy są zadowoleni, nie podoba im się cały ten wielki kołowrotek, w którym biegnie się coraz szybciej, a i tak stoi w miejscu.

W XIX wieku solidarny sprzeciw wobec warunków pracy i płacy prowadził do zrzeszania się w związkach zawodowych, a później w masowych partiach politycznych. Jakie instytucje mogłyby dziś posłużyć artykulacji takiego solidarnego sprzeciwu?

Jestem pewny, że zmiana społeczna wciąż wymaga istnienia partii. Nie wierzę teoretykom w rodzaju Hardta czy Negriego, dla których ruch z Puerta del Sol stanowi model jakiegoś nowego ustroju, obywającego się bez demokracji reprezentacyjnej. Oczywiście, obywatelski ruch oddolny to bardzo ważny czynnik, bo demokracja potrzebuje ciągłej presji od dołu, nacisku różnych grup, rzucających wyzwanie elitom. Nie wierzę jednak, że możemy się obyć bez partii i bez tradycyjnej reprezentacji.

Nie tylko teoretycy, ale i liczne ruchy antysystemowe uważają, że demokracja reprezentacyjna jest już nazbyt skorumpowana albo po prostu nieefektywna.

Antykapitalizm faktycznie nie musi zwracać się do partii czy związków zawodowych, ewentualnie może wchodzić z nimi w bardzo luźne sojusze. Kłopot w tym, że taki nurt może zostać upolityczniony w bardzo różnych kierunkach – prawica też może być ruchem antyrynkowym w rozumieniu Polanyiego, łącząc krytykę rynku i kapitalizmu z wizją silnego państwa, ale też „volkistowskim” rozumieniem narodu. Skandynawska prawica mówi, że jeśli chcemy utrzymać państwo opiekuńcze i nasze liberalne prawa, to musimy zamknąć drzwi przed obcymi. Odwołuje się tym samym do solidarności, tyle że ekskluzywnej. To bardzo żywa tendencja, bo ci sami robotnicy, którzy w ankietach definiowali się jako krytyczni wobec kapitalizmu, na pytanie, czy społeczeństwo przyjmujące każdego może przetrwać na dłuższą metę, w 52 procentach odpowiadali, że nie. Ekskluzywną solidarność łatwo zmobilizować jednocześnie przeciw górze, tzn. przeciw elitom, a także przeciw prekariatowi, do czego lubią się odwoływać populiści. Konserwatyści z kolei, tacy jak Angela Merkel, również grają na potrzebie solidarności w ramach kapitalizmu, mówiąc: reprezentujemy interesy zorientowanego na eksport przemysłu i właśnie dzięki temu zabezpieczamy wam dobre miejsca pracy. To działa, bo CDU miało najlepszy wynik wśród młodych, którzy skądinąd walczą o płace i przeciw prekaryzacji.

Jaką lewica ma na to odpowiedź?

Potrzebujemy solidarności inkluzywnej. Uznajemy, że różne zbiorowości zdefiniowane klasowo mają swoje własne interesy i te interesy trzeba autonomicznie artykułować. Autentyczna solidarność jest do pomyślenia nie jako wielka, zrównująca wszystkich jedność klasowa, ale raczej coś bliższego mozaiki: różne kamienie, które składają się na kompozycję. Trzeba przede wszystkim skłonić tych z obozu „produktywistycznego”, by nie orientowali się na elity, ale spojrzeli w dół – we własnym, oświeconym interesie.

Kto by to miał być, tak konkretnie?

Pracownicy przemysłu eksportowego, ci świadczący usługi prywatne czy publiczne, ci, o których Robert Castel mówił, że należą do „sfery integracji”. Część klas średnich, lekarze, artyści, akademicy czy intelektualiści – oni wszyscy rozwijają własne formy solidarności, ale nie zawsze tożsame czy spójne z tym, czego potrzebują ci na dole. W latach 2008-2009 w badanej przeze mnie firmie zatrudniającej 6 tys. pracowników nastąpiło załamanie zamówień – rzędu 75 procent! Co zrobiła rada zakładowa? To wspaniali ludzie, o ogromnym autorytecie wśród pracowników.  Niestety, pracownikom agencyjnym, zatrudnionym czasowo i młodym praktykantom powiedziano: nie możemy was zatrzymać, przyjmiemy was z powrotem po kryzysie, ale teraz musimy wyrzucić. Najpierw ich organizowano, a potem powiedziano, że nic się nie da zrobić. Znowu zwyciężyła solidarność ekskluzywna…

Ale ja pytałem o jakieś przykłady pozytywne…

Apele przeciwko jednostronnej polityce cięć i podważaniu praw pracowniczych podpisywali wspólnie z intelektualistami liderzy związków i przedstawiciele pracodawców – to już nie jest znak wyłącznie ekskluzywnej solidarności, bo czynili to wbrew niemieckiemu mainstreamowi, a niewykluczone, że nawet wbrew opinii większości tych, których reprezentują. Ogólnokrajowa płaca minimalna dotyczy też zatrudnionych na warunkach prekarnych. Po kryzysie zauważalna była też solidarność zatrudnionych na stałe z zatrudnionymi w agencjach pracy w trakcie krajowych negocjacji płacowych – dla nich też uzyskano podwyżki. Podejmuje się próby uregulowania pracy na umowę o dzieło, coś się dzieje…

Optymistyczne jest to, że Niemcy na powrót stają się krajem walk pracowniczych, czego nie widzieliśmy od dawna.

Dotyczy to zwłaszcza zawodów żeńskich, szczególnie sprekaryzowanych, gdzie konflikty wybuchają nie tylko o płace, ale dotykają głębokich zmian społecznych. Na przykład wychowawczynie w przedszkolach, gdzie tradycyjnie panował etos „nie strajkujemy, bo nie szkodzimy dzieciom”. Ich praca uległa gwałtownym przekształceniom: nie tylko robi się coraz ważniejsza ze względu na presję wyników szkolnych w duchu PISA, ale też dokłada się im coraz więcej zadań. Jednocześnie mamy cięcia, a płace są na poziomie personelu pomocniczego, mimo że niezbędne w tym zawodzie jest 5 lat wykształcenia.

Ale co pan ma na myśli, mówiąc o „głębokich zmianach społecznych”?

Obecnie sektor wysoko produktywnego przemysłu, nastawionego głównie na eksport, uzyskuje tę produktywność między innymi kosztem pracy „reprodukcyjnej”, tzn. wychowawczej i opiekuńczej.  Na powierzchni wybucha konflikt o płace, ale chodzi o znacznie więcej, bo o społeczne uznanie pracy reprodukcyjnej. Tu między innymi widzę nadzieję na znalezienie łącznika między prekariatem oraz wykluczonymi a sektorem wysokoproduktywnym.

A może powinniśmy po prostu walczyć o zabezpieczenie społeczne oderwane od stosunku pracy, co by łączyło interesy zatrudnionych i niezatrudnionych…

Przynajmniej w części tak, bo przecież istnieją liczne grupy ludzi, którzy może z punktu widzenia elit gospodarczych nie są potrzebni, ale niewątpliwie wnoszą coś istotnego do społeczeństwa. W zamożnych społeczeństwach musimy im zagwarantować, że będą mogli prowadzić godne życie.

Poprzez minimalny dochód gwarantowany?

Na pewno nie poprzez obecny system Hartz IV, w którym zasiłek nie pozwala na życie powyżej progu społecznego szacunku. Badamy od 7 lat jego odbiorców i ich opinia jest zgodna – po jakimś czasie zaczyna to działać jak czarna skóra na południu USA, tzn. jak stempel, stygmat, od którego nie można się wyswobodzić. Konieczne jest takie rozwiązanie, które nie dyskredytuje korzystających z niego, a zarazem jest skrojone do warunków pracy elastycznej.

Prawo do zasiłku dla bezrobotnych uzyskiwane najwcześniej po 12 miesiącach nieprzerwanej pracy to absurd. Przecież żyjemy w czasach, kiedy ludzie dostają pracę na trzy miesiące i przez kolejny miesiąc szukają nowej.

Nie można karać ludzi za elastyczność, trzeba ich chronić przed płynącym z niej ryzykiem, ale samą elastyczność wspierać.

W takim razie dochód podstawowy wydaje się idealną opcją.

To nie wystarczy. Na niedawnej konferencji w Jenie szacowaliśmy z Clausem Offe, że ogólnoeuropejski dochód podstawowy finansowany np. z podatku węglowego wyniósłby jakieś 200 euro. Biorąc pod uwagę koszty utrzymania w Niemczech czy Skandynawii, to raczej niewiele. Gdyby go rozdzielać na poziomie krajów, to w Niemczech wystarczyłoby zapewne na sumę 500-600 euro dla każdego – oczywiście jeśli uszczelnilibyśmy granice przed cudzoziemcami i turystyką zasiłkową.

Götz Werner, właściciel drogerii dm proponuje, żeby wprowadzić takie właśnie rozwiązanie – 500 euro dla każdego – i jednocześnie zlikwidować państwo opiekuńcze.

I to oznaczałoby, że przedsiębiorstwa mogą do woli „uelastyczniać” warunki pracy i płacy. Nie, to nie jest szczególnie wyzwalająca perspektywa. Potrzeba nam formy mieszanej, uwzględniającej przebudowane państwo opiekuńcze, odpowiednio finansowane…

Skąd?

Piketty proponuje opodatkować majątek, ale to nie wystarczy. Oczywista odpowiedź to progresywnie opodatkowany dochód, zwłaszcza dochód z kapitału. Ale jest jeszcze jedna baza do opodatkowania, o której mówi się nieczęsto – technologia, a konkretnie takie rozwiązania technologiczne, które powodują utratę miejsc pracy. Zmierzamy w kierunku coraz bardziej cyfrowego, a zarazem zrobotyzowanego świata – w moim przekonaniu technologiczny postęp produktywności powinien być opodatkowany. Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, warto podrożyć technicyzację, względnie robotyzację tam, gdzie nie życzymy sobie wypierania sił ludzkich przez tańsze technologie. To dotyczy na przykład sfery opieki: czy chcemy, żeby starszy człowiek siedział sam w pokoju z tabletem obsługującym wszystkie jego funkcje życiowe? Jakość usług opiekuńczych, rzetelna troska o starszych czy niepełnosprawnych nakazuje, by wsparcie technologiczne nie oznaczało wyparcia człowieka.

Czy to nie grozi nam wtedy spowolnieniem postępu technicznego?

Dziś największym problemem jest niedowartościowanie pracy uważanej za „nieproduktywną”. Dlatego właśnie – to jest drugie uzasadnienie „podatku od maszyn” – warto ściągać część nadwyżki od wysoko produktywnych sektorów przemysłu i redystrybuować je w kierunku prac formalnie mniej produktywnych. Przecież wiążą się one z zaspokajaniem potrzeb – jak opieka czy wychowanie – na które rośnie popyt, choćby z racji starzenia się społeczeństwa. A bez nich ani społeczeństwo, ani gospodarka istnieć nie mogą.

Klaus Dörre – niemiecki socjolog, profesor Friedrich-Schiller-Universität w Jenie, współzałożyciel Instytutu Solidarnej Nowoczesności, zajmuje się teorią kapitalizmu i rynków finansowych, a także problematyką prekaryzacji oraz organizacji świata pracy. Współautor i redaktor m. in. książek Prekarität, Abstieg, Ausgrenzung: Die soziale Frage am Beginn des 21. Jahrhunderts (2009, wspólnie z R. Castelem) oraz Sociology, Capitalism, Critique (2015, wspólnie z H. Rosa i S. Lessenichem).

Klaus Dörre był gościem Krytyki Politycznej podczas Festiwalu Kuronia.

***

Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg

**Dziennik Opinii nr 192/2015 (976)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij