Piotr Kuczyński

Dwa rządy, spore zmiany

Debata Clinton–Trump czy odwołanie ministra Szałamachy – co ważniejsze z naszego punktu widzenia?

Od którego rządu zacząć? Polskiego czy amerykańskiego? Może jednak od tego amerykańskiego, ponieważ to jego skład i pomysły wpływają na sytuację na całym globie – w tym oczywiście i w Polsce. Często zapomina się, że w USA 8 listopada Amerykanie wybierać będą nie tylko prezydenta (w ich przypadku również szefa rządu), ale też całą Izbę Reprezentantów oraz 1/3 Senatu. To na wyborach prezydenckich skupiona jest uwaga świata, chociaż wybory do Kongresu mogą mieć wcale nie mniejsze znaczenie (o tym niżej).

Piszę tekst tuż po pierwszej debacie prezydenckiej (będą w sumie trzy – kolejne 9 i 19 października), której wynik był dość dziwny. Na pozór sprawa była banalnie prosta: wygrała Hillary Clinton. Tak twierdziły opiniotwórcze media oraz sondaże telewizyjne. Tymczasem sondaże internetowe pokazywały już zupełnie inny obraz – według internautów wygrał wyraźnie Donald Trump. Nie to było jednak najważniejsze. Otóż sondaże robione po debacie przez liczne ośrodki badania opinii publicznej pokazały tylko śladowy wzrost poparcia dla Clinton. Na stronie RealClear Politics średnia przewaga Clinton wzrosła z 2,4% przed debatą do 2,9% po debacie. To mniej niż błąd pomiaru. Wniosek?

Jeśli Hillary Clinton nie zmiażdży przeciwnika podczas pozostałych dwóch debat lub jeśli nie dojdzie do „październikowej niespodzianki”, która przechyli szalę zdecydowanie na jej korzyść, prawdopodobnie to Donald Trump zostanie prezydentem USA.

Nie będzie zapewne zaskoczeniem, że z mojego punktu widzenia dużo lepszym kandydatem jest Hillary Clinton. I to nie z powodów, które wielu polskich dziennikarzy wysuwa na plan pierwszy, czyli nie dlatego, że Donald Trump wydaje się bardzo prorosyjski. Moim zdaniem, jeśli sankcje na Rosję zostaną uchylone, a USA i Rosja nawiążą lepsze stosunki, to dla Polski będzie tylko lepiej, a nie gorzej. To jednak już jest po części polityka (po części również gospodarka), więc nie będę wchodził na to pole minowe.

Popieram Clinton, ponieważ uważam, że jest o wiele lepsza dla globalnej gospodarki. To prawda, że wielu amerykańskich miliarderów popiera Donalda Trumpa (na przykład Carl Icahn). Nic dziwnego – każdy chciałby płacić 15% podatku, co obiecuje Trump, zamiast obowiązujących obecnie 35%. Głosujący na Trumpa ludzie, najczęściej z kasty wykluczonych, nie rozumieją najwyraźniej, że jego program doprowadzi do jeszcze większego zróżnicowania dochodów, a ten bogaty 1% będzie zagarniał jeszcze więcej wytworzonego wzrostu gospodarczego.

Nie to jest jednak globalnie najbardziej interesujące i niebezpieczne. Trump zapowiada otoczenie USA murem protekcjonistycznych ceł i innych taryf. Wyraźnie celuje nimi w Chiny. To musi się podobać Amerykanom z rust belt, którzy zostali pozbawienie solidnej, trwałej pracy w fabrykach przeniesionych właśnie między innymi do Chin. Na pozór wydaje się, że Trump ma rację, ale tylko na pozór.

Wprowadzenie zaporowych ceł i taryf doprowadziłoby do wojny handlowej z Chinami. Obecnie Chiny i USA połączone są więzami, które tworzą coś, co wielu nazywa Chimeryką. Chiny kupują obligacje USA, dzięki czemu Stany mogą się zadłużać, a Amerykanie kupują produkcję z Chin, dzięki czemu rezerwowa armia pracy w Chinach (ponad 200 mln ludzi) ma zatrudnienie.

Co się stanie, jeśli te więzy ulegną zerwaniu? Amerykanie będą musieli rozpocząć politykę helicopter money, czyli naprawdę drukować dolary (poluzowanie ilościowe nie było prawdziwym drukiem), bo dziura budżetowa jeszcze bardziej (z powodu obniżki podatków) się powiększy. Już nawet wiara w krzywą Laffera nie wystarczy, żeby powstałą dziurę załatać. To zaś doprowadzi do gwałtownego osłabienie dolara i wzrostu cen surowców (przede wszystkim złota) oraz inflacji.

Kończy się to więc źle nawet przy założeniu (błędnym), że Chiny nie zareagują. A przecież zareagują – mają 3,2 bln dolarów rezerw, z czego blisko dwa biliony (nasze biliony, nie ich – 2 000 mld) w obligacjach, które mogą zacząć sprzedawać. Jeśli nawet tego nie zrobią (wątpliwe), to z pewnością nie będą już kupowali. To gwałtownie podniesie rentowność amerykańskich obligacji i zmusi do jeszcze większego druku dolarów. Zapowiadałaby się piękna katastrofa…

Używam trybu warunkowego, bo choć Trump według mnie może zostać prezydentem, to jego szalone pomysły może blokować Kongres i dlatego właśnie wybory do Kongresu są tak ważne. Gdyby wygrali je sympatycy Tea Party (w ramach Partii Republikańskiej) i Donald Trump został prezydentem, to podłoże do globalnej katastrofy byłoby bardzo solidne.

Nic dziwnego, że agencja ratingowa Moody’s uważa wybór Trumpa i realizację jego zapowiedzi za bardzo niebezpieczne i sprowadzające recesję na USA (a za nimi na cały świat). Niedawno „Wiadomości” TVP pytały mnie o to, czy agencja ma prawo wtrącać się do polityki. Odpowiedziałem, że oczywiście tak, bo wybory Amerykanów przełożą się na amerykańską i nie tylko amerykańską gospodarkę (wypowiedź „nie poszła”, bo z oczywistych powodów nie pasowała do kreowanego obrazu). I to jest obiektywna prawda.

Te wybory naprawdę są najważniejsze od wielu, bardzo wielu lat.

Do Stanów jeszcze wrócimy w pierwszy poniedziałek przyszłego miesiąca (wtedy ukazują się moje teksty), czyli dokładnie w przeddzień wyborów prezydenckich. Teraz napiszę jeszcze kilka zdań o rządzie polskim. No może nie o całym rządzie, ale o zmianach w obszarze zarządzanym przez wicepremiera i ministra rozwoju Mateusza Morawieckiego.

Jak już wiemy, Paweł Szałamacha nie jest już ministrem finansów. Wielu komentatorów jego ministrowanie oceniało źle. Ja uważam, że starał się bronić finansów państwa na tyle, na ile w danej sytuacji mógł sobie na to pozwolić. Może to brzmi dziwnie, jeśli pamięta się o fiasku podatku od handlu, ale uważam, że tu każde rozwiązanie zakończyłoby się podobnie spektakularnym fiaskiem, a przecież ten podatek obok programu 500+ oraz podatku bankowego był jedną z ważniejszych przedwyczorczych obietnic PiS-u. Minister Szałamacha wprowadzał też rozwiązania, które już zaczęły przynosić większe wpływy podatkowe, a w 2017 roku rząd powinien zbierać owoce jego działań. Jedyną winą ministra było to, że się zgodził być ministrem.

Teraz super wicepremierem został zdecydowanie i bez żadnych już wątpliwości Mateusz Morawiecki. Może to i lepiej, bo chwalić i ganić będzie można jedną osobę. A odpowiedzialność na swoich barkach będzie nosić potężną.

Tu pojawia się jednak problem, którego rozwiązanie przynieść może jedynie czas. Nie wiemy, czy zmiany zostały dokonane dlatego, że w dziele przekształcenia gospodarki (koniecznego według mnie) minister finansów rzucał kłody pod nogi ministrowi rozwoju – wówczas być może zmiana była konieczna (być może, bo przecież wystarczyło znaleźć człowieka bardziej skłonnego do kompromisu).

Jeśli jednak chodzi w tej zmianie raczej o to, że minister finansów starał się bronić kasy państwa przed żądaniami ministra rozwoju, a żądania te były mało rozsądne… Cóż wtedy pieniądze rzeką popłynęłyby do gospodarki, za co po roku czy dwóch latach drogo byśmy zapłacili. Na razie złoty po tych decyzjach tracił, a rentowność obligacji rosła.

Czy była to reakcja na zmiany w rządzie? Trudno powiedzieć, trzeba poczekać kilka dni. Z pewnością inwestorom niespecjalnie będzie się podobało to, że w jednych i tych samych rękach jest wydawanie pieniędzy oraz ich zdobywanie, działalność skarbowo-policyjna i pilnowanie finansów państwa. A jeszcze bardziej może się to nie podobać biznesowi…

DOSC-GRY-POZORÓW- MLODZI-MACIE-GLOS-Adam-Cymer-Piotr-Kuczynski

 

**Dziennik Opinii nr 277/2016 (1477)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Kuczyński
Piotr Kuczyński
Analityk rynku finansowego
Analityk rynku finansowego, główny analityk firmy Xelion. Współautor, razem z Adamem Cymerem, wydanej nakładem Krytyki Politycznej książki "Dość gry pozorów. Młodzi macie głos(y)". Felietonista Krytyki Politycznej.
Zamknij