Jaś Kapela

Kulczyk, oddawaj moje 185 milionów (dolarów)

Chyba wszyscy znamy powiedzenie, że o zmarłych należy mówić tylko dobrze albo wcale. Czy jednak można coś dobrego powiedzieć o kimś, kto miał w Alpach taki pałac?

Chyba wszyscy znamy powiedzenie, że o zmarłych należy mówić tylko dobrze albo wcale. Nie zgadzam się z tym. Martwi tak samo zasługują na krytykę jak żywi, a to, że akurat kopnęli w kalendarz, zanim do opinii publicznej dotarły pewne fakty, wcale nie zwalnia ich z odpowiedzialności. Hitlera też nie będziemy krytykować, bo nie żyje?

Oczywiście są tacy, którzy wolą pamiętać wyłącznie dobre rzeczy, więc na przykład jeżdżą sobie Volkswagenem z nalepką z powstańczą kotwicą i podpisem „Pamiętamy” na bagażniku, bo pewnie pamiętają, że Powstanie Warszawskie wygrali Polacy, a Hitler produkował świetne fury. W każdej sprawie można znaleźć pozytywne aspekty. Wszystko ma swoje dobre strony. Większość ludzi, poza wadami, ma również jakieś zalety. Jednak zastanawiam się, co dobrego można powiedzieć o takim Janie Kulczyku, gdy patrzy się na zdjęcia jego alpejskiego pałacu ze ścianami pokrytymi 24-karatowym złotem oraz futrami norek?

Oczywiście dzięki jego umiłowaniu dla bezsensownego przepychu rosło PKB. Ludzie mieli pracę. Jakieś dzieci musiały wydobywać to złoto w kopalniach w Kongo. Ktoś musiał karmić te norki, a potem obdzierać je ze skóry. Co więcej, prawie na pewno byli to Polacy, bo większość europejskich krajów zakazała już hodowli zwierząt na futra. Polska pozostaje jednym z ostatnich miejsc, gdzie bezsensowne cierpienie milionów zwierząt rocznie liczy się mniej niż umiłowanie absurdalnego zbytku. Ostatecznie, czy ktoś zarabiający średnią krajową (albo nawet dwie średnie) kupuje sobie futro z norek? Nie sądzę. Robią to ludzie, którzy mają za dużo pieniędzy, i robią to po to, żeby pokazać, że mają ich tak dużo, że mogą sobie pozwolić na zabicie całego małego stadka zwierząt, a potem się z tym obnosić.

Czy zabijanie norek daje pracę strukturalnie bezrobotnym?

Wyobrażam sobie, że tego rodzaju ludzie w trakcie egzotycznych podróży lubią też próbować wyjątkowych potraw. Na przykład świeżego mózgu jeszcze żywej małpy, której odcina się kawałek czaszki, żeby można było posmakować jej smakowitego mózgowia. Wolne chwile spędzają na strzelaniu do ginących gatunków zwierząt. To w końcu być może ostatnia okazja, a takiej okazji nie można przegapić: „Jeśli my ich nie zabijemy, to zrobi to za nas ktoś inny, na przykład globalne ocieplenie”. A to byłaby strata, bo po co marnować taką przyjemność jak zabicie rzadkiego zwierzęcia?

Tacy ludzi przychodzą mi do głowy, gdy patrzę na alpejską rezydencję Jana Kulczyka. To już nawet nie jest luksus, ale jakiś obleśny mokry sen miliarderów, którzy swoje tyłki pewnie również podcierali 24-karatowym złotem, wyobrażając sobie jednocześnie, że są Lannisterami.

Ten wykuty w skale pałac nie ma żadnego praktycznego zastosowania – poza dławieniem się bezsensownym przepychem – nic dziwnego, że spadkobiercy chcą go sprzedać. Ale może przesadzam. Może dzięki niemu przyszła Irena Sendlerowa miałaby gdzie ukrywać Żydów. Ostatecznie poza ścianami, meblami i dywanami ze skór martwych zwierząt, są tam też inne atrakcje m.in. sekretna biblioteka oraz podziemne jezioro.

Ukrywanie biblioteki przez naszych bogaczy i polityków wcale mnie nie dziwi. Polskie elity nie lubią się obnosić ze swoimi bibliotekami i umiłowaniem dla książek. Ale może wcale nie dlatego, że nic nie czytają. Może jest wręcz przeciwnie. Może nie chcą, żeby za dużo ludzi zaczęło czytać książki, bo jeszcze by im się tego w głowach poprzewracało. Mogliby dotrzeć do Manifestu Komunistycznego albo innych lektur krytykujących kapitalizm i pokazujących, że bogaci wcale nie zasługują na to, żeby się pławić w bogactwie, tylko dlatego, że mieli szczęście się w nim urodzić.

Może to być jednak zbyt wydumana teoria spiskowa, bo jednak istnieje wiele skuteczniejszych technik manipulacji niż zniechęcanie ludzi do książek. Wystarczy im puścić w telewizji parę seriali, między serialami parę reklam, a już grzecznie lecą jeść zdrowe hamburgery i krzyczeć, że każdy ma prawo wydawać zarobione swoją ciężką pracą pieniądze, jak tylko mu się podoba.

Jak ciężko pracował doktor Jan Kulczyk, mogę się jedynie domyślać. Najwyraźniej nie na tyle ciężko, żeby nie mieć czasu na snucie fantazji o tym, że jest co najmniej Jamesem Bondem i potrzebuje tajnej biblioteki, z której można się dostać do jeszcze bardziej tajnego gabinetu, aby tam w spokoju prowadzić poufne rozmowy o swoich tajnych planach, biznesach i przyszłości świata. OK, podziemne jezioro brzmi spoko. Ale spójrzcie na zdjęcie. Czy nie czulibyście się w czymś takim jak w za drogim hotelu? Ni to kościół, ni basen. Strach wejść do wody bez ornatu. Gdyby odwiedzali Kulczyka akurat jacyś biskupi, być może poczuliby się jak w domu, znaczy jak w Licheniu. Ale jak można tak zepsuć ideę podziemnego jeziora? Trzeba chyba mieć dolary zamiast głowy. Ale niewykluczone, że tak właśnie było w przypadku naszego wielkiego biznesmena. Jak można tak zepsuć ideę podziemnego jeziora?

Miliarderom demokracja nie przeszkadza

Doktor Jan pierwszą firmę założył za pieniądze tatusia, który pomagał mu również później, gdy razem zasiadali w Polsko-Polonijnej Izbie Przemysłowo-Handlowej Inter-Polcom, która kontrolowała działalność wszystkich firm polonijnych. Jeszcze za PRL-u został dealerem Volkswagena, a pierwsze większe pieniądze zarobił na dostawie aut dla policji i UOP-u. MSW zamówiło bez otwartego przetargu w firmie Kulczyka trzy tysiące samochodów za 150 milionów złotych. Być może miał szczęście, być może dawał najlepsze ceny. Być może był po prostu świetnym sprzedawcą. Ale nie mówcie mi proszę, że zawdzięcza to swojej ciężkiej pracy, bo mam ochotę obdzierać ze skóry.

Nie od dziś wiadomo, że robienie interesów z państwem to świetny biznes. Kulczyk też to wiedział, bo robił je wielokrotnie. Z pewnością nie byłby taki miliarderem, gdyby nasze państwo nie kupowało od niego mnóstwa rzeczy. Dlatego tak mnie cieszy jęk młodych korwinistów w komentarzach na moim fanpejdżu, którzy pod postem, że Kulczyk powinien trafić na dziesięć lat za łagru za ten bezsensowny zbytek, płaczą, że każdy ma prawo wydawać swoje pieniądze, jak chce. To nie są jego pieniądze. To są nasze pieniądze, które mu zapłaciliśmy na przykład za to, żeby nasza policja miała czym jeździć.

Tymczasem on te pieniądze ciężko zarobione na sprzedaży aut naszym policjantom wydaje na ściany pokryte futrem norek. Po wyjściu z wykutego w alpejskiej skale basenu pewnie tarzał się w łóżku z hajsem. To znaczy pewnie tarzałby się, gdyby nie to, że nie zdążył. Nawet mi go nie żal. A nawet trochę fantazjuję, że to norki, specjalnie dla niego obdarte ze skóry, dopadły go w wiedeńskim szpitalu. Jednak jak na laureata Nagrody im. Ireny Sendlerowej, Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, wielkiego człowieka, biznesmena i filantropa przystało, coś po sobie zostawił. A konkretnie – wykuty w alpejskiej skale, bezsensowny, ociekający zbytkiem pałac, którego nawet jego własna rodzina nie chce. Tak trzeba żyć. Tylko że nie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jaś Kapela
Jaś Kapela
Pisarz, poeta, felietonista
Pisarz, poeta, felietonista, aktywista. Autor tomików z wierszami („Reklama”, „Życie na gorąco”, „Modlitwy dla opornych”), powieści („Stosunek seksualny nie istnieje”, „Janusz Hrystus”, „Dobry troll”) i książek non-fiction („Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu”, „Polskie mięso”, „Warszawa wciąga”) oraz współautor, razem z Hanną Marią Zagulską, książki dla młodzieży „Odwaga”. Należy do zespołu redakcji Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Opiekun serii z morświnem. Zwyciężył pierwszą polską edycję slamu i kilka kolejnych. W 2015 brał udział w międzynarodowym projekcie Weather Stations, który stawiał literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. W 2020 roku w trakcie Obozu dla klimatu uczestniczył w zatrzymaniu działania kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Drzewce.
Zamknij