Michał Sutowski

Róbmy politykę zamiast przestawiać eksponaty w muzeum. 38 lat po Sierpniu

Strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Fot. Zygmunt Błażek, CC, wikipedia

Mit Solidarności odżyje tylko wtedy, gdy i my wymyślimy polską politykę na nowo.

„Przebywali w sali”, czyli aferka wokół tablicy upamiętniającej gdański strajk z 1988 roku, mogłaby bawić internety jeszcze ze dwa albo i trzy dni dłużej, niestety Jarosław Kaczyński uznał, że przez nadgorliwość jakiegoś wyznawcy jeszcze i on wyjdzie na idiotę, w efekcie czego kazał ukręcić sprawie łeb. Przypomnijmy: w W 38. rocznicę podpisania Porozumień Sierpniowych w Gdańsku NSZZ Solidarność postanowiła upamiętnić też strajk z roku 1988 i… Jarosława Kaczyńskiego. W programie obchodów znalazło się więc„odsłonięcie tablicy Śp. Lecha Kaczyńskiego oraz Jarosława Kaczyńskiego, którzy przebywali w hali nr 26 w czasie strajku w 1988 r.”.

Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się, że na tablicy będzie nie napis„przebywali w hali” a „strajkowali razem ze stoczniowcami”. Tak czy siak Kaczyński zareagował i odsłonięcia tablicy nie będzie.

Można rzec – typowe dla dzisiejszych czasów nie-wydarzenie, tylko czy nie symptomatyczne? Bo czy niemal 40 lat po tym, jak Lech Wałęsa ogłosił z płotu Stoczni Gdańskiej, że mamy „niezależne, samorządne związki zawodowe”, tradycja tamtego ruchu i tamtego czasu jeszcze kogoś, poza jego kombatantami obchodzi?

Duża Solidarność, mała solidarność

Mit Solidarności w polskiej polityce tracił moc stopniowo: od momentu gdy Lech Wałęsa odbierał znaczek „Gazecie Wyborczej”, a w Sejmie trwała wojna na górze wiadomo było, że jedność ruchu to fikcja. Robotniczą tradycję rozmieniono na drobne, gdy jego elita forsowała „terapię szokową”, a potem wielki związek zawodowy za ważniejsze od obrony praw pracowniczych uznawał życie nienarodzonych i koronację Matki Boskiej. Spójność narracji antykomunistycznej podważyło wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej przez rząd Leszka Millera. Po 2005 roku farsą stało się samo pojęcie „rodowodu solidarnościowego”, gdy przyznające się do niego partie zaczęły obniżać podatki najbogatszym, rozmontowywać kodeks pracy, usuwać „komunistyczne złogi” z wymiaru sprawiedliwości rękami PRL-owskich prokuratorów i promować ideę agenturalnej inspiracji przywództwa związku za państwowe pieniądze (kolejność dowolna, wedle wartości i priorytetów). Równoległe obchody i osobne składanie wieńców przez chwilę niosły nawet jakieś treści (dając np. minimum głosu „przegranym transformacji”), ale z czasem zamieniły się w rytuał plemiennej wojny, coraz mniej porywający kogokolwiek.

Kaczyński uparcie buduje legendę brata i siebie samego, Frasyniuk przypomina kogo, gdzie i kiedy nie było, lewica młodsza wskazuje te z 21 postulatów, które są do dziś niespełnione, lewica starsza powie coś o mądrości dialogu… Te racje nie są symetryczne, bo prezesa PiS w Stoczni w 1980 roku nie było, bo kapitalizm gnoi pracownika nieraz nie gorzej niż socjalizm, a PZPR naprawdę pokazała wówczas bardziej ludzką twarz. Także spory o definicję Wydarzeń sprzed czterech dekad – katolicka konfederacja, narodowe powstanie czy robotnicza rewolta – nie są bez znaczenia dla tego, jak siebie widzimy. A jednak mam wrażenie, że tylko jakiś wielki ruch, ferment w polityce współczesnej mógłby zmienić gawędę kombatantów w porywającą na nowo opowieść.

Dopóki takiego ruchu nie ma, wypada przynajmniej wyciągnąć kilka wniosków z tamtego czasu, może się na coś przydadzą.

Pierwszy byłby taki, że tylko idee sklejone z praktyką mają moc i konsekwencje – nazwa „Solidarność” była dlatego tak genialna, że w jednym słowie ujęła i fakt społeczny, i wartość bliską strajkującym latem 1980 roku. Robotnicy i inteligenci zakładów Wybrzeża i całej Polski własne podwyżki, święty spokój i bezpieczeństwo gotowi byli poświęcić w imię analogicznych aspiracji pozostałych – nie przerywali protestu mimo spełnienia doraźnych postulatów, bo rozumieli, że gra się toczy o sprawstwo i o kształt ustroju, a nie tylko o to, co zwykle. Nazywając wówczas rzecz po imieniu Karol Modzelewski pozwolił milionom ludzi zidentyfikować się z czymś, co się dopiero rodziło i wyartykułować pojęciowo społeczną energię – nie dlatego, że był geniuszem politycznego PR, ale dlatego, że zrozumiał istotę dziejącego się między ludźmi procesu. Kto wie, może to ważniejsze zadanie klasy myśląco-gadającej niż pisanie programów, doradztwo taktyczne i redagowanie odezw.

Moc Solidarności, czyli grajmy na własnym boisku

Drugi, że ludzi mocno jarają podwyżki, dłuższe urlopy i dodatki na dzieci, ale najbardziej jara ich sprawstwo. Poczucie mocy i tego, że władza się z nimi liczy – i że mogą cząstkę tej władzy uzyskać dla siebie, coś tym na górze nakazać, albo czegoś im zabronić. A najlepiej: wywalczyć prawo, które będzie tę władzę wiązało na trwałe i instytucje, które będą „ich”, choć niekoniecznie będą „nimi”, bo też permanentne zaangażowanie, niekończące się dyskusje i załatwianie wszystkiego przez cały czas to piękna utopia partycypacyjna, ale poza czasem karnawału zaczyna nużyć i prowadzi do rezygnacji. O tym wymiarze rewolucji Sierpnia ’80 warto pamiętać w czasach, kiedy w debacie publicznej miotamy się między oskarżaniami społeczeństwa, że „dało się kupić za 500 złotych” z jednej i negowaniem sensu systemowej polityki reprezentacyjnej z drugiej strony.

Trzecia rzecz, to dialog jako cywilizowana forma konfliktu wartości i interesów, a nie konwersacja różniących się tyleż pięknie, co bez znaczenia. Ma sens tylko wówczas, jeśli toczy się między zorganizowanymi siłami, względnie równymi w miarę możliwości. Siła nie pozwala drugiej stronie w ogóle zignorować, względnie ex caethedra nauczać rozmówcy, a tej pierwszej pozwala robić politykę zamiast jedynie dawać świadectwa własnej moralnej wyższości. Spójna organizacja zmusza do kompromisu i racjonalizuje aspiracje – sama jednak jest źródłem siły, bo utrudnia wzajemne nas rozgrywanie. Działacze Solidarności nie uzyskali od PZPR wielopartyjnych wyborów, a kremlowskie kuranty nie zagrały Mazurka Dąbrowskiego – a jednak wyrąbali społeczeństwu potężny kawał niezależności, samoograniczając się dość konsekwentnie: w swych żądaniach, ale i w roszczeniach do związkowej demokracji.

Wreszcie, po czwarte: celem i sensem demokratycznej polityki nie jest budowanie sztucznej jedności – choć fraza o rozmowie jak „Polak z Polakiem” mogła być przez chwilę poręczna – ale wyznaczanie społecznych granic na nowo. Po sierpniu 1980 prosty podział na „władzę” (tożsamą z partią i nomenklaturą, dysponującą zasobami) i „społeczeństwo” (reszta, która domaga się tego lub innego podziału zasobów) zasadniczo się zmienia: na tych, którzy chcą przebudowy i demokratyzacji ustroju oraz tych, którzy pragną świętego spokoju i status quo – milion partyjnych członków Solidarności wskazuje, jak bardzo linie podziału się wtedy skomplikowały, bynajmniej nie tylko na te 16 miesięcy. Naprzód zatem pchają nas ci, którzy potrafią wyznaczyć nowe podziały, narzucić nowy temat konfliktu, przeciągnąć frakcje dotychczasowego przeciwnika na swoją stronę, zmobilizować tych, którzy dotychczasowy spór mieli gdzieś – a nie zwolennicy rozliczania dotychczasowych biografii, dróg życiowych i afiliacji.

Wiśniewska: Opowiedzcie nam o Solidarności

Konkludując: doświadczenie rodziców i dziadków może nas sporo nauczyć. Kto gdzie wtedy stał – wiemy, a jak ktoś nie wie, to niech poczyta książki Andrzeja Friszke. Bohaterkom i bohaterom pierwszej Solidarności należy się wielki szacunek, a nam wszystkim – pamięć tych wydarzeń i duma, że Polak, cholera, naprawdę potrafi. Wspaniałego mitu wielkiego upolitycznienia nie uda nam się jednak ożywić, jeśli zakładać będziemy stare kostiumy do nowych scenografii, a współczesne dramaty pisać dawnym tekstem.

Największy hołd tamtej Solidarności – stoczniowcom, tramwajarkom, górnikom, nauczycielom i wszystkim, którzy latem 1980 zmieniali swój świat – złożymy wymyślając podział polityczny na nowo, omijając przepaść między „dwiema Polskami” i przekonując połowę rodaków, że ich wybory mają znaczenie. Jak się uda do 2019 roku, znów kawał świata z wrażenia będzie zbierać szczękę z podłogi. Róbmy politykę zamiast przestawiać żywe eksponaty w muzeum.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij