Cezary Michalski

Między Principem i Teslą

Kiedy tym razem jadę przez Europę Wschodnią, panuje w niej zupełnie nowa atmosfera chorego pseudoożywienia. Na kryzysie w Unii i na krwi Ukraińców w całym regionie rozkwita tysiąc narodowych kwiatów.

Belgrad, kolejna mała zraniona stolica kolejnego zranionego małego narodu. W tej części świata, z której sam pochodzę i w której zdechnę, wszystkie narody są małe i wszystkie zranione. Węgrom z ich krwawiącego boku wystaje włócznia Trianon, Polacy są jak zwykle „dziadowskim państwem” / „państwem teoretycznym” (cyt. za Brudziński/Sienkiewicz), od którego banda histeryków i histeryczek nieustająco żąda, żeby prowadziło „jagiellońską politykę wschodnią”. A jak coś pójdzie nie tak, zawsze będzie można krzyczeć na falach Voice of America, BBC lub Radio Free Albemuth – „nie zabijajcie nas!”. Co oczywiście nie znaczy, że na kimś zrobi wrażenie ten krzyk.

A obok tego Litwini, Ukraińcy (ci akurat mają problem w czasie realnym), Słowacy, Chorwaci, Bułgarzy, Rumuni… No i oczywiście Serbowie, podbijani przez wszystkich większych od siebie, którzy tamtędy przeszli. I próbujący podbijać wszystkich mniejszych, których sami mieli pod ręką.

Kiedy tym razem jadę przez Europę Wschodnią, panuje w niej zupełnie nowa atmosfera chorego pseudoożywienia. Na kryzysie w Unii i na krwi Ukraińców w całym regionie rozkwita tysiąc narodowych kwiatów. Festiwal ONR w Zakopanem. Domy Tańca pielęgnujące węgierską tradycję od Bukowiny po Siedmiogród i Wojwodinę. Orban odwiedzający regiony zamieszkane przez mniejszość węgierską poza granicami kraju, żeby mówić tam o swoim projekcie Wielkich Węgier jako narodowego, antyliberalnego imperium. To tak, jakby Angela Merkel mówiła o Wielkich Niemczech w Opolu albo jakby ten czy inny nasz premier mówił o Wielkiej Polsce na wiecu we Lwowie czy Wilnie. Do tego festiwal neoczetników w Serbii, podczas gdy w sąsiedniej Chorwacji neoustasze po raz kolejny zbierają podpisy pod projektem ustawy mającej ograniczyć prawa serbskiej mniejszości. Na szczęście Chorwacja już należy do Unii z jej gwarancjami dla mniejszości etnicznych.

Ale „Unia nie jest wieczna”, jak wzdychają z nadzieją członkowie tej nieformalnej – bo niemożliwej – nacjonalistycznej międzynarodówki.

Gdzie jedynym marzeniem jednego zranionego małego narodu jest uleczenie własnej rany poprzez zranienie sąsiada. Szczególnie w apogeum kryzysu ukraińskiego, który jest na rękę wszystkim przeciwnikom zjednoczonej Europy (począwszy od Victorii „Pieprzyć Unię” Nuland, po Władimira „Pieprzyć Unię” Putina) to westchnienie nacjonalistów zdaje się oblekać w ciało polityki.

Chór zranionych narodowych głosów nie łączy się w żaden harmonijny akord ludzkości, o którym marzył Krasiński, spolszczając Herdera w swoim niedokończonym dziele O stanowisku Polski z Bożych i ludzkich względów. Ten chór jest powtórzeniem wszystkich kakofonii, które zniszczyły europejski kontynent już parokrotnie, a najbardziej zniszczyły środkowo-wschodnią część tego kontynentu, gdzie ciasno poutykane obok siebie tkwią zranione małe narody.

Belgrad wciąż pielęgnuje kilka budynków trafionych przez amerykańskie rakiety i bomby, które kiedyś powstrzymały czystki etniczne, a serbski lud próbowały na skróty „uczynić rozumnym” (cyt. za G.W.F. Hegel). Pielęgnuje tylko swoje rany, próbując, jak to zwykle w przypadku zranionych małych narodów, nie pamiętać o ranach, jakie Serbowie zadawali innym. Podobnie Japończycy (naród nieco większy, ale jak na Azję Wschodnią nie tak znów ogromny) lubią rozpamiętywać Hiroszimę i Nagasaki, żeby zapomnieć o dziesiątkach milionów Chińczyków – mężczyzn, kobiet, dzieci – których wcześniej zmasakrowali na obrzeżach swego imperium uważając ich za podludzi, nawet jeśli wcześniej zawzięcie imitowali ich konfucjanizm (a może właśnie dlatego).

Belgrad pielęgnuje też hotel „Jugosławia”, którego menedżer oprowadza po imponującym budynku zagranicznych gości (a więc także i mnie), opowiadając, że budynek powstał w latach czterdziestych ubiegłego wieku z przeznaczeniem na centralę radzieckiej służby bezpieczeństwa na całą Europę południową. Kiedy Josip się pokłócił z Josifem, monumentalna siedziba radzieckiej służby bezpieczeństwa stała się na jakiś czas siedzibą służby bezpieczeństwa jugosłowiańskiej nie mniej w tamtych czasach okrutnej, o czym zaświadczają ciągnące się w nieskończoność listy ofiar słoweńskich, chorwackich, bośniackich, czarnogórskich, macedońskich i serbskich (taka moja jugonostalgia). Dopiero w latach 60. wznosząca się na przepięknym brzegu Dunaju budowla została najnowocześniejszym hotelem Belgradu. Stając się prefiguracją gierkowskiego Hotelu Victoria i wielu podobnych mających imitować Zachód dzieł architektury we wszystkich stolicach demoludów.

Największą relikwią „Jugosławii” są pamiątkowe wpisy dwóch amerykańskich prezydentów, którzy tam nocowali. Nixon nazwał ją „najwygodniejszym hotelem, w jakim przyszło mu spać w komunistycznym świecie”. Było to raczej obraźliwe, ale zapach świętości oczyszcza zwykle relikwie z całej ich ambiwalencji. Carter nic obraźliwego nie napisał, podziękował po prostu za dobrą obsługę i w swojej poczciwości pozdrowił naród jugosłowiański, którego – jak się miało okazać za chwilę – nigdy nie było. Co najzabawniejsze, oba te wpisy były relikwiami już za rządów Tity. Tak jak analogiczne wpisy w tym czy innym hotelu warszawskim stawały się relikwiami już za rządów Gierka. Menedżer pokazał nam także sufit hotelowego hallu ozdobiony czterdziestoma tysiącami małych błyszczących kryształków. Tę ultraburżuazyjną ozdobę zaprojektował włoski architekt-komunista, który pracę w Belgradzie traktował zarazem jako zarobek i misję. W jedną z bocznych ścian hotelu „Jugosławia” wrośnięty jest klasyczny amerykański diner otwarty przez 24 godziny na dobę. Z menu (trzydzieści rodzajów hamburgerów i shake’i w siedmiu niebywałych smakach) oraz atmosferą znaną z widzenia i ejdetycznego wglądu wszystkim widzom Miasteczka Twin Peaks, którzy wraz z Marcinem Świetlickim powtarzali kiedyś pytanie: „kto zabił Laurę Palmer?”.

Hotel „Jugosławia” stoi przy Bulwarze Tesli przechodzącym pod koniec w małą uliczkę Principa. Większość ludzi zorientowanych sądzi, że Nikola Tesla (silnik elektryczny, radio, drony pływające, jeżdżące i latające, elektrownie słoneczne, „wolna energia”…) był kosmitą, tymczasem Tesla był Serbem. O tym, że Serbem był Gawrilo Princip, większość zorientowanych ludzi dobrze pamięta. Dziś Belgrad – zraniona stolica zranionego małego narodu – trochę zapomniał o Tesli, natomiast hucznie i z dumą obchodzi setną rocznicę czynu Principa, który zabijając habsburskiego następcę tronu naprawdę, a nie tylko jak Marian Kociniak w pewnej polskiej komedii, rozpętał wojnę światową. Na belgradzkim deptaku, w popeliniarskich butikach i ambitnych inteligenckich księgarniach można kupić czerwone jak krew podkoszulki z podobizną tego narodowego bohatera utrzymane w estetyce wychodzących już z mody T-shirtów z Ernesto Che Guevarą (sam Princip, podobnie jak spora część jego pokolenia z Mussolinim na czele, przeszedł z pozycji lewicowych na pozycje nacjonalistycznej dumy peryferii). Wizerunek młodego człowieka z wygryzionym wąsikiem i podkrążonymi od nieprzerwanej gorączki oczyma wiecznego antysystemowca został na tej koszulce ozdobiony zabawnym napisem po angielsku „It’s a Matter of Princip” („to kwestia zasad”). Wspominające tego kolejnego serbskiego bohatera narodowego (jednego z tak wielu) komentarze w przewodnikach po zranionej stolicy zranionego państwa nie ukrywają faktu, że w I wojnie światowej zginęło ponad milion dwieście tysięcy Serbów, a w jej dogrywce drugie tyle, co dla tego zranionego małego narodu było raną całkiem poważną. Jednocześnie przewodniki (i przewodnicy) tłumaczą, że wojna i tak by wybuchła, a ofiary masakr jeszcze bardziej przywiązały Serbów do hipostazy serbskości. Co tylko dowodzi, że nasze dyskusje wokół decyzji Bora-Komorowskiego czy Kinderszenen Rymkiewicza nie mają w sobie nic wyjątkowego. Każdy narcyzm zranionego małego narodu jest identyczny, gdyż „wszystkie nieszczęśliwe rodziny są do siebie podobne” (cyt. za Władimir Nabokov).

Trudno się dziwić, że kiedy na wschodzie Ukrainy obchodzimy 100. rocznicę wybuchu pierwszej wojny światowej, w Belgradzie Princip przesłania Teslę, a jego biografia, w przeciwieństwie do biografii Tesli, ma się stać modelem dla kolejnego pokolenia młodych Serbów.

Tesla skończył habsburską politechnikę w Grazu, gdzie jako syn prawosławnego prezbitera studiował dzięki państwowemu stypendium. Tymczasem Princip, syn listonosza, został wyrzucony z gimnazjum w Sarajewie za zorganizowanie tam wraz z innymi dziećmi antyhabsburskiego protestu. Tesla myślał o przyszłości i dla przyszłości pracował. Princip walczył o odzyskanie utraconej wielkiej przeszłości, której tak naprawdę Serbia nigdy nie miała. Obaj stanowią nieodłączną parę, podobną do Bruno i Michela z „Cząstek elementarnych” Houellebecqa. Niepotrzebny światu humanista z ideologicznymi i politycznymi ambicjami oraz przyrodnik i ściślak tworzący nowy świat i marzący o nieco lepszym człowieku. Jeden skazany na narodowość przez język będący jedynym narzędziem humanistów, drugi wyzwolony przez uniwersalny język matematyki, fizyki, chemii, minerałów i gwiazd.

Czy aby na pewno wyzwolony? Kiedy Tesla trafia do Ameryki, najpierw w bambuko robi go Edison, potem General Electric, potem Marconi, a na końcu amerykański rząd, który zwinął wszystkie jego papiery z pokoju hotelowego na Manhattanie, gdzie serbski geniusz zmarł w 1943 roku. Protestował rząd Jugosławii na uchodźstwie, domagając się ich zwrotu albo przynajmniej podzielenia się dorobkiem Tesli z jego rodakami. Jak się domyślacie, rząd na uchodźstwie Jugosławii oddanej już przez Roosevelta Josipowi, tak jak inne narody w tym samym czasie Josifowi, nie miał żadnej siły przebicia.

Dopóki istnieją narodowe państwa, jednostka pozbawiona tego narzędzia zawsze pozostanie bezbronna, choćby sama żyła już w przyszłości i mówiła językiem minerałów i gwiazd.

Dopóki istnieją narody. Jak długo będą istnieć? Tylko do końca historii, kiedy wypełni się ich zadanie duchowego doskonalenia jednostki – jak zdążył zasugerować Zygmunt Krasiński, zanim księża Zmartwychwstańcy zakazali mu pisać dalej jego dziwaczny memoriał. A on ich posłuchał, bo nie był ks. Lemańskim i nawet ostatni dzisiejsi polscy „katolicy otwarci” byliby jego pokorą bardziej zbudowani niż wystąpieniem Lemańskiego na „Przystanku Woodstock”. Księża Zmartwychwstańcy nieomylnie wyczuli w tekście „O stanowisku Polski z Bożych i ludzkich względów” (pisanym przez Krasińskiego po długich rozmowach z Cieszkowskim) heglowską herezję, nawet jeśli żaden z nich nigdy nie miał w ręku żadnego z pism Hegla.

I to by było tyle luksemburgizmu na dzisiaj.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij