Kaja Puto

Nigdy więcej wojny, czyli złogi komunistycznej propagandy

Smoleńskie gusła przyćmiły inny, nie mniej znamienny bój o Polskę: szitstorm o Muzeum II Wojny Światowej. Kto lubi patrzeć, jak PiS strzela sobie w stopę, powinien śledzić tę sprawę.

Weekend w Gdańsku zaczął się już w czwarteczek, kiedy na stanowisko p.o. dyrektora Muzeum II Wojny Światowej powołany został dr Karol Nawrocki, historyk piłki nożnej oraz regionów Kwidzyna i Elbląga, a od niedawna również orędownik upamiętnienia „żołnierzy wyklętych”. Wymieniono też rzecznika muzeum: został nim Tomasz Rakowski, informatyk określający się mianem „homosceptyka” i „sodomio-obrzydzonego”. Jednocześnie dokonano fuzji instytucji z istniejącym wyłącznie na papierze Muzeum Westerplatte i Wojny 1939. Minister kultury dopiął więc swego.

Przeciwnicy PiS-u tłumnie ruszyli obejrzeć wystawę, wiedzeni słuszną zapewne obawą, że w swoim refleksyjnym i zniuansowanym kształcie ekspozycja za długo nie przetrwa. W długiej na 3 piętra schodów kolejce działy się sceny dantejskie, utrzymane w estetyce „będziesz siedział”, znanej każdemu, kto był kiedyś na demonstracji KOD-u. Przepisy przeciwpożarowe – podła interwencja w wolność jednostki – nie były gotowe na taki tłum, więc kasjerkom przyszło zmierzyć się z liberalnym gniewem. Pani, która stała w kolejce tuż przede mną, darła się na jedną z nich, że „pan dyrektor boi się stanąć z nami twarzą w twarz”, i że „muzeum nie ma prawa zarządzać moim czasem i to ja decyduję, kiedy wejdę na wystawę”.

Kasjerkom w Muzeum II Wojny Światowej przyszło zmierzyć się z liberalnym gniewem.

Wojna polsko-polska nie omijała również samej wystawy, gdzie przy poszczególnych eksponatach wywiązywały się drobne sprzeczki („sam pan jesteś z pisu” versus „sam pan jesteś z peo”) i odbywało się przeciąganie zdezorientowanych dzieci na drugą stronę sali („nie rozmawiaj z tym panem”). Zaaferowani ochroniarze wymieniali się plotkami: czy uchodźców z Aleppo w ostatniej sali zastąpi kopia Tupolewa („a może i sam wrak”)? Czy nieczynne toalety przekształcą się w pokój o „żołnierzach wyklętych”? Czy z ekspozycji zniknie czołg generała Maczka (na chodzie dzięki silnikowi od Jelcza), który, jak wytykają prawicowi recenzenci, mógłby się jeszcze przydać?

Idealnie się złożyło, bo do Gdańska z okazji Personal Democracy Forum zjechali się akurat aktywiści z całego świata i pytali, co z tą Polską. Można było ich więc zaprowadzić do muzeum i pokazywać „typical Polish scandal”. Że oto bije się ze sobą wizja Polski europejskiej, empatycznej i pacyfistycznej z Polską polską, polską i polską. Że wrażliwą na cywilną, pozbawioną narodowości krzywdę ekspozycję wymarzył sobie „former Prime Minister”, a pozbawiona polskiej narodowości krzywda nie odpowiada jednemu „Member of Parliament”, co za tym poprzednim „Prime Minister” w dodatku nie przepada. Aktywiści z całego świata smutno kiwali głowami („we know it from Russia”, „it’s like in Turkey”), ale po obejrzeniu wystawy wydawali się nieco skonfundowani. „Ale w czym problem, przecież tu i tak jest dużo o polskim cierpieniu, nie?”.

Czy uchodźców z Aleppo w ostatniej sali zastąpi kopia Tupolewa („a może i sam wrak”).

No i właśnie. Okej, głównie punkty ciężkości ekspozycji z pewnością nie mogą podobać się orędownikom nacjonalistycznej polityki historycznej. Dużo nam MIIWŚ opowiada o cierpieniu cywili (nie wyłączając tych z Leningradu czy Drezna), o trudach życia codziennego w czasie wojny i o szczęściu, jakim był koniec tego uzbrojonego koszmaru. Zamiast uwielbianego przez polską politykę historyczną dziecka z bronią w ręku mamy statystycznie bardziej prawdopodobne dziecko z przerażeniem w oczach. Wątek ten rozwijają Michał Sutowski i Agnieszka Wiśniewska w swojej wyczerpującej i uczciwej recenzji, więc go zostawię.

Muzeum refleksyjne, czyli sprzeczne z polską racją stanu

Z drugiej jednak strony wcale nie jest tak, jakoby polska martyrologia z narracji wystawy zupełnie wyparowała. Umęczona i zaatakowana z dwóch stron Polska pozostaje jej niekwestionowaną gwiazdą, co okazuje się świetnym punktem wyjścia do dekonstrukcji mechanizmów stojących za systemami totalitarnymi, a jednocześnie pretekstem do przedstawienia pełnego obrazu wielkiej, światowej wojny na przykładach wziętych z terytorium Polski. Uniwersalizacja cierpienia Polaków – zestawienie Wołynia z morderstwami dokonanymi przez Ustaszy, powstania warszawskiego ze słowackim powstaniem narodowym czy polskiej i niemieckiej traumy przymusowej migracji pozwala zagranicznemu odbiorcy zrozumieć obsesje, którymi żywi się polska martyrologia, a polskiemu – pojąć skomplikowane procesy, których ofiarą stał się niegdyś jego kraj. Reportażowy charakter narracji – pełen losów konkretnych bohaterów-metafor, niuansów i detali pozwalających widzom w pełni wyobrazić sobie tamten świat – chroni widzów przed znużeniem i pozwala im na emocjonalną identyfikację z ofiarami.

MIIWŚ odbębnia punkty ważne dla obu skłóconych polityk historycznych: lewicowej i prawicowej. Wspomina czarne karty polskiego wkładu w drugą wojnę – pogromy, kolaborację, grzechy powojennej partyzantki, ale zaraz równoważy to Polskim Państwem Podziemnym i Żegotą. Opowiada o niedocenionej roli kobiet, ale zaraz pręży żołnierskie mundury. Oddaje sprawiedliwość romskim i homoseksualnym ofiarom holocaustu, by zaraz wrócić do eksterminacji polskiej inteligencji.

Ostrożniej i bardziej kompromisowo się nie dało, co więcej: lepszej platformy kompromisu w kwestii polityki historycznej nie potrafię sobie wyobrazić. Ale, jak się okazuje, i tak jest źle.

Krytyka ekspertów powołanych przez MKiDN do oceny planowanej jeszcze wówczas ekspozycji w MIIWŚ sprowadza się właściwie do dwóch sprzecznych ze sobą zarzutów i pokrywa się mniej więcej z prawicowymi recenzjami po otwarciu muzeum, jeśli odsączyć z nich przewidywalne ranty typowo partyjno-bieżące (że trampolina Tuska do europejskiej kariery, że niemiecka polityka historyczna, czyli rzekome oddalanie odpowiedzialności za holocaust, że krytycy są związani z organizacjami dotowanymi przez Sorosa lub niemieckimi mediami itp.).

Z jednej strony krytycy zarzucają autorom wystawy, że ci zbytnio skupiają się na abstrakcyjnych ideologiach (nacjonalizm, komunizm), a nie na konkretnych winowajcach, czyli Niemcach i Rosjanach. „Pakt Ribbentrop-Mołotow” – mówił prof. Jan Żaryn w TVP 2 – „to nie jest pakt między dwiema ideologiami, tylko sojusz między dwiema tradycjami narodowymi”. Denerwują się, że relatywizuje się „podmiot” nazizmu, pokazując jego ukraińskie czy ustaszowskie mutacje, a nazistą to przecież Niemiec (tenże prof. Żaryn). I że Kościół pokazany jest w negatywnym kontekście (bo gen. Franco, ks. Tiso i rola Watykanu w ukrywaniu niemieckich zbrodniarzy) i że szafuje się rzekomo nadużywanymi dziś pojęciami „ksenofobii” czy „antysemickiej propagandy” (też prof. Żaryn).

Z drugiej strony krytycy poirytowani są faktem, że wojna pokazana jest w samych negatywach. Piotr Semka uważa skupienie się na ludności cywilnej za „przechył”, bo wystawa powinna koncentrować się na polskiej walce „z bronią w ręku”. Wtóruje mu dr hab. Piotr Niwiński, który podkreśla rolę wojny w „hartowaniu człowieka” (Piotr Semka podobnie argumentuje o „hartowaniu się charakterów”). Prof. Żaryn uważa, że wystawa prezentuje podejście typowe dla propagandy komunistycznej: „najwłaściwsze byłoby podsumowanie całości przekazu znanym sformułowaniem z czasów PRL – Nigdy więcej wojny”. A taki pacyfizm jest – zdaniem Piotra Semki – banalny i naiwny.

Mutację tych dwóch zarzutów można odnaleźć w ironicznym podsumowaniu prof. Żaryna: „Innymi słowy, wojna to straszny czas, którego powinniśmy jako ludzkość unikać. A jak się przed nią bronić? Ano unikać nacjonalizmów, niezależnie od tego, co naprawdę to znaczy, unikać jego nosicieli (w domyśle: katolików), a najlepiej ich wykluczyć, tak jak wykluczyliśmy nazistów, japońskich «nacjonalistów» czy «narodowych» Hiszpanów”.

Z jednej więc strony krytycy boją się, że współczesny polski nacjonalizm mógłby zostać utożsamiony z tymi, które doprowadziły do wybuchu IIWŚ (a to niemożliwe, bo polski nacjonalizm jest inny, lepszy od niepolskich nacjonalizmów). Z drugiej – denerwują się, że samo pojęcie nacjonalizmu i postawa „śmierć wrogom ojczyzny” zostają przez muzealną opowieść zdeprecjonowane. W skrócie: trzeba jasno podkreślić, że nacjonaliści to nie my, tylko ci źli inni, ale trzeba też jasno podkreślić, że nacjonaliści to my, jesteśmy potrzebni i nie można nas wykluczać.

Do tego dochodzą jęki o brakujące biogramy (że jeszcze ten, ten i tamten bohater, że bez niego ani rusz) i zarzuty kompletnie już chybione – np. że brakuje na wystawie opisu procesów zbrodniarzy sowieckich (czy dr hab. Niwiński naprawdę nie wie, że takich procesów nie było?) albo że rozmiar polskich „strat biologicznych i materialnych” pozwala na całkowitą polonizację tematu IIWŚ (zgodnie z tą tezą Piotra Semki wystawa powinna raczej skupiać się na obywatelach ZSRR).

Pastwienie się nad recenzjami ekspertów MKiDN jest do pewnego stopnia niesprawiedliwe (jakby ktoś jednak chciał to polecam odpowiedź MIIWŚ), ponieważ dokumentacja, na której się eksperci opierali, nie jest dostępna publicznie i nie wiadomo, czy pokrywa się w całości z otwartą niedawno wystawą. Nie zmienia to faktu, że sformułowane w nich główne linie argumentacji (powtarzane dziś przez prawicowych publicystów w recenzjach wystawy) są motywowane wyłącznie politycznie, a przez to słabe i niekonstruktywne. Zdaje się, że żaden z krytyków nie zadał sobie najważniejszego pytania: po co istnieje to muzeum?

Wystawa w MIIWŚ w obecnym kształcie jest atrakcyjna dla szerokiego odbiorcy, zarówno polskiego, jak i zagranicznego. Jej rozmach i międzynarodowa wrażliwość zapewniają jej miejsce w czołówce najważniejszych instytucji upamiętniających historię XX wieku. Do tego w skuteczny sposób pokazuje skalę i kondensację polskiej ofiary, argumentując na temat jej wyjątkowości. Czy nie o tym właśnie marzył PiS, kiedy zapowiadał w swoim programie wykorzystywanie historii do zwiększenia atrakcyjności i podmiotowości Polski wśród Polaków i obcokrajowców, znanego popularnie pod hasłem „wstawanie z kolan”?

Bez najmniejszego problemu można MIIWŚ zaćkać tysiącem dodatkowych nazwisk, dat i biogramów, wywalić pacyfistyczne (prounijne!!!11oneone) brednie, a w ich miejsce uprawiać chwałę oręża polskiego. Cierpienie na twarzy sowieckich jeńców można zamazać sierpem i młotem, wspomniane kible przerobić na ołtarz „żołnierzy wyklętych”, a drzwi wyjściowe zabarykadować wrakiem tupolewa. Tylko jak to zrobić, by nie zrazić potencjalnych odbiorców i wstawać z kolan tak, żeby ktoś patrzył?

Z niecierpliwością czekam, jak z tym zadaniem poradzą sobie nowe władze muzeum.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij