Cezary Michalski

O szkodliwości pamięci dla życia

Pieprzę dzisiejszą antyrosyjską gorączkę. Pozbawiła talentu nawet Macieja Maleńczuka. A redaktorzy zagrzewający polskie dzieci do boju? Przecież oni nie będą strzelać do Rosjan. 

Dlaczego mam takie problemy ze „wschodnim”, „antyrosyjskim” entuzjazmem znacznej części polskiej polityki i mediów? Nie dlatego, że uważam Ukraińców za naród nieudany albo za zbiorowych sprawców zbrodni wołyńskiej. Nie, takie metody izolowania od siebie małych zranionych narodów naszego regionu uważam za starą sowiecką ustawkę, obojętnie, czy realizuje ją Wiaczesław Mołotow, czy ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Jeśli mam (cholerne) problemy ze „wschodnim”, „antyrosyjskim” entuzjazmem znacznej części polskiej polityki i mediów, to dlatego, że pamiętam entuzjazmy podobne. I bardzo źle mi się te entuzjazmy kojarzą.

Stałem przecież 3 września 1939 w rozentuzjazmowanym tłumie Warszawiaków pod ambasadami Francji i Anglii, widziałem… nie wierzycie, że to widziałem? Co wy o mnie wiecie! Jak każdy człowiek nawiązujący od dziecka zbyt intensywne kontakty z historią mam dzisiaj jakieś trzysta lat i lepiej niż ktokolwiek rozumiem mądrość Witkacego z Nienasycenia głoszącą, że „na starość wymagania nasze rosną [ja na przykład na starość zacząłem się domagać zjednoczenia ludzkości, rozumnego ludu i takiej sekularyzacji, która największe zdobycze islamu i judeochrześcijaństwa – buddyzmem też bym w tym kontekście nie pogardził, mimo że żaden z niego monoteizm – przetworzy w ogólnoludzką religię etyczną, przyp. C.M.], a możliwości maleją” [np. możliwości entuzjazmowania się niektórymi nowymi politycznymi inicjatywami, ibidem].

Widziałem też podobny entuzjazm, a nawet w nim uczestniczyłem jeszcze na kilka dni przed trzynastym grudnia 1981 („widziałem…” jest tu w oczywisty sposób parafrazą kultowego monologu, który wypowiada android Roy Batty w ostatniej scenie filmu Ridleya Scotta Łowca androidów na motywach Dicka: „I’ve seen things you people wouldn’t believe. Attack ships on fire off the shoulder of Orion. I watched C-beams glitter in the dark near the Tannhauser gate. All those moments will be lost in time, like tears in rain. Time to die.”, a w moim osobistym i nieprecyzyjnym spolszczeniu: „Widziałem rzeczy, którym żaden z was, ludzi, nie widział. Płonące statki bojowe w konstelacji Oriona, wiązki elektronów lśniące w ciemności u wrót Tannhausera. I teraz wszystkie te obrazy znikną w czasie, jak łzy na deszczu(?). Time to die.”).

Tuż przed trzynastym grudnia 1981 „Solidarność” liczyła ponoć 10 milionów zdeterminowanych członków, gotowych ponoć za nią walczyć i umierać (ostatecznie umierać za związek zdecydowali się tylko górnicy z Górnego Śląska, co sprawia, że dziś jestem bezwarunkowym fanem Ruchu Autonomii Śląska, Ślązacy bowiem na autonomię zasługują bardziej, niż postszlacheccy radykałowie-gaduły z Kongresówki). Rolę dzisiejszych redaktorków z telewizji, Internetu i gazet, zachłystujących się własnym wojennym zapałem, odgrywali wówczas związkowi radykałowie średniego szczebla. A Polacy? A Polacy się bali, bali się coraz bardziej. Oczywiście byli straszeni przez władzę, ale ich strach, nasz strach narodowy, brał się z najgłębszej tradycji i najgłębszego zbiorowego doświadczenia ostatnich kilkuset lat.

13 grudnia 1981 strach zwyciężył, a na ulicach i w podziemiu pozostały dzieci (licealiści, studenci, młodzi robotnicy) i garstka wiecznych opozycjonistów, radykałów „niepolskich” (nie w sensie etnicznym, choć i to również, ale przede wszystkim w sensie duchowym, bo byli to radykałowie praktyczni, a nie sarmaccy radykałowie-gaduły, byli to radykałowie naprawdę angażujący własne życie, a nie tylko własne słowa wypisywane i wygadywane bezpiecznie za wierszówkę lub etat, tym bardziej, jeśli podnoszą oglądalność, klikalność i czytelnictwo), którzy bywali w Polsce wcześniej, byli wówczas i będą zawsze. Radykałowie „niepolscy” to są dzielni ludzie, ale dla substancji całkowicie niereprezentatywni, o czym oni sami mieli się okazję przekonać wielokrotnie wcześniej i później.

Nawet Amerykanie (Reagan! Reagan! Reagan!), którzy w globalnych telewizyjnych show wypłakiwali hektolitry łez za „Solidarnością zdradzoną o świcie”, swoim najcenniejszym agenturalnym pozyskiem, czyli planami stanu wojennego dostarczonymi im przez Jacka Stronga, nie podzielili się z kierownictwem związku, nie mówiąc już o radykalnym aparacie związkowym bez tej cennej wiedzy wsadzanym później do więzień jak owce. Nawet Amerykanie (na których przybycie wciąż czekają minister Waszczykowski i redaktor Wildstein), woleli powolne krwawienie bloku wschodniego przy wykorzystaniu polskich ochotników, niż jakiś ryzykowny globalny wybuch. To był po prostu realizm, to było po prostu bardzo realistyczne rozwiązanie. Ale kryzys ukraiński też jest dzisiaj rozwiązywany „realistycznie” – przez Amerykanów, Niemców, Francuzów… nawet przez Poroszenkę, Jaceniuka i Kliczkę. I tylko dzieci na ulicach znowu oberwą, jeśli posłuchają chrzanionych polskich medialnych i politycznych histeryków.

A jednak „kobieca inność” wyrażona przez Ewę Kopacz w słynnych rozważaniach o tym, jak widząc grupę bandziorów glanujących na ulicy bezbronną ofiarę rygluje się z dzieciaczkami w domu i resztę tego spektaklu ogląda przez uchyloną firankę, spowodowała we mnie odruch wymiotny, a nie emancypacyjny. Mam nadzieję, że ogłaszając w swoim expose początek polityki wschodniej bardziej realistycznej i bardziej uczciwych wobec polskich lęków, pani premier posłuży się lepszymi obrazami (Ostachowicz został bez kasy). Jako android z lat osiemdziesiątych („bardziej ludzki niż człowiek” – hasło reklamowe produkującej androidy korporacji Tyrella z Łowcy androidów), wychowywałem się z innymi kobietami i dziewczynami, w innych kobietach i dziewczętach zakochiwałem się i odkochiwałem. Inne miałem modele równouprawnienia, choć – wysoce to prawdopodobne – były to tylko modele mojej chłopięcej projekcji. I może to Ewa Kopacz ma rację, ale ja nie każdą rację potrafię tak płynnie uwewnętrznić, gdyż jestem w końcu tylko androidem, który potajemnie wrócił na Ziemię po wypełnieniu tej czy innej misji bojowej w konstelacji Oriona.

Tym bardziej jednak pieprzę dzisiejszą antyrosyjską gorączkę. Pozbawiła talentu nawet Macieja Maleńczuka, którego najnowsze zaangażowane produkcje mają się do jego najlepszych tekstów własnych czy rockowych spolszczeń Emily Dickinson tak, jak posmoleńska poezja obywatelska Rymkiewicza do jego Żmutu czy przekładów Osipa Mandelsztama.

Gorączka wszystko w Polsce niszczy. Poezję, jednostki, związki, instytucje, w końcu cały kraj. A jednocześnie jest nie do uniknięcia. Dopóki Polska będzie śmiertelnie chorym człowiekiem. Dopóki będzie tym gruźlikiem z Brzeziny w perfekcyjnej (bo w Polsce tak autentycznej i łatwej) interpretacji Olgierda Łukaszewicza słaniającego się pomiędzy drzewami z wiecznie rozgorączkowanym i wiecznie nieobecnym w wymiarach Tego Świata, Tej Ziemi wyrazem twarzy.

Sami sobą nigdy nie potrafiliśmy się bezpiecznie zająć. Idea, że bezpieczniej niż sobą zajmiemy się Ukraińcami nie trzyma standardów rozumnej wypowiedzi, nie mówiąc już o tym, że konsekwencje dla obu naszych małych, zranionych narodów mogą być fatalne.

Tylko dumy szkoda, narodowej dumy. No i co zrobimy z narodowym czytaniem Trylogii pod patronatem wszystkich naszych świętych? Szczególnie, co zrobimy z narodowym czytaniem Ogniem i mieczem, gdzie modelem „polskiej misji cywilizacyjnej na Wschodzie” (parafraza za Heinrich Himmler, tyle że on mówił o misji niemieckiej, a my jesteśmy narodem mniejszym i słabszym, więc i misję cywilizacyjną na Wschodzie mieliśmy nieco mniej ambitną) jest książę Jeremi Wiśniowiecki pomagający się Ukraińcom cywilizacyjnie rozwijać przy użyciu pala i szubienicy stosowanych masowo. Jaki to narodowe czytanie Ogniem i mieczem ma związek z dzisiejszą polską polityką wschodnią, szczególnie medialną? Niech mi to wytłumaczą prezydent, premier, a nawet Andrzej Saramonowicz (na niego liczę, szczerze mówiąc, najbardziej), proszę pokornie.

Redaktorzy, którzy dziś polskie dzieci zagrzewają do boju, nie będą strzelać do Rosjan. Redaktorzy będą zagrzewać dzieci ginące w okopach i na ulicach za pośrednictwem radiostacji nadających z Londynu (Waszyngtonu, Monachium, Tirany i tak dalej).

Gierdoyc czy Nowak-Jeziorański, nawet nadając z daleka, byli w zagrzewaniu do boju Polaków przynajmniej ostrożni. Oni wzięli lekcję realizmu II Wojny Światowej, warszawskiej masakry ’44, akcji Burza, Jałty. Więc nie zataczali się z entuzjazmu widząc krew na ulicach Poznania czy Gdańska, tak jak to robią nasi dzisiejsi warmongerzy, widząc krew na ulicach najpierw Kijowa, a dzisiaj Doniecka. Nasi dzisiejsi redaktorzy żadnej lekcji nie wzięli. Więc tak samo, jak są dla Polaków (szczególnie dla polskich dzieci) niebezpieczni w Warszawie, tak samo niebezpieczni będą na emigracji w Londynie. A jeśli jeszcze na emigrację do Londynu przeniosą się SKOK-i?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij