Cezary Michalski

Jest spadkobiercą Partii ONR

Nie ma już wątpliwości, że nienawiść do imigrantów jest większa w Europie „postkomunistycznej” niż w Europie ćwiczonej od wielu dekad w mieszczańskim liberalizmie.

Część pierwsza, autorstwa Pana Hyde i Zielonego Hulka

Skrzydlaty fragmencik z Traktatu poetyckiego Miłosza, „jest ONR-u spadkobiercą Partia”, jednych zachwycał do spazmów, innych do spazmów rozwścieczał. Ja sam miewałem wobec niego wątpliwości, choć niespazmatyczne. Może nie tak bardzo jak Platon, ale też nie przepadam za poezją w Państwie, zbyt jest skłonna do hipostaz i wielkich kwantyfikatorów, które estetyce służą, polityce nie.

Dziś jednak ten cytacik bardzo mi się nada (kryterium nie metafizyczne, esencjalistyczne czy nawet estetyczne, ale pragmatyczne – jedyne właściwe dla publicysty politycznego walczącego ciągle na ruchomym froncie, wciąż maszerującego w szeregach armii uzbrojonych metafor, aż rzyga od tego, w dodatku ogląda innych publicystów, których wcale nie mdli, wydają się wręcz szczęśliwi w swoim nieprzerwanym marszu). Dziś, przy okazji kryzysu imigracyjnego w UE, tamto zdanie Miłosza wypada dopełnić zdaniem: „jest spadkobiercą Partii ONR”.

Jest spadkobiercą Partii prawica rządząca już od dawna na Węgrzech, jest spadkobiercą Partii prawica szykująca się do władzy w Polsce, jest spadkobiercą Partii prawica tupiąca niemytymi nóżkami w dawnym NRD i w dawnej Czechosłowacji (choć w tej ostatniej do spadku po Partii chętnie startuje także „socjalista” Zeman). Nie ma już wątpliwości, widzimy to wszyscy, że nienawiść do imigrantów jest większa, a już na pewno bardziej otwarcie wyrażana w Europie „postkomunistycznej” niż w Europie ćwiczonej od wielu dekad w mieszczańskim liberalizmie (to moje poetyckie uogólnienie pozostanie prawdziwe dopóty, dopóki się Francja znów w Vichy nie obróci, z Houllebecqiem jako nowym Céline’em, Brasillachem czy Drieu La Rochelle).

Na razie jednak dysproporcja jest ewidentna, co powinno dać do myślenia nostalgikom i nostalgiczkom „realnego socjalizmu”, powtarzającym, że ten ustrój wychowywał ludzi w duchu internacjonalizmu i pluralizmu. Gomułkowska i Jaruzelska PRL – prawdziwy raj monumentów modernistycznej architektury z wielkiej płyty, barów mlecznych ze stołami uginającymi się pod tanim jadłem i otwartego pluralizmu wielokulturowości, i dopiero kapitalizm (oraz jego ideologiczna marionetka – liberalizm) uczynił z nas nacjonalistów. Żeby pisać takie rzeczy, trzeba nic nie pamiętać. Trzeba już totalnie wybrać życie bez pamięci przeciwko pamięci, którą – jak twierdzi Nietzsche – zawsze musimy opłacić odrobiną życia. Ja pamiętam (choć wcale nie wydaje mi się, bym żył przez to mniej intensywnie), że „socjalizm realny” wychowywał nas wszystkich od rana do wieczora w najgorszej nacjonalistycznej hucpie. Antyniemieckiej, bo było wygodnie, antysemickiej, kiedy było trzeba.

Kaczyński naprawdę mówi Gomułką, kiedy mówi o Niemcach. A Ziemkiewicz, Lisicki, Zdort, Szydło, Gowin, Duda, Sasin i inni naprawdę myślą i mówią Moczarem, kiedy myślą i mówią o Niemcach, muzułmanach, imigrantach i innych Innych.

Gomułka i Moczar to naprawdę nie byli wolnorynkowi liberałowie, to byli komuniści (dla chętnych, proszę sprawdzić numery ich legitymacji partyjnych i długość partyjnego stażu).

Ale nie tylko o propagandę czy manipulację tu chodzi, gdyby tak było, można byłoby sobie z tym łatwo poradzić. Choćby kontrpropagandą i kontrmanipulacją. Wymieniłem parę nazwisk spośród Legionu prawicowych cyników, którzy manipulują dziś lękami ludu, tych bardzo nie lubię. Ale oprócz manipulacji jest faktyczny lęk ludu. Naprawdę bojącego się imigrantów – że przyjdą, zabiorą, są za bardzo inni. Problem bowiem w tym, że Hitler i Stalin naprawdę „zrobili w Europie Wschodniej co swoje” (parafraza za Muniek Staszczyk), rzeczywiście zrealizowali tu koncepcję państw jednolitych etnicznie, kulturowo, nawet religijnie. Józef Stalin – w przeciwieństwie do Adolfa Hitlera – dołączał czasami „żydowskich towarzyszy” do swego pakietu, ale nie z żadnej nieutulonej w jego „szerokiej osetyńskiej piersi” (Mandelsztam, Mandelsztam, tym razem w tłumaczeniu Barańczaka i wykonaniu Teatru Ósmego Dnia z lat 80. ubiegłego wieku) tęsknoty za wielokulturowością. On to robił wyłącznie w tym celu, by później, w momencie dowolnego kryzysu, to na nich zwalić pustki w sklepach czy brutalność tajnej policji, a do pierwszego szeregu wypchnąć mniej zużytych „towarzyszy etnicznie rdzennych” (jak mawiał pewien niepozbawiony poczucia humoru tajny policjant z czasów stalinowskich, kiedy go po „odwilży” sądzono, „stoję tu, przed Wysokim Sądem, jako parch pro toto”).

Lenin, Stalin, Chruszczow, Breżniew… oni wszyscy działali tak samo. Wystarczyło zamordować ileś milionów, a ileś milionów wywieźć, a naród powstawał, jak trzeba, jednolity etnicznie, kulturowo, nawet religijnie. Tak, również religijnie, bo ideologia, tylko z pozoru świecka, pełniła w tym jednolitym etnicznie i kulturowo narodzie funkcję dominującej religii, rozumianej jako dodatkowa legitymizacja porządku świeckiego, ze swymi państwowymi obrzędami i rytem. Wystarczyło później tę dominującą ideologię „świecką” zamienić na ideologią „zemsty Boga” – jak w Polsce, jak w Rosji – i wszystko działa bez najmniejszego zarzutu, „wierzących” do Conchity Wurst nie przekonasz ani kiedy byli „wierzącymi” za Gomułki, ani kiedy będą „wierzącymi” za Kaczyńskiego, Gowina, Lisickiego i Zdorta. „Wierzący” znów się odnajdą w swym homogenicznym ładzie, po paru dekadach „liberalnego zamętu”. Znów pójdą do swego jednego prawdziwego Kościoła, chyba że im Franciszek namiesza w głowie, ale Franciszka Gowin, Lisicki i Terlikowski zagłuszą monotonnym dudnieniem swoich zagłuszarek.

W ten sposób nie tylko w Polsce, ale w całej Europie „realnego socjalizmu” po raz pierwszy w dziejach faktycznie powstały społeczeństwa totalnie jednolite. Tego nie było i nie ma nigdzie indziej na świecie. Także wcześniejsza – przez całe tysiąclecia – Europa Środkowa i Wschodnia, I i II Rzeczpospolita, bez względu na formę rządu, były wieloetniczne, wielokulturowe, wieloreligijne na skalę ogromną, nam, potomkom PRL-u, nieznaną. Różnorodne na poziomie każdego swojego regionu, każdego miasta, nawet niejednej wioski. Oczywiście te wieloetniczne, wielokulturowe i wieloreligijne wspólnoty i państwa nie były żadną idylliczną bajeczką. Nie tylko wzajemne inspiracje, nie tylko fascynacja rozpoetyzowanej Racheli poetycznymi Polakami w Weselu, nie tylko słodziutkie trele setek polonistów o „bogactwie wielokulturowości”. Także przemoc, przemoc i jeszcze raz przemoc. Przemoc symboliczna, przemoc krwawa. Na jednego Schulza noszonego na rękach przez literackich przyjaciół z „Ziemiańskiej” przypadały dziesiątki pogromów, tysiące ofiar i miliony aktów dystynktywnej pogardy. Tylko muzeum Polin pokazuje proporcję odwrotną, ale nie wierzmy muzeom. Weźmy choćby takie bryczki pijanych Sarmatów zaprzęgane w chłopów albo w Żydów, w zależności od kierunku pańskiego humoru.

Tylko nieustannie rozhisteryzowany Słowacki mógł później napisać, że taki Sarmata to „dusza anielska w czerepie rubasznym” (niektórzy poloniści czy reżyserzy teatralni młodego pokolenia do dziś uważają to za szczyt polskiego samokrytycyzmu). W rzeczywistości taki Sarmata zaprzęgający chłopów i Żydów do swojej lektyki to była dusza gówniana w gównianym czerepie.

Niski polski romantyzm, który po traumie utraty przez Sarmatów ich własnego państwa zadął w nacjonalistyczny gwizdek, dziwił się później, że ci wyprzęgnięci – zresztą przez zaborców, a nie przez Sarmatów – chłopi i Żydzi na ten gwizdek nie przybiegli (i tak wielu przybiegło, bo nawet wśród chłopów i Żydów są idealiści, o co by ich nigdy Sarmata nie posądzał).

Zatem Europa Wschodnia i Polska, także zanim tu Hitler i Stalin zrobili co swoje, nie były bajeczką. Ale taki jest świat – różnorodny, pełen przemocy biorącej się z tej różnorodności i próbujący nad tą przemocą jakoś zapanować. Przy użyciu przemocy państwowej (jeśli suweren jest z Hobbesa, a nie z Lisickiego, Gowina, Zdorta, Dudy, Szydło, Sasina…), przy użyciu politycznej poprawności (czasem przesadnej, kiedy zaczyna być narzędziem partykularnych ideologii, ale w swojej istocie służącej przede wszystkim zachowaniu społecznego pokoju), przy użyciu liberalnej inżynierii społecznej i jej programów integracyjnych. A tych ostatnich zawsze za mało, zawsze nie do końca udane, ale zawsze ratujące jakichś ludzi przed zamknięciem w getcie. Patrz Show me a hero, polityczny serial HBO tysiąc razy lepszy (w sensie prawdy diagnozy i bogactwa fabuły) od marvelowskiego House of Cards (tym razem „marvelowski” pod moją klawiaturą nie jest komplementem, ale pamfletowym szyderstwem, bo polityczne kino to jednak nie komiks o superbohaterach, obojętnie, dobrych czy złych). Może dlatego Show me a hero nie zainteresowało ani polityków, ani dziennikarzy politycznych dzisiejszej liberalnej demokracji mającej ze sobą kłopoty nie tylko nad Wisłą. Ten serial traktuje liberalne ideały zbyt serio jak dla nihilistycznych polityków, PR-wców i publicystów dzisiejszej liberalnej demokracji.

Hitler i Stalin, a właściwie wszyscy prawicowi i lewicowi populistyczni tyrani „dumnych peryferiów”, w imię antyliberalnego resentymentu tworzyli przeciwko prawdziwemu, różnorodnemu światu, którym liberalizm próbuje zarządzać lepiej lub gorzej, światy nieprawdziwe, jednolite, „czyste”.

Jeszcze jedna dygresja (ile ich już było). Polska prawica od dawna uprawia kult Feliksa Konecznego, najpierw typowego dla polskiego uniwersytetu profesora-dziwaka, potem zgorzkniałego krakowskiego bibliotekarza, który w cieniu nadciągającego Holocaustu, kilkadziesiąt kilometrów od Auschwitz, tworzył i cyzelował najbardziej konsekwentną teorię potępiającą „mieszanie się czystych typów cywilizacyjnych”. Taka „mieszanka” (ulubionym przykładem Konecznego było „zanieczyszczenie dominującej na ziemiach polskich cywilizacji łacińskiej przez elementy cywilizacji żydowskiej”) prowadzi do powstania „antycywilizacji” (cokolwiek miałoby to znaczyć). Prawda historyczna, społeczna, polityczna jest dokładnie odwrotna. Nigdzie i nigdy nie istniała cywilizacja, która nie byłaby głęboko zróżnicowana etnicznie, kulturowo, religijnie, pełna „obcych elementów”, bez względu na to, jaka była jej Leitkultur. A jakość każdej cywilizacji, jakość władzy, jakość rządzących zawsze była i jest rozliczana według jednego tylko kryterium – jak potrafią tą różnorodnością zarządzać, żeby uniknąć wojny wszystkich przeciw wszystkim. Tej różnorodności nie da się bowiem uniknąć, no chyba że jest się Hitlerem albo Stalinem.

Nawet ja miałem jednak okres, kiedy prostota Konecznego mnie fascynowała. Mimo że widziałem już różnorodność wszystkich prawdziwych cywilizacji (czasem wkurza nas ich hipokryzja, czasem biadamy nad nieskutecznością stosowanego przez nie zarządzania przemocą, ale to wszystko nie powinno nas pchać w ramiona zwyczajnego faszyzmu, nie ostrzegam przed tym was, sam siebie przed tym ostrzegam). Jednak ja sam też wychowywałem się w PRL-u, gdzie poza mną było tylko 38 milionów innych Michalskich. A jakakolwiek różnorodność? Mogłem ją znaleźć tylko w historycznych świadectwach dawniejszej, jakiejś innej polskości albo w „artykułach pochodzenia zagranicznego” (cyt. za Piotr Sommer), w moim kulturowym bikiniarstwie. W poszukiwaniu czegokolwiek, co byłoby inne ode mnie, uciekałem też w kontestację (jak najbardziej pochodzenia zagranicznego), ale to nie jest żadna gwarancja, że się z tego obrzydliwego kłębu fałszywej jedności, z tego „Polaka na Polaku” (cyt. za Witold Gombrowicz) wydostaniemy cało; popatrzcie tylko na Pawła Kukiza, kontestacja w niczym mu nie pomogła, jeszcze zaszkodziła, bo poza fajnym imprezowaniem i odrobiną niezafałszowanej ekstazy kontestacja jest też pokusą absolutnego intelektualnego lenistwa. Wreszcie w tym samym celu fizycznie uciekałem z Polski (i wracałem, i znów uciekałem, nawet dziś nie wiem, czym się to ostatecznie skończy, ucieczką czy może powrotem).

Hitler i Stalin sprawili, że nie tylko Cezary Michalski dorastał wyłącznie wśród 38 milionów innych Cezarych Michalskich. Także Lisicki dorastał wśród 38 milionów innych Lisickich, Zdort pośród Zdortów, Szydło pośród Szydłów. W tej sytuacji przerażający staje się widok choćby jednego nie-Zdorta, choćby jednej nie-Szydło, choćby perspektywa takiego widoku. (Kaczyńskiego do tego nie mieszam, on się imigrantów nie boi, on tym lękiem zupełnie na zimno zarządza). Ale Zdorta, Lisickiego, Szydło, Dudę, Sasina… a już na pewno wyborców i czytelników, na których wyżej wzmiankowani żerują, imigranci być może przerażają naprawdę. Nawet jeśli w ogóle ich nie ma. I nie będzie, bo kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy imigrantów w kraju, który zawsze w swojej historii – dopóki nie przyszli Hitler i Stalin i nie zrobili co swoje – miał we własnych granicach parę milionów Żydów, parę milionów Rusinów, parę milionów Niemców, nie zmieni tego, że nadal będziemy żyli w Polsce Gomułki i Kaczyńskiego, w której wyłącznie „Polak na Polaku” się kłębi.

Może zatem reakcja na imigrantów ze strony społeczeństw od początku do końca wyprodukowanych przez „socjalizm realny”, w jego retortach etnicznych czystek i etnicznych przesiedleń, oduczy was wreszcie nostalgii za PRL-em? Może i był rewolucją prześnioną (głęboko prześnioną, a przez to koszmarną), ale na pewno nie był rewolucją liberalną. Jedyną, jaka zarówno w centrum, jak też na peryferiach tworzy przestrzeń do emancypacji, do realnej równości (nieco choćby większej niż w przednowoczesnym feudum, o którą w granicach liberalnego społeczeństwa zawsze trzeba walczyć) i tworzy przestrzeń dla nieco większej rozumności ludu (ibidem).

Tymczasem tu, w Europie Wschodniej, Hitler i Stalin naprawdę zrobili co swoje. I pozostawili własne społeczne dzieło w spadku rozmaitym peryferyjnym skrofulicznym tyraniątkom (Kaczyński! Kaczyński!), niechaj się ich dziełem nacieszą. Obaj bowiem wiedzieli, że wspólnoty aż tak jednolite w chwili zagrożenia zwiną się do swoich wyjściowych, domyślnych, faszystowskich form.

Kiedy piszę to wszystko, mam w uszach mefistofeliczny szept moich wszystkich dawnych prawicowych znajomych (kiedyś nawet prawicowych i katolickich, dziś przechodzących szybką dechrystianizację). Słyszę zarówno tragiczny szept ostatnich prawicowych „realistów”, jak też obleśną szeptankę oportunistów i zwyczajnych łajdaków (w każdym obozie są tacy): „ależ Czarku, pisząc to, co piszesz, wyobcowujesz się od polskości, nie będziesz miał już na nią nigdy żadnego wpływu, politycznego, pedagogicznego”. Faktycznie, to, co napisałem, napisałem dla mniejszości w tym kraju, być może mikroskopijnej, ale nawet jeden człowiek wyrwany z tego grobu polskości, kiedy ta polskość jest tylko grobem w swoim zdegenerowanym sarmacko-romantycznym wydaniu, będzie żył i umrze jako coś więcej niż Polak. Może jako człowiek. Zatem chwytam za tę słuchawkę telefoniczną i mimo wyraźnie słyszalnego dyszenia podsłuchujących moją rozmowę prawicowych esbeków krzyczę do jednego czy drugiego polskiego dzieciaka, słowami znów wziętymi z Trzystu mil do nieba, które od 25 lat huczą mi w głowie: „Nie wracajcie tu nigdy, słyszycie, nie wracajcie tu nigdy!”.

Część druga, autorstwa doktora Jekylla

Ale już chwilę później zamykam w klatce moich pokrzywionych żeber Zielonego Hulka i Pana Hyde (oni są mi bliżsi, to oni bardziej są mną) i wyciągam z szafy odpowiedzialnego Doktora Jekylla, żeby jego martwym, metalowym głosem sformułować parę ostrożnych uwag politycznych, bez mała partyjnych.

Otóż jak sobie z tym wszystkim poradzić, bo przecież nie miłością do imigrantów i nie do imigrantów nienawiścią?

Nie, nie widzę symetrii etycznej pomiędzy chrześcijaństwem, Oświeceniem, humanizmem, zwykłym człowieczeństwem, które zmuszają nas do akceptacji tych ludzi, a rozbestwieniem (nie „zezwierzęceniem”, gdyż, jak powtarzał Tomasz z Akwinu, nie mylcie ludzkiej bestii ze zwierzęciem, najbardziej nawet drapieżnym) dzisiejszej polskiej i europejskiej narodowej prawicy. Nie o to mi chodzi. Ale widzę symetrię w braku rozwiązania. I w zbyt chętnym niszczeniu Unii (moi kochani lewicowi idealiści, naprawdę FRONTEX nie jest jakimś hitlerowskim Grenzschutzem, to raczej zbyt słaba i zbyt nieudolna, rodząca się dopiero służba graniczna rodzącego się dopiero liberalnego państwa ponadnarodowego).

A co mamy politycznie w Polsce? PO nie jest bardziej zróżnicowane od PiS, też postawiło na jednolitą etnicznie i religijnie polskość (boczkiem wymykając się w nieco bardziej uniwersalny mieszczański liberalizm lemingów, byle nie nazwany, byle nie wyartykułowany, „bo każda artykulacja różnicy i zmiany sprowokuje przecież gniew jednolitego ludu, przez co wygra PiS” – cyt. za każdym praktycznie politykiem i polityczką Platformy, z którymi rozmawiam). Ale Platforma jest przynajmniej nieco bardziej oportunistyczna wobec Unii i całego realnie zróżnicowanego Zachodu (z uwagi na dobrobyt i bezpieczeństwo, jakie ten Zachód jednak daje dziś Polsce). Unijny oportunizm PO to i tak wielka przewaga tej formacji nad PiS-em, które realne zróżnicowanie Unii wykorzystuje jako jeszcze jedno narzędzie wzbudzania lęku jednolitej etnicznie i kulturowo polskości. I używa tego lęku jako jeszcze jednego napędu wiozącego PiS-owski wehikuł ku władzy.

Kiedy piszę te słowa, rzeczywistość wymierza mi bolesnego kopniaka. Grzegorz Schetyna, którego wielokrotnie w moich tekstach broniłem, próbowałem tłumaczyć różne jego działania, wraz z innymi politykami Grupy Wyszehradzkiej odrzucił właśnie i potępił „brukselski dyktat kwot”. Może to robi na złość Donaldowi Tuskowi, może ma nadzieję zostać premierem PO-PiS-u pod „komendantem” Kaczyńskim, a może sądzi, że sam poradzi sobie z problemem imigrantów lepiej niż Unia, np. stawiając wokół swego domku druciany płot pod napięciem. Ale sam nie radzi sobie nawet na listach wyborczych PO, więc z imigrantami też sam sobie nie poradzi.

A jacy się okażą w tym lękowym, postkomunistycznym, ONR-owskim pejzażu politycy Zjednoczonej Lewicy (których zdecydowanie przedkładam nad Partię Razem, tak jak europejską socjaldemokrację przedkładam nad Syrizę, Podemos, Die Linke)? W opozycji są jak zwykle szlachetni i bezkompromisowi, także w sprawie imigrantów, ale jacy będą u władzy, choćby z perspektywą władzy, kiedy będą musieli walczyć o masowego wyborcę, a więc kiedy będą musieli się liczyć z jednolitością polskiego społeczeństwa i lękami z tej jednolitości wyrastającymi? Leszek Miller u władzy obchodził się z postkomunistycznymi i ONR-owskimi lękami ostrożnie, a jednak z perspektywy czasu jego ostrożność i tak była wychylona nieco bardziej w kierunku liberalnego Zachodu i nieco bardziej w kierunku świeckości niż ostrożność PO, nie mówiąc już o lęku i cynizmie PiS-u.

Realną politykę polskiego i europejskiego państwa trzeba zmieścić pomiędzy widełkami nienawiści i miłości. Trzeba robić to, co robi Unia, tylko skuteczniej. Kontrolować liczbę imigrantów przekraczających granice zewnętrzne UE; rozmieszczać i integrować tych, którzy są w środku, także za pomocą kwot; trzeba robić wszystko, żeby ustabilizować sytuację w regionach, skąd imigranci do Europy wyruszają, żeby wyruszało ich mniej, bo pewnego progu żadne społeczeństwo nie wytrzyma, nawet „skandynawskie”. Warto nawet spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego dopiero po paru latach rzezi słabosilny Assad jednorazowo wypuścił do Europy setki tysięcy swoich zakładników? Czy nie jest to czasem kolejna kara, którą Putin wymierza Unii? To przecież rosyjski sprzęt wojskowy i rosyjscy żołnierze utrzymują dziś Assada u resztek władzy, więc Assad zrobi dla Putina wszystko. A Putin tymi imigrantami, na których Unia nie jest przecież politycznie przygotowana, których nadejście ożywia nacjonalizmy Unię rozwalające, może zarówno karać Unię za Ukrainę, jak też mieć nadzieję, że destabilizując Unię, a może nawet ją niszcząc, pozbawi Ukraińców jakiejkolwiek wiary w to, że istnieje dla nich życie poza Rosją.

I w tym właśnie Balecie Teatru Bolszoj tańczą dziś, podrygują, dygają Kaczyński, Gowin, Terlikowski, Zdort, Lisicki i wielu, wielu innych. A dziś właśnie po raz pierwszy zatańczył w tym balecie także Grzegorz Schetyna. Z upokorzenia, jakie wciąż wyrządza mu Tusk (rękoma Ewy Kopacz)? Z własnej intelektualnej słabości? A co to za różnica? Dla Wielkiego Choreografa żadna. On jest przecież tylko jednym z wielu awatarów chytrości nierozumu, także działającej w historii, nawet jeśli ją sam Hegel przeoczył.

 

**Dziennik Opinii nr 255/2015 (1039)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij